Читать книгу Explorer Academy: Akademia Odkrywców. Wydmy Gwiaździste. Tom 4 - Trudi Trueit - Страница 8
ОглавлениеNA CZOŁO CRUZA spadła kropla wody.
– Weź się, Emmett – jęknął. Poczuł na skroni strużkę wilgoci. – Jeszcze minutka.
Znów zaczął odpływać, gdy kolejną kroplą dostał w nos.
– No już, już. – Jego współlokator miał rację. Narobią sobie kłopotów, jeśli spóźnią się na zajęcia. Ziewnął, mrugając. – Wygrałeś, Emmett. Już... – nie ujrzał jednak kremowobiałego sufitu, lecz posępną czarną dziurę – ...wstaję.
Przełknął ślinę.
Wszystko do niego wróciło. Nie leżał w miękkim, cieplutkim łóżku w kajucie 202 na pokładzie Oriona, flagowej jednostki Akademii Odkrywców. Nic z tych rzeczy. Kulił się na dnie chłodnej, wilgotnej jaskini nieopodal miasta Aksaray w Turcji. Jego głowa nie spoczywała na przypominającej obłok poduszce, lecz , odchylona, opierała się o niewygodną skałę. Pamiętał, że nim stracił przytomność, spoglądał w głąb kamiennej studni, do której widocznie wpadł. Rozejrzał się za choćby smugą światła, choćby najmniejszym znakiem, że ktoś nadejdzie z pomocą, lecz zarówno na pierwsze, jak i na drugie wezwanie odpowiedziała mu jedynie ciemność.
– A psik! – Cruz kichnął tak mocno, że aż podskoczyła mu głowa. Złapał go skurcz szyi. – Aua! – zawył z bólu. Dobiegło go echo własnego głosu.
„Ła... ła... ła...”
Odsunął się spod kapiącej wody. Wszędzie wokół, niczym kawałki drewna wyrzucone na brzeg po sztormie, walały się kości. Plus był taki, że już go nie przerażały. Jasne, gdy po raz pierwszy stanął twarzą w twarz, a raczej twarzą w czaszki, z tuzinem kościotrupów, przeraził się co niemiara. By serce nie wyskoczyło mu z piersi, wmówił sobie, że to nic takiego. W końcu gdyby odnalazł choćby kostkę na powierzchni, byłby zachwycony, nie było więc najmniejszego powodu do paniki z powodu kości głęboko pod ziemią, prawda? To brzmiało przekonująco. No i sprawiło, że jego serce pozostało na swoim miejscu.
Gdy Cruz uświadomił sobie, że przetrwał upadek w jednym kawałku, w pierwszym impulsie sięgnął do górnej kieszeni kombinezonu, by wyjąć Mell, niezawodnego drona w kształcie pszczoły. Mell mogłaby polecieć na powierzchnię, by sprowadzić pomoc. Niestety, kieszeń okazała się pusta. Zostawił minidrona na pokładzie Oriona. Parę tygodni wcześniej Bryndis pokazała mu niebieskie drzwi. Zwróciły jej uwagę, gdy biegała po dolnym pokładzie statku. Mell przycupnęła nad tajemniczymi drzwiami, by nagrywać wszystkich, którzy wchodzą do pomieszczenia lub je opuszczają. W krótkim czasie zarejestrowała Jericho Milesa, technika, który pracował w ściśle tajnym laboratorium Syntezy w podziemiach Akademii. Co sprawiło, że wywiało go aż na pokład Oriona? Zdaniem Emmetta Cruz prawdopodobnie martwił się na zapas – w końcu praca dla Akademii Odkrywców stanowiła doskonały pretekst, by pracownik Syntezy mógł podróżować po całym świecie, prowadząc tajne badania. Mimo to Cruz miał wrażenie, że chodzi o coś więcej.
Zerknął na opaskę SOS, która stanowiła część szkolnego Systemu Organicznej Synchronizacji (ponieważ otwierała wiele drzwi w Akademii i na pokładzie Oriona, niektórzy twierdzili, że SOS to skrót od „Sezamie, otwórz się”). Na złotym wyświetlaczu widniała godzina 3.12. Serio?
Tkwił tu już jedenastą godzinę! Cyfry stopniowo zanikały. Widocznie padała bateria zasilanego energią słoneczną minikomputera. Cruz gwałtownie wypuścił powietrze. Do tej pory wszelkie próby kontaktu z powierzchnią spełzły na niczym.
Nacisnął przypinkę, by uruchomić komunikator.
– Cruz Coronado do Marisol Coronado.
Ciocia nie odpowiedziała.
Ponownie dotknął przypinki odrętwiałymi z zimna opuszkami palców.
– Cruz do Emmetta Lu?
Nic. Kolejno próbował wywołać pozostałych członków ekipy: Sailor York, Bryndis Jónsdóttir i Dugana Marsha. Bezskutecznie.
Nim znalazł się w tarapatach, wybrał się na zajęcia archeologiczne w terenie wraz z pozostałymi odkrywcami. Misja rozpoczęła się jako klasowe zadanie na pokładzie Oriona. Ekipa Cousteau – grupa Cruza – analizowała akurat zdjęcia satelitarne w poszukiwaniu jam wykopanych przez przestępców plądrujących grobowce, gdy natrafiła na zarys nieznanego obiektu o znaczeniu archeologicznym. Przekonani, że uczniowie odkryli starożytną świątynię lub starożytny grobowiec, ciocia Marisol wraz z doktorem Lubenem zabrali dwadzieścioro troje odkrywców na stanowisko archeologiczne w Turcji. Cruz prowadził prace wykopaliskowe ramię w ramię z pozostałymi członkami ekipy, ale oddalił się na moment, by przyjrzeć się wychodni skalnej. Resztę pamiętał jak przez mgłę. W jednej chwili badał prehistoryczne malowidła naskalne, a w następnej już spadał w głąb ziemi. Miał jednak szczęście. Według wskazań opaski SOS okupił upadek jedynie lekkim wstrząśnieniem mózgu i drobnymi stłuczeniami. Mogło być gorzej. Gdyby wylądował parę metrów bardziej w lewo, uderzyłby nie w gęsty pył, lecz w litą skałę.
Nagle Cruz usiadł prosto. Dotarło do niego, że nim runął w przepaść, wydarzyło się coś jeszcze... Poczuł nacisk. Nie spod stóp, więc nie było to trzęsienie ziemi ani osuwisko. Bardziej...
Pchnięcie. Tak. Gdy tylko się wychylił, by spojrzeć w dół, poczuł dotknięcie między łopatkami. Spowijająca go mgła niepewności zaczęła ustępować. Upadek nie był dziełem przypadku. Ktoś go pchnął! Nie miał wątpliwości, kto za tym stał: Mgławica. Kilka tygodni wcześniej otrzymał anonimowy liścik z ostrzeżeniem, że szpiedzy Mgławicy zamierzają ukraść jego dziennik i pozbawić go życia, nim skończy trzynaście lat. Jednak obecnie dziennik nadal spoczywał u niego bezpiecznie w lewej górnej kieszeni kombinezonu. Był 29 listopada. Dzień jego trzynastych urodzin.
– Dwa zero dla mnie, Mgławico! – krzyknął w pustkę. – Nadal żyję!
„Yję... yję... yję...”, odparło z dumą echo.
Ale jak długo?
Nie tak planował spędzić urodziny. Tata miał zadzwonić z życzeniami. Zresztą może już dzwonił. Cruz tak bardzo chciał z nim porozmawiać. I z mamą. Ale tylko jedna z tych rozmów była możliwa. Ciekawe, czy tata kupił mu tę nową hydropłatową deskę surfingową, o którą tak prosił. No, błagał. Rozejrzał się po skalnej celi. Miał wrażenie, że jego dom znajduje się w odległej galaktyce.
Sam był sobie winien. Złamał dwie najważniejsze zasady odkrywców. Zasadę numer jeden: nigdy nie oddalaj się samemu. I numer dwa: zawsze powiadamiaj kierownika ekspedycji, dokąd się wybierasz. Cruz zbagatelizował jedno i drugie. Jednak to doktor Luben wskazał mu tę nietypową grotę. Jedyną nadzieją Cruza było to, że jego nauczyciel na zastępstwie przypomni o tym sobie i skieruje do groty ekipę poszukiwaczy. Marna szansa, ale nic innego mu nie pozostało.
Cruz przesunął się nieco dalej, by uniknąć kapiącej wody, która przyjęła już postać cienkiej strużki. Dźwięk wody sprawiał, że poczuł pragnienie. Żałował, że nie może przyłożyć ust do strużki i zaspokoić pragnienia, ale wiedział, że nie powinien. W wodzie mogły znajdować się bakterie, pasożyty albo szkodliwe związki chemiczne. Gdyby tylko miał przy sobie aluminiową butelkę i zestaw przetrwania, mógłby ją uzdatnić. Jednak zarówno butelka, jak i telefon, tablet i reszta sprzętu były w plecaku. Cruz nie miał pojęcia, gdzie się podział – możliwe, że zahaczył nim o jedną z ostrych skał, które go raniły podczas upadku.
Zaburczało mu głośno w brzuchu. Jak długo mógł się obyć bez wody i jedzenia? Emmett z pewnością by wiedział (i to pewnie co do minuty). Cruzowi coś świtało, że bez dostępu do wody pitnej mógł pociągnąć trzy lub cztery dni. Cztery dni oczekiwania na śmierć? Co to, to nie.
Przed zaśnięciem obmacał ściany w poszukiwaniu tunelu. Bez skutku, ale wtedy był obolały i w szoku. Mógł coś przeoczyć. Poruszając się na czworakach, zaczął pełznąć wzdłuż ścian. Tym razem poruszał się znacznie wolniej, badając je centymetr po centymetrze. Musiało istnieć jakieś wyjście.
„Albo i nie”.
Skrzywił się, delikatnie odtrącając czaszkę, która poturlała się gdzieś w bok.
Mniej więcej w połowie drogi natrafił na stertę kamieni opartą o przebiegającą po łuku ścianę. Możliwe, że blokowały przejście. Jeden po drugim zaczął rzucać na boki kamienie wielkości piłek do koszykówki. Po chwili złapał rytm. Kucnąć, wyprostować się, obrócić, rzucić. Kucnąć, wyprostować się, obrócić, rzucić.
Po dziesięciu minutach już sapał i miał zamiar zrobić sobie przerwę, gdy zorientował się, że namokły mu buty. Przez otwór, nad którym pracował, zaczęła przedostawać się woda. A skoro tak...
To może właśnie tamtędy wydostanie się na wolność! Zagęścił ruchy. Odrzucił kilka kolejnych kamieni, po czym skulił się i wślizgnął do powstałej szpary. Przed sobą nie poczuł niczego prócz kolejnych skał. Ślepa uliczka. Bardzo wilgotna ślepa uliczka.
Wycofał się i zaczął tamować otwór kamieniami, układając je jak najgęściej. Robił, co mógł, ale nie potrafił powstrzymać napływu wody. Grota szybko się napełniała. Musiał wspiąć się wyżej. Przeskoczył w jedyne miejsce, jakie zdołał znaleźć: na półkę skalną, położoną niespełna metr nad dnem. Ledwie mógł na niej ustać. Obcasy jego butów dyndały w powietrzu, a pod-bródek tkwił niespełna kilka centymetrów od ściany. W tej pozycji Cruz szukał trasy wspinaczkowej, którą w ostateczności mógłby wydostać się na wolność. Zresztą po chwili nie było już innego wyboru.
Znalazł kilka chwytów na stopy, ale miał trudności ze znalezieniem chwytów na dłonie. Nie mógł się odchylić, bo by spadł. Gdy woda chlupotała mu już w butach, sięgnął dłonią ponad głowę. Po omacku uczepił się skały. Czas uciekał nieubłaganie. Cruz stanął na palcach i zaczął wodzić dłońmi po ścianie, szukając jakiegoś szczebla, wybrzuszenia, szczeliny, czegokolwiek, co mogłoby posłużyć mu za chwyt. Nic. A poziom wody coraz szybciej się podnosił. Sięgała mu już kostek... łydek...
Uderzał dłońmi o ścianę. Jej chropowata powierzchnia rozdzierała mu skórę.
Tam! Chwyt! Nieduży, ale ujdzie. Gdy woda sięgnęła mu do kolan, obiema dłońmi uczepił się wypukłości. Uniósł prawą stopę, postawił w chwycie i podciągnął ciało. Uniósł lewą stopę i próbował umieścić ją tam, gdzie powinna być kolejna szczelina, ale natrafił jedynie na płaską skałę. Uniósł stopę, by poszukać innego miejsca. Zataczał nią koła, ale nadaremno. Zaczęły mu drętwieć palce. Do licha, gdzie ta szpara? Jego kłykcie zsuwały się z chwytu. Jeśli lada chwila nie znajdzie kolejnego punktu zaczepienia, straci...
– Aaajjj!
Runął do tyłu z wielkim pluskiem. Wszystko na nic. Ze złością uderzył dłońmi w taflę wody, ale po pięciu sekundach znów zerwał się na równe nogi. Całe szczęście dzięki dyrektorce pracowni technologicznej Oriona, Fanchon Quills, ich kombinezony były nieprzemakalne, ale miał wrażenie, że nie powstały z myślą o pływaniu. A właśnie to go czekało za parę minut. Zasunął lewą górną kieszeń, w której trzymał holodziennik mamy, po czym upewnił się, że prawa dolna też jest zasunięta. W niej miał Kulę-Zwiewulę. Całe szczęście obie kieszenie były wodoszczelne.
Gdy zasuwał zamek pod sam kołnierz, poczuł, jak coś uwiera go z tyłu w szyję. Sięgnął tam dłonią i jego palce spoczęły na metalowym uchwycie. Zgadza się! Każdy kombinezon wyposażony był w dwa awaryjne systemy przetrwania: spadochron, który w tej sytuacji był bezwartościowy, oraz prowizoryczną kamizelkę ratunkową, która przyda się bez dwóch zdań! Tyle tylko, że Cruz nie wiedział, jak ją nadmuchać. Niemal słyszał w głowie słowa opiekunki rocznika, Taryn Secliff: „Wiedziałbyś, co robić, gdybyś tylko wcześniej zapoznał się z instrukcją obsługi kombinezonu”.
„Wiem, Taryn, wiem...”
Cruz rozpiął pasek i rozsunął kombinezon. Wyswobodził się z rękawów i odwrócił kurtkę na drugą stronę. Przy kołnierzu znalazł małą plastikową rączkę oznaczoną literą „S” – jak „spadochron”. No dobrze, to gdzie rączka, dzięki której kombinezon będzie unosił się na wodzie? Gorączkowo zaczął wodzić dłońmi po spodniej warstwie kombinezonu. Nic. Jęknął.
– Jak mam niby uruchomić tę głupią kamizelkę ratunkową?
– Potwierdzam aktywację urządzenia wypornościowego. – Dobiegł go spokojny kobiecy głos. Należał do Fanchon! – Cruzie Coronado, przygotuj się do aktywacji urządzenia – powiedziała Fanchon. – Jej głos dochodził z opaski SOS! Czad. Dzięki temu, że kombinezon połączony był z opaską, mógł wydawać mu polecenia. Czemu wątpił, że gdy zawiedzie wszystko inne, nadal będzie mógł polegać na opasce SOS?
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.