Fanatycy. Futbol na śmierć i życie
Реклама. ООО «ЛитРес», ИНН: 7719571260.
Отрывок из книги
To miał być kolejny mocny wyjazd. Dobra liczba, konkretny skład, przygotowana oprawa, dużo pirotechniki. Na dworcu jak zawsze, komitet chcący nas godnie pożegnać, w miarę możliwości przeliczyć ekipę i sfotografować. Choć Euro 2012 już dawno się zakończyło, smutni panowie nie mają zamiaru nam odpuścić. Tłum gęstnieje. Z czasem pojawiają się wszyscy, bez których ten wyjazd nie miałby racji bytu. Jest chuliganka, praktycznie w komplecie. Ultrasi z trudem pakują do pociągu przygotowaną oprawę. Gdy jedni uwijają się jak w ukropie, inni już teraz zaczynają imprezę. Są roześmiane mordeczki, które na peron trafiły prosto z baletów. Choć od dłuższego czasu mówi się o abstynencji, przynajmniej w drodze na mecz, na peronie słychać brzęk butelek. Płynne złoto podwórek poleje się jeszcze przed odjazdem pociągu. Tu i ówdzie przez okna żółtka unosi się już charakterystyczny zapach, nieodłącznie kojarzący się z dobrą zabawą. Wszyscy gotowi? Jednak nie, rozdzwoniły się telefony, komuś padł samochód, inny zaspał. Trzeba chwilkę na spóźnialskich poczekać. Maszynista wraz z kierownikiem pociągu dostają szału, specjal ma szczegółowo rozpisany rozkład jazdy. Trzeba w końcu ruszać.
Nie wracaliśmy w komplecie. Na wejściu próbowano zatrzymać dziewczynę wnoszącą race w torebce z podwójnym dnem. Dżentelmeni w kominiarkach rzucili się na odsiecz. Po kilku kopach padła brama, ktoś przełaził górą nad kołowrotkami. Wywiązała się niemała awantura. Dziewczyna uciekła na sektor, a duża grupa wjechała z bramą, przebiegając po uprzednio sprowadzonych do parteru ochroniarzach. Policjanci nie czekali nawet na wniosek organizatora, szybko zaczęli przywracanie porządku i sprawnie rozbili nas na dwie grupy, jednocześnie blokując wejście. Po słownych przepychankach reszcie moknących pod bramami w końcu udało się wejść na stadion. Nic tak nie działa na wyobraźnię organizatora i mundurowych, jak groźba kolejnej awantury. Niestety, w całym zamieszaniu zawinięto kilkanaście osób. Przez większą część meczu trwały negocjacje z dowódcą prewencji, który mógł, ale nie musiał wypuścić zatrzymanych. W momencie, w którym na sektorze odpaliliśmy piro, wiadomo już było, że tego wieczoru zatrzymani wylądują na dołku. Nawet wychodząc ze stadionu, nie wiedzieliśmy dokładnie, ile osób powinięto.
.....
Czy w ogóle to zrozumiałem? Wtedy jeszcze nie, ale skoro największy autorytet w moim życiu stwierdził, że to normalne, nie widziałem w tym nic złego. W tamtych latach, w swoich początkach, które przeżywałem wspólnie z ojcem, w zasadzie burdy stadionowe nie robiły na mnie wrażenia. Ot, gdzieś tam naprzeciwko leją się po głowach. Gdy zacząłem chodzić na mecze z chłopakami z osiedla i gdy kręciliśmy się po sektorach, gdzie było głośno i wszyscy mecze oglądali na stojąco, poczułem coś, co pozwoliło mi zrozumieć, że piłkarska awantura nie jest czymś absolutnie normalnym. Pojawił się strach. Byłem przyzwyczajony do szalejących tłumów, ale przyszedł taki dzień, w którym mnie to przytłoczyło. Poczułem się malutki, zupełnie zależny od innych i tego, co dzieje się dookoła. Ogarnęło mnie coś na kształt paniki. Nie do końca wiem, czego się bałem – chyba nie tego, że dostanę w łeb, nie pchałem się przecież w dym. Strach rodził się z dynamiki wydarzeń, sektor potrafił eksplodować emocjami i zaczynała się awantura. Duże masy ludzi przemieszczały się bez większego ładu to w jedną, to w drugą stronę, porywając ze sobą wszystko, co nie mogło stawić oporu. I ja, ten 11-letni chłopaczek, płynąłem z nurtem tłumu, szukając wyjścia, bezpiecznego miejsca. W jednej chwili stoisz z kolegami, po chwili ich nie widać. Ktoś się przewraca, ktoś spada z ławki, innego podnoszą, bo gębę rozkwasił na schodach. A w tobie rośnie strach.
Nie wiem, czy przeszkadzało mi to, że czasami na meczu zaczynało się zamieszanie, nie było to przecież normą. Nauczyłem się wtedy, by uważnie obserwować otoczenie. Pogodziłem się z tym, że moje poczucie komfortu na stadionie raz na jakiś czas zostaje zaburzone. Nie był to powód, dla którego miałbym zrezygnować z atmosfery najgłośniejszego z sektorów. Żebyśmy mieli jasność – to nie były czasy, kiedy na stadionach zasiadało regularnie kilkanaście czy kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Z perspektywy można rzec, że frekwencje były śmieszne, ale dla młodego chłopaka – by nie powiedzieć: dla dziecka – to było może ludzi, a ja momentami czułem się jak dryfujący rozbitek. Stopniowo uczyłem się odnajdywać w stadionowym zamieszaniu. Im byłem starszy, tym pewniej się czułem, fascynacja była silniejsza od tych niespodziewanych napadów strachu. Nie każdy tak miał – część sobie odpuściła. Sporo było takich, którzy zostali kanapowymi kibicami albo przenieśli się na drugą stronę stadionu, bo woleli oglądać mecze w spokoju. W ciągu ponad ćwierćwiecza, które spędziłem na trybunach, spotkałem wiele osób, które przy pierwszej okazji zwijały manatki, tłumacząc, że to nuda, i wynajdując najdziwniejsze powody, by czmychnąć. Nie jest to przytyk pod czyimkolwiek adresem, każdy ma swoje granice i jeżeli nie czuje się gdzieś komfortowo, nie będzie przecież brnąć w to dalej. W ten sposób w różnych okresach straciliśmy kilku kumpli; z drugiej strony, w ich miejsce zaraz pojawiali się nowi. Dziś tych z naszej grupy, którzy wytrwali przy klubie ponad dwie dekady, wariatów rozbijających się regularnie po Polsce, mogę policzyć na palcach jednej ręki.
.....