Masakra

Masakra
Автор книги: id книги: 1510248     Оценка: 0.0     Голосов: 0     Отзывы, комментарии: 0 601,94 руб.     (6,53$) Читать книгу Купить и читать книгу Электронная книга Жанр: Классическая проза Правообладатель и/или издательство: PDW Дата добавления в каталог КнигаЛит: ISBN: 9788380320123 Возрастное ограничение: 0+ Отрывок из книги

Реклама. ООО «ЛитРес», ИНН: 7719571260.

Описание книги

Отрывок из книги

Obudziło go przeciągłe wycie syren alarmowych, straszliwe, głośne i bezlitosne, świdrujące mózg jak dentysta kanał w chorym zębie. Wycie dojmujące i przerażające, które nie chce się skończyć, a pierwsza myśl po jego usłyszeniu brzmi: wybuchła wojna, zaraz wszyscy zginiemy. Wycie wdzierające się pod czaszkę, wycie wykonujące trepanację, lobotomię, wywalające na zewnątrz rozedrganą meduzę mózgu. Czuł, że jego głowa właśnie pękła i wylewa się z niej czerwona galareta, a on usiłuje drżącymi rękoma wepchnąć ją z powrotem pod nieszczęsny czerep niczym śmiertelnie ranny żołnierz, który wpycha w jamę brzuszną wylewające się wnętrzności. Leżał na podłodze we własnym mieszkaniu, to zrozumiał natychmiast, kiedy się ocknął i pojął, że żyje, choć nie wie dlaczego. Całkowicie ubrany, w spodniach, koszulce, majtkach i skarpetkach, spocony, brudny i roztrzęsiony. Obudziły go tym strasznym wojennym wyciem syreny za oknem, ale też i padaczkowe drgawki oraz histeryczny niemal strach. Senne majaki przechodziły w deliryczną rzeczywistość, trząsł się cały na tej brudnej podłodze jak zdychające zwierzę, które nie rozumie przyczyny swojej śmierci. Pierwsza jego myśl brzmiała: Boże, Stefan, co się stało z twoim życiem?

Wokół walały się butelki po winie, mnóstwo butelek, istny butelkowy skarbiec Szeherezady z tysiąca i jednej nocy pijaństwa. Leżały wokół niego na podłodze, stały na biurku, na parapecie, na półkach, wszędzie wokół zielone i brązowe puste szkło z ładnymi bądź banalnymi winietami: chilijskie cabernety, argentyńskie malbeki, afrykańskie carménère’y, australijskie shirazy. Nie ma nic smutniejszego niż widok pustej butelki, mówi Malcolm Lowry, chyba że pusty kieliszek. Stefan nie potrzebował już kieliszków, od wielu dni pił prosto z butelki z zachłannością dziecka obejmującego ustami smoczek, pił długimi łykami i odstawiał butelkę, czasami butelka się przewracała i teraz czerwone plamy cuchnęły kwaśno na podłodze, na tapicerce kanapy, na biurku, cuchnęły jakieś zalane papiery, gazety, niezapłacone rachunki. Winne kałuże parowały cuchnąco, duchota w tej smrodliwej saunie była nie do opisania, Stefan też był nie do opisania, leżał wciąż, drżał cały i bał się wstać, ale wiedział, że natychmiast wstać musi. Miał przed sobą najsmutniejszy, a właściwie najbardziej przerażający widok świata – wielką zwałkę rozpaczliwie pustych butelek, których nie umiał teraz policzyć i wcale liczyć nie chciał. Gdy były jeszcze pełne, kupował je w regularnych regularnością szaleńca odstępach czasu w małych delikatesach na rogu, dwieście ileś, pewnie nie więcej niż trzysta metrów od domu; był wtedy w tym błogosławionym stanie pomiędzy pełną świadomością a kompletną bezprzytomnością, w stanie, który pozwala skrupulatnie złożyć rozsypane słowa w komunikatywną, prostą wypowiedź. Akurat jemu zawsze sprzedawali, choć przecież jasne było, że jest w stanie ustawowo zabraniającym sprzedawania mu napojów alkoholowych, wszak wkraczał w ową klimatyzowaną kaplicę po raz trzeci czy czwarty tej samej doby, z coraz tłustszymi włosami, coraz gęstszym zarostem, w ubraniu o coraz kwaśniejszym zapachu, ale ponieważ miał pieniądze, ponieważ wiedziano, że jest porządnym klientem, ponieważ był nawet sławnym sąsiadem i miłym człowiekiem, to nawet gdy lekko się chwiał przed kontuarem, wszystkie swoje siły wkładając w to, by wyglądać na niepodważalnie trzeźwego, pan Franek z działu alkoholowego zawsze mu sprzedawał. Po prostu nie było możliwości, żeby mu nie sprzedał, a zawsze też coś od siebie doradził, choć Stefanowi w zasadzie nie robiło różnicy, czym się będzie zezwierzęcał, byle było to wytrawne wino, albowiem Stefan wręcz przepadał za upijaniem się winem. Słuchał zatem namów pana Franka, któremu podawał drżącą dłoń za każdym razem, gdy obojętnie minąwszy działy nabiałowy, mięsny i garmażeryjny, wkraczał w cudowność działu alkoholowego, napinał wszystkie mięśnie, błędnym wzrokiem wodził po półkach, udając, że się zastanawia, choć przecież chodziło mu tylko o to, żeby było czerwone, wytrawne i o niezbyt silnym owocowym posmaku. Żeby nie był to merlot, którego nienawidził, i żeby trzepnęło solidnie, żeby miało minimum dwanaście procent, lepiej jeszcze, żeby miało trzynaście, a najlepiej czternaście. Darzyli się z panem Frankiem wzajemnym szacunkiem pijaków, którzy razem nigdy nie pili, a byli jedynie pijakami korespondencyjnymi. Alkohol przechodził z rąk pana Franka do rąk Stefana, pan Franek czuł się zaszczycony spoufalaniem się ze Stefanem, Stefan czuł się zaszczycony, że pan Franek zawsze sprzedaje mu alkohol. I że nieustannie jest na posterunku w dziale alkoholowym, gdzie sprzedawano też aspirynę, apap, ibuprom, papierosy i kondomy, a więc wszystko pierwszej potrzeby, zestawy ratunkowe do nabycia codziennie do godziny dwudziestej trzeciej. Były chwile, gdy ten brzuchaty od codziennych wieczornych piw przed telewizorem, łysiejący trzydziestoparolatek o przyjemnie cwaniackim uśmiechu prawdziwego ziomka z dzielnicy, sprzedający lokalnym pątnikom cudowną leczniczą wodę, stawał się osobą, którą Stefan widywał najczęściej, człowiekiem bliższym mu niż rodzina, przyjaciele i koledzy z zespołu. A najcenniejszy w panu Franiu był jego brak zdziwień, zupełna odporność na zaskoczenia, prawdziwy sklepikarski stoicyzm, z jakim obsługiwał klientów, zarówno lokalnych alkoholików, zazwyczaj wiedzących dobrze, czego chcą i nietarasujących kolejki swoimi dylematami, jak i ludzi kupujących okazyjnie, których dało się poznać po tym, że hamletyzowali przed kontuarem stoiska alkoholowego, co chwila zmieniając zdanie, zastanawiając się głośno, czy brać wino półsłodkie czy półwytrawne, whisky czy koniak, wódkę czystą czy smakową, a w końcu i tak kupowali to, co im pan Franek zaordynował. Bo gdy już było widać, że nadwyrężają cierpliwość wydłużającej się kolejki, pan Franek sam podejmował decyzję i zawijał w papier tę butelkę, która wedle jego fachowego rozeznania pasować będzie zarówno do klienta, jak i do okazji, na którą jest kupowana. Genialny ten sprzedawca doskonale bowiem potrafił wyczuć, czy to prezent dla cioci na imieniny, czy łapówka dla lekarza, czy szykują się chrzciny albo złote gody. Umiał określić okazję po stroju i zachowaniu klienta, wybitnie wyczuwał ludzkie potrzeby, był po prostu sprzedawcą idealnym. Mimo młodego wciąż wieku miał nieocenione doświadczenie starego subiekta, prawdziwy talent ekspedienta doskonałego. Był najcenniejszym pracownikiem tego bezcennego sklepu, który zwał się Delikatesy Paprotka, darzonym szacunkiem przez wszystkich klientów; nikt nigdy nie podniósł na niego głosu, nikt nie marudził, każdy po prostu go kochał na swój sposób, tacy ludzie zasługują na rozdziały w powieściach, na wiersze i na piosenki.

.....

Zresztą nie tylko takie rzeczy ta torba nosiła, poniekąd nosiła ona w ostatnich latach prawie całe życie Stefana, był to najbliższy mu kawałek sztucznej skóry, prawie jego własna skóra, jakby Stefan sam był cały ze skaju. Od jakiegoś czasu, od kilku lat, sztuczna skóra torby stała mu się już nawet bliższa niż żywa skóra Zuzanny, czasami myślał, żeby zamienić jakoś ze sobą te skóry, tak naprawdę przecież wolałby mieć przy sobie skórę Zuzanny, jej ciepłe gładkie ciało, które coraz mniej go pociągało erotycznie, ale niezmiennie lubił się do niego przytulać. Ich relacje, od kiedy pojawiły się dzieci, zmieniły się, odtąd byli dla siebie bardziej jak kochające się rodzeństwo niż jak para kochanków i w zasadzie mu to nie przeszkadzało. Ale Zuzanny teraz przy nim nie było, była tylko skajowa niebieska torba, jego najbliższa towarzyszka. Musiał w ciągu ostatnich dni dźwigać w niej wino, bo w środku leżał papier po winie, kilka zmiętych kawałków szarego papieru, w jaki sprzedawcy owijają kupowane butelki. I robią to nawet wtedy, gdy widzą, że klient nie wybiera się z zakupem na eleganckie imieniny, ale czym prędzej do siebie, do wytęsknionego domu, by nerwowo wkręcić korkociąg, a jeszcze lepiej szybko odkręcić zakrętkę. Jakże błogosławiona jest ta nowa, na pozór tandetna moda odchodzenia od korkowania win na rzecz ich zakręcania, jakże wspaniała wiadomość o szybujących ku stratosferze cenach naturalnego korka, które każą teraz zakręcać nawet porządne wina. Więc odwinąć z papieru i wypić tego caberneta, wychłeptać tego malbeca, wyżłopać gwałtownie cierpkie carménère, a nawet opróżnić, krzywiąc się, butelkę merlota, niech będzie, nawet merlota, byle jak najszybciej osiągnąć przejściowy stan uspokojenia! Zmieszać czerwień wina z czerwienią krwi i zyskać kilka godzin świętego spokoju, a wręcz idiotycznego błogostanu, gdy zwiotczeją mięśnie i myśli, a grymas strachu ustępuje miejsca szczęśliwemu uśmiechowi kretyna.

Stefan nienawidził teraz mieszkania, które pokochali z nieślubną żoną kiedyś, kiedy je kupowali, wprowadzali się do niego i je urządzali. Ona z entuzjazmem dziewczynki szykującej domek dla lalek, on z szaleństwem modelarza, oboje zaś z odpowiedzialnością rodziców, którzy muszą zapewnić jak najlepsze warunki bytowania nie tylko sobie, ale i dzieciom, sklecić dla nich i dla siebie szczęśliwą krainę o powierzchni, było nie było, osiemdziesięciu metrów kwadratowych. Na co zresztą mogli, a raczej on mógł, sobie pozwolić bez większego wysiłku, bez brania kredytu, bez pracy na trzy zmiany, bez pomocy rodziców, a jedynie dzięki swojemu talentowi, prawom autorskim i chwilowej, jak się okazało, sławie objawiającej się puszczaniem jego piosenek w radiu i zapraszaniu go na koncerty. W każdym razie nie budzili się z krzykiem w nocy na myśl o rosnącym kursie franka szwajcarskiego, w której to walucie spłacali kredyty rodacy, zadłużając się aż po próg rozwodów. Ciekawą zależność dało się w ostatnich latach zaobserwować: rosnąca liczba branych kredytów przekładała się na rosnącą liczbę rozwodów, małżeństwa podpisujące wniosek kredytowy za jednym zamachem podpisywały papiery rozwodowe. Wydawałoby się, że akurat co jak co, ale kredyt, bardziej niż miłość i przywiązanie, powinien cementować małżeństwa, tymczasem w zamian za kredyt hipoteczny ludzie tracili kredyt zaufania do siebie. Wolni od kredytu Zuzanna ze Stefanem cementowali swój związek na pewno nie bogactwem, ale jednak stabilnością finansową.

.....

Добавление нового отзыва

Комментарий Поле, отмеченное звёздочкой  — обязательно к заполнению

Отзывы и комментарии читателей

Нет рецензий. Будьте первым, кто напишет рецензию на книгу Masakra
Подняться наверх