Читать книгу Aparatus - Andrzej Pilipiuk - Страница 4

Оглавление

Księgi drzewne

Było wczesne sobotnie popołudnie. Wrzesień w tym roku był ciepły i słoneczny, aura zachęcała do włóczenia się po parkach... Marta wyciągnęła mnie rano do muzeum, potem zjedliśmy na mieście pizzę, a teraz holowałem dziewczynę do mojej plugawej siedziby, kusząc niecnie wizją lodów zamkniętych na najniższej półce zamrażalnika. Warsztacik zegarmistrza był jeszcze otwarty, pan Maciek pomachał nam i wrócił do dłubania w mechanizmach.

– Co on obrabia? – zdumiała się Marta.

Rzuciłem okiem przez szybę.

– Wejdźmy, zobaczmy – zaproponowałem.

Stary zegarmistrz wyraźnie ucieszył się z naszej wizyty.

– Witam panią akustyk w moich skromnych progach – ukłonił się szarmancko. – I pana sąsiada też...

– Tak przechodziliśmy obok i Martę zainteresowało, nad czym pan się męczy – wyjaśniłem. – Wygląda mi to na prawdziwy zegar szwarcwaldzki.

– Owszem. I to wyjątkowo ciekawy egzemplarz.

Odpowiedziało mu tylko zaciekawione spojrzenie dziewczyny.

– W pierwszej połowie osiemnastego wieku w Niemczech rzemieślnicy dostrzegli lukę na rynku i zaczęli produkować zegary dla bogatych chłopów – wyjaśnił. – Tani, bardzo prosty mechanizm, za to bogato zdobiony cyferblat i szafeczka. Taki chronometr dodawał chałupie splendoru. Tryby początkowo robiono w ogóle z drewna, wagi wisiały na sznurach. Potem stopniowo zaczęto stosować mosiężne zębatki, stalowe osie, łańcuszki. Dodano kukułki, dzwonki wybijające kwadranse...

– Ciekawe – mruknęła.

– Ten, który dziś regulowałem, jest jeszcze z tych mniej fikuśnych. Wychwyt kotwicowy, większość elementów drewniana. Myślę, że lata osiemdziesiąte osiemnastego wieku. Naprawdę ładny egzemplarz, choć dwie trzecie mechanizmu pochodzi z różnych okresów, więc ortodoksyjnych kolekcjonerów raczej by nie zainteresował. Pan Lucjan dorobił kilka zużytych detali, ale do spasowania trzeba jednak fachowca... W każdym razie działa. Robert ma ciekawsze chronometry...

– Wiem, zanudza mnie na śmierć, co i rusz pokazując zbiory – uśmiechnęła się dziewczyna.

– Niech go pani czym prędzej łapie – doradził zegarmistrz. – Druga taka partia już się nie trafi.

– Doprawdy? – Otaksowała mnie spojrzeniem. – Mam wyjść za kolekcję zegarków?

– I mieszkanie mam – zgrywałem się. – Dwa pokoje.

– I w jakiej kamienicy – dodał zegarmistrz. – Ściany z cegły klinkierowej, teraz by takiej nawet wypalić nie umieli! Do tego niech sobie pani wyobrazi: oryginalna przedwojenna armatura z niklowanego brązu, a kable w ścianach – czysta poezja, trzy miedziane druty zawinięte w nawoskowany papier, to wszystko w płóciennym impregnowanym oplocie i na wierzch ołowiany pancerz. Jak je przed pierwszą wojną położyli, tak do dziś jednego zwarcia nie było!

To akurat nie robiło na niej wrażenia – ojciec kupił jej piękne trzypokojowe mieszkanie w nowiutkim bloku na strzeżonym osiedlu...

Zegarmistrz spojrzał na efekt swojej pracy.

– No i cyka – stwierdził z zadowoleniem. – Robert, chłopcze, jeśli mogę cię prosić, zapukaj do sąsiadów z góry, powiedz, że gotowe. Niech wpadną i odbiorą.

– Oczywiście. – Ukłoniłem się.

Wyszliśmy z warsztaciku.

– Dobra partia. – Marta popatrzyła na mnie z filuternym uśmiechem. – Myślałby kto...

– Przemyśl to. Oprócz kolekcji zegarków, dobrych rur i kabli w ścianach mam jeszcze szereg innych zalet...

Przeszliśmy przez bramę na podwórko.

– Łuna, pokrako, jak cię dorwę, przerobię ci ogon na szczotkę klozetową! – usłyszałem gdzieś z góry.

Uniosłem wzrok. Jakieś trzy metry nad naszymi głowami na gałęzi starego kasztanowca siedziała ogniście ruda kotka. Po chyboczącym się konarze sunęła ku niej dziewczyna, na oko piętnastoletnia. Dziewczyna też była ruda. Jednym ruchem capnęła prychającego kota za kark, drugą na chwilę chwyciła się gałęzi, zahuśtała się jak gibon w ZOO, a potem puściła. Uderzyła stopami o ziemię lekko i z wdziękiem.

– Uważaj, dziecko, bo się zabijesz! – jęknęła moja towarzyszka.

– Nic mi nie będzie, jestem księżniczką wiewiórek. – Sąsiadeczka dumnie uniosła głowę.

Mała zaplotła sobie włosy w dwa ciasne różki. Z trójkątną lisią twarzyczką ozdobioną wydatnymi przednimi siekaczami faktycznie wyglądała na wiewiórkę. Rudy polar tylko dopełniał podobieństwa. Leciutka asymetria warg nadawała jej twarzy mimowolny wyraz uprzejmego zdziwienia.

– Dzień dobry, panie Storm – ukłoniła mi się. – To zapewne pańska narzeczona, o której wspominał pan Maciek? – Dziewczę zmierzyło Martę spojrzeniem.

– To widzę, że pan zegarmistrz już mnie wyswatał. – Moja towarzyszka chyba zaczynała się wkurzać.

– Jeszcze nie narzeczona, ale usilnie nad tym pracuję – wyjaśniłem. – Kicaj do dziadka, powiedz, że zegar już gotowy.

– To trzymam kciuki, żeby zaręczyny były już niebawem. – Uśmiechnęła się i pobiegła po schodach, nadal trzymając prychającego kota w objęciach.

– Księżniczka wiewiórek. – Marta była twarda. Dopiero gdy bezpiecznie ukryliśmy się u mnie, dała upust wesołości.

– A co, niepodobna? No dobra, ogona nie ma... – błaznowałem. – I nie codziennie się tak czesze... Wstydziła się przy tobie, więc poszła schodami. Ale przedwczoraj widziałem, jak na balkon włazi po piorunochronie.

– Może którejś klepki jej zabrakło i ubrdała sobie, że naprawdę jest wiewiórką... – zadumała się moja towarzyszka.

– Masa dziewczyn w głębi ducha uważa się za księżniczki, a część okazuje to także na zewnątrz, na przykład ubierając się na różowo. W Japonii jest nawet taka subkultura.

– Tylko mija im to, zazwyczaj gdy skończą dwanaście lat... I jednak co innego uważać się za księżniczkę, nawet po czterdziestce, a co innego łazić po drzewach i sądzić, że jest się wiewiórką.

– Mogę ją dokarmiać orzechami, jeśli uważasz, że trzeba. Nasypię trochę na miskę i postawię na zewnętrznym parapecie w pracowni. Z pewnością zauważy i po nie przyjdzie.

– Nowi sąsiedzi?

– Tak. Kupili mieszkanie nade mną. Ze trzy tygodnie robili remont, dopiero co się sprowadzili. Dziewczyna mieszka z dziadkiem, rodzice tyrają gdzieś za granicą – wyjaśniłem. – Tyle udało się ustalić przez te cztery czy pięć dni... Staruszek jest lutnikiem, ponoć znanym. A wnuczka chodzi do szkoły muzycznej. Chyba do gimnazjum. Gra na skrzypcach całymi dniami. Ćwiczy z zapałem, aż szyby drżą. Pewnie zawlecze kocura do domu i zaraz zacznie rzępolić.

Faktycznie, nie minęło pięć minut, a z daleka dobiegł stłumiony przez grube stropy dźwięk.

– Nieźle gra – mruknęła Marta.

– Skoro tak twierdzi dyplomowana pani akustyk...

– Zaraz! Co to, u diabła, za melodia? Przecież ją znam... Ale... to lambada! Ta mała gra lambadę na skrzypcach! – zdumiała się.

– To może zatańczymy? – zażartowałem. – Skoro muzyka jest...

Ale najwyraźniej ta melodia miała być tylko rozgrzewką, bo kolejne dźwięki popłynęły już zupełnie inne.

– Bardzo dobrze gra – powtórzyła dziewczyna.

– Moglibyśmy za kilka lat mieć taką fajną córkę – szepnąłem jej do ucha.

– Nie jesteśmy rudzi, a to chyba gen recesywny – powiedziała, stanowczym gestem zdejmując moją dłoń z ramienia.

– Skoro dzieci chwilowo nam nie grożą, może pooglądamy znaczki? – zaproponowałem. – Zdobyłem na przykład ukraińską błękitną trzydziestoszagiwówkę z kowelskim nadrukiem Poczta Polska. Albo zegarki. Trafiłem ostatnio kilka curiosów...

– Albo sztućce, albo guziki wojskowe, albo co tam jeszcze kolekcjonujesz. – Puściła do mnie oko.

– Pożoga, ty wredna małpo! – dobiegło z góry. – Muzyka ci uszy kaleczy?

Drzewo za oknem zatrzęsło się, gdy wylądował na nim kocur. Zaraz też rozległ się energiczny tupot drobnych stóp na schodach. Właścicielka ruszyła w pościg.

– Łuna, Pożoga i księżniczka wiewiórek grająca na skrzypcach... – zaśmiewała się Marta.

– Chyba ma na imię Adelajda – wyjaśniłem. – Przynajmniej nie jest nudno...


Polską wieś przeryto dokładnie. Pierwsi poszukiwacze staroci ruszyli w kraj jeszcze w latach pięćdziesiątych. W epoce Gierka wyszukiwaniem antyków zajmowały się już wyspecjalizowane grupy handlarzy. Za nimi ruszyły gangi złodziei. Zazwyczaj w wiejskich chatach nie znajdzie się obecnie żadnych cudów. Meble wyszabrowane z pałaców po reformie rolnej dawno poszły na opał albo zostały wykupione. Nasze chłopstwo nigdy nie śmierdziało groszem, więc i po przodkach zostało niewiele. Ale czasem można liczyć na mały zapomniany okruch złota... Zwłaszcza gdy wie się, gdzie dokładnie i czego szukać.

Stanąłem koło płotu. Na podwórku zarośnięty typek karmił świnie, lejąc im z zardzewiałego wiadra do koryta jakąś breję. Dziwne, mój dziadek świnie trzymał zamknięte w chlewiku, a te ganiały luzem po podwórzu. Widać co kraj, to obyczaj...

– Dzień dobry, szanowny panie Malinowski – uprzejmie uchyliłem kapelusza.

Chłopina zerknął na mnie spode łba. Ja też oceniłem go szybkim spojrzeniem. Gumofilce zdarte. Spodnie i kufajka zszargane. Kasy brak... Ale kolor nosa i twarzy normalne, zatem nie pił przesadnie dużo. Obejście zadbane, porządeczek. Nawet puste słoiki ustawione równiutko w rządku. Po podwórku biegały też kury, a nawet dwie siodłate gęsi. Ot, wiejski dziadek trzymający fason, udający jeszcze gospodarza. W otwartej szopie dostrzegłem jeszcze klatki z królikami.

– A pan będziesz kto? – chłopina nawiązał kontakt.

– Robert Storm, historyk amator i wędrowny poszukiwacz antyków – przedstawiłem się.

– Antyków? – Uśmiechnął się krzywo. – Toś pan okolice pomylił. Tę wiochęśmy po wojnie założyli. Hłe, hłe, hłe. A czego pan konkretnie szukasz? – Spoważniał.

– Przodek pański należał przed wojną do elitarnego Pierwszego Pułku Artylerii Najcięższej – wyjaśniłem. – Pracuję na zlecenie poważnego kolekcjonera z Warszawy. Gdyby znalazły się jakieś papiery, gotów jest bardzo dobrze zapłacić. Szuka też odznaki pułkowej tej jednostki. Krzyż zielonego koloru i dwie skrzyżowane lufy armatnie... Na ramionach napis P.A.N. Czasem robiono także w białej emalii.

Tubylec wykonał operację myślową. Zmarszczył czoło, aż wyobraziłem sobie tryby skrzypiące pod niskim czółkiem.

– Zara, chodź pan do chaty, pogadamy w środku. Co tak będziemy sterczeć na widoku?

Doświadczenie łowcy podpowiedziało mi, że nie ma tego, czego szukam, ale spróbuje mnie zainteresować czymś innym. Dobra, jak nie rybki, to może chociaż akwarium? Weszliśmy do pokoju. Ściany odmalowano po raz ostatni chyba za Gierka. Antyków faktycznie nie posiadał. Meblościanka, szorowana zapewne sumiennie przed każdym świętem, straciła już połysk.

– Siadaj pan...

Przycupnąłem na brzegu krzesła. Mebel parokrotnie odświeżono, pokrywając kolejnymi warstwami farby olejnej. A chłop zaczął grzebać w szufladzie stołu.

– Ten krzyż to pamiętam, walał się w pudełku razem z Virtuti Militari, ale to brat jeszcze komuś opylił, będzie ze dwadzieścia lat temu – burknął. – Ale może co innego zostało? Legitymacje jakieś były do tego, dyplomy... Cholera, tatko chyba, nim nogi wyciągnął, z dymem to wszystko puścił.

Wieś. Niepotrzebne papiery, a czasem nawet zdjęcia, idą tu po prostu do pieca. Stare meble rąbie się na podpałkę. Ale czasem jakimś cudem coś się uchowa.

– Ha. – Wyłożył na blat łupy.

Spojrzałem na przedwojenną pięciozłotówkę z Piłsudskim, pogięty widelec Norblina oraz odznakę sołtysa z epoki PRL i westchnąłem. Widząc, że te skarby nie budzą mojego zainteresowania, jął ryć głębiej wśród śrub i muterek. Znalazł jeszcze dwie łuski karabinowe i klamrę od paska OHP z lat osiemdziesiątych.

Pokręciłem przecząco głową. Śmieci to śmieci. Nawet moneta była tak porysowana, że miała co najwyżej wartość kruszcu... Dziadyga zmarkotniał. Przerył szufladę raz jeszcze, ale z próżnego i Salomon nie naleje. Zbierałem się do odejścia. Wyciągnąłem z kieszeni nowiutką szeleszczącą dychę oraz wizytówkę z moim nazwiskiem i numerem telefonu i położyłem na brzegu stołu. Trzeba zostawić dobre wrażenie. To czasem procentuje. Bywa, że na wsi ktoś coś ciekawego znajdzie i nie wie, co z tym zrobić.

– Nie ma, to trudno. – Wstałem.

– Czekaj pan. – Jakaś nowa myśl błysnęła mu w głowie. – A może kupisz pan skrzypce? – zapytał. – Mam takie na strychu, po jednym wujku. Jakby je szmerglem doczyścić, to na ścianie można powiesić. A kto wie, może i grają nawet jeszcze?

– Skrzypce?

Instrumenty muzyczne kompletnie mnie nie interesowały. Ale on już człapał po schodkach na górę. Ruszyłem za nim. Być może trafimy na coś, co on uważa za badziewie, a mnie się przyda? Na strychu było niewiele. Przepisy przeciwpożarowe w latach siedemdziesiątych unicestwiły niejeden skarbiec. Przez okienko na końcu pomieszczenia wpadało niewiele światła. Wyjąłem pięciowatową diodową latarkę i puściłem strumień światła.

– Oż kurde! – zdziwił się dziadyga. – Taka bździna i tak daje!? Łysnęło jak fleszem – pochwalił.

Omiotłem całą przestrzeń spojrzeniem handlarza niewolników. Nie było tu kompletnie nic ciekawego. Gospodarz wydobył z pudła jakiś podłużny pakunek zawinięty w gazety z przełomu epok Edwarda Szczodrego i Wojciecha Ślepego.

Zeszliśmy na dół. Odwinął pożółkłe papierzyska i moim oczom ukazały się istotnie skrzypce. Nie miały strun, brakowało też niektórych kołków. Strzępki gazet przywarły do drewna chyba raz na zawsze.

– Dasz pan stówaka i są pańskie. – Wyszczerzył resztki zębów. – To prawdziwy antyk. Taki właśnie fant, jakich pan szukasz. Przedwojenne, może nawet carskie jeszcze.

– Może nawet – westchnąłem ciężko. – Ale to nie skrzypce, tylko kompletny trup.

Towarzysz Gierek nadal widoczny na pożółkłym skrawku papieru miał minę, jakby przyznawał mi rację. Towarzysz Czyrak na sąsiednim strzępie miał gdzieś moje dylematy. Z niezmąconym spokojem witał delegację północnokoreańską.

– Albo wiesz pan co. – Typek zamarł tknięty nagłą myślą. – Głupio tak sprzedawać pamiątkę po wujciu za zwykłe pieniądze. Zamieńmy się jak przyjaciele. Pan mi dasz tę zajebiaszczą latarkę, a ja panu sprezentuję skrzypce.

– Zgoda. Niech będzie i tak – powiedziałem odruchowo i jakby wbrew sobie. – Fant za fant.

Ująłem instrument, a uhecowany gospodarz zacisnął palce na latarce. Widać było, że to dozgonna miłość od pierwszego wejrzenia do grobowej deski...

– To na zwykłe baterie chodzi czy jakie? – dopytywał.

– Na paluszki – wyjaśniłem. – Cztery sztuki naraz trzeba wsadzić. Odkręca się na końcu, jak normalna.

– Na wsi dobra latarka zawsze się przyda... – Jak się uśmiechnął, nawet sympatycznie wyglądał. – A żaróweczki można dokupić? Jakby się przepaliła...

– Nie trzeba. Dioda, która w tym świeci, ma długą żywotność. Wystarczy na czterdzieści tysięcy godzin pracy. Możesz pan używać przez całą noc, codziennie, a i tak piętnaście lat wytrzyma.

– Ja pierniczę! Cała wieś będzie mi zazdrościć. To żem złoty interes zrobił, ale ja uczciwy człowiek jestem. Za tanio ją kupiłem. Weź pan jeszcze to! Też po wujaszku.

Ściągnął z szafy stary, potwornie zniszczony wojskowy pas i zamotał wokół instrumentu. Nie wiedziałem, po kiego grzyba mi ten trup skrzypiec ani czy zgodnie z sugestią chłopiny uda się go choćby na tyle doczyścić, by wyglądał po ludzku, wisząc na ścianie. Ale wiedziałem też, że jeśli zostawię instrument tutaj, to wcześniej czy później trafi do pieca... I jeszcze jedno. Gdy je oglądałem, dostrzegłem, że z tyłu mają wypalony lub namalowany gmerk wytwórcy.

– Pora na mnie – westchnąłem.

– Zawinę panu w świeżutką gazetkę – zaofiarował się trochę na wyrost.

Ta „świeżutka” miała datę sprzed dwu tygodni, a do tego wydawała ją jaczejka pogrobowców KPP. Dopiero siedząc w pekaesie, odwinąłem papier i dokładniej obejrzałem łup. Skrzypce w moim odczuciu musiał wykonać nie lada fachura, skoro spoczywając tyle czasu na strychu, nie rozkleiły się ani nie popękały. Z tyłu pudła rezonansowego faktycznie widniał znak jakiegoś lutnika. Zdecydowanie nie był to wyrób fabryczny.

– Ciekawe – mruknąłem do siebie. – Chyba wiem, komu można to pokazać...

Pas też okazał się ciekawy. Stary, niemiecki. Na aluminiowej klamrze pierwotnie była hitlerowska gapa i napis szwabachą Gott mit uns. Ktoś pracowicie sklepał wronę młotkiem i przynitował w tym miejscu lilijkę wypiłowaną z grubej mosiężnej blachy. Bojownik Szarych Szeregów? A może po wojnie ktoś się bawił? Kto wie...

„Muzeum harcerstwa się ucieszy, o ile w ogóle jest coś takiego” – pomyślałem leniwie, zapadając w drzemkę.


Gdy dochodziłem już do kamieniczki, minął mnie policyjny renault. Koła załomotały po bruku i pojazd zatrzymał się koło bramy. Ze środka wyskoczył gliniarz wielki jak szafa i z tonfą jak maczuga wiszącą u boku. Poznałem go bez trudu. Otworzył boczne drzwi, ze środka wygramoliła się Adelajda.

– Cześć, Piotrek – zagadnąłem. – Za jakie to zbrodnie zwinąłeś moją sąsiadkę? Zakłócała spokój, grając na skrzypcach?

Dzielnicowy odwrócił się w moją stronę.

– Robert? – zdziwił się. – Wcale jej nie zwinąłem, tylko nadużywając pojazdu służbowego, rozwożę to wesołe stadko po koncercie do domów. – Wyszczerzył w uśmiechu zęby wielkości ziaren fasoli.

Faktycznie, cały wóz miał zapchany na sztywno nastolatkami płci obojga i ich instrumentami.

– Nie mów, że to nadużycie sprzętu, bo ktoś podkabluje i kłopotów sobie narobisz – doradziłem. – Powiedz raczej, że to działania prewencyjne w ramach opieki nad młodzieżą i dla budowania pozytywnego obrazu organów ścigania w grupie wiekowej szczególnie narażonej na patologie.

– Kurde, ty i myślisz szybko, i niezłą masz gadanę! – pochwalił. – Zapiszę sobie na zaś...

– Z tego żyję, że umiem gadać z ludźmi. Wpadnij kiedyś na piwo do starego kumpla – zaproponowałem. – Tu mieszkam. Zresztą pamiętasz chyba.

– A nie omieszkam.

Pożegnaliśmy się i samochód ruszył dalej.

– Pana znajomy? – zaciekawiła się sąsiadeczka.

– Chodziliśmy razem do podstawówki – wyjaśniłem. – Pisze magisterkę z historii policji, więc co i rusz wpadamy na siebie w bibliotece. Udany był koncert?

– Z doborową ekipą każdy jest udany, najwyżej publiczność marudzi – zażartowała.

– Dziadek jest w domu? Mam drobną sprawę.

– Na pewno jest, zapraszamy.

– Umyję się, przebiorę i wpadnę. Za pół godziny?

– Będziemy zaszczyceni.

Przebrałem się po wyprawie, zmieniłem gazetę na bardziej neutralną światopoglądowo i wdrapałem się piętro wyżej. Nowi sąsiedzi wymienili drzwi na solidniejsze. Wcisnąłem guzik dzwonka. Otworzyła mi Adelajda. Oba koty czatowały w przedpokoju. Gdy wszedłem, obrzuciły mnie wyniosłymi spojrzeniami.

– W sprawie remontu instrumentów muzycznych przyjęcia interesantów właśnie w tych godzinach. – Ukłoniła się, zapraszając mnie gestem.

Jakim cudem? Ach, tak. Z gazety wystawał gryf...

– No nie żartuj, jest sobota wieczorem. Faktycznie mam instrument, ale w takim razie w poniedziałek może zajdę.

– No coś pan, przecież dziadek sąsiada nie pogryzie. – Tupnęła małą stópką w baletce.

Stary lutnik zwabiony rozmową wyszedł z kuchni.

– Czym mogę służyć? – Uśmiechnął się.

– Mam coś do pokazania. Przywlokłem z prowincji skrzypce... właściwie chyba resztki skrzypiec.

– Zapraszam do pracowni.

Największy pokój przekształcony został w warsztat. Pół ściany zajmował regał zastawiony butlami, słojami i słoikami. Poniżej wisiały dziesiątki dłut, dłutek i innych narzędzi. Czułem, jakby cofnął się czas. Nawet laubzega leżąca na blacie wyglądała, jakby miała ze sto lat. Jedynym nowym elementem były dwa wielkie urządzenia w kącie. Ni to piece do pizzy, ni to pralki...

– Suszarki – wyjaśnił. – Po co czekać kilkanaście czy kilkadziesiąt lat aż się drewno wysezonuje, skoro można przygotować materiał do pracy w kilka tygodni...

Usiedliśmy i wręczyłem mu łup.

– Uuuu... – westchnął ciężko. – Co pan robił z tym biednym instrumentem?

– Trzydzieści lat leżały na strychu – wyjaśniłem. – Nie znam się na tym kompletnie, ale poczułem, że po prostu głupio zostawić je tam na zmarnowanie wiejskim troglodytom.

– Suchy strych – mruknął, obracając instrument w dłoniach. – I niedaleko komina leżały.

– Rozeschnięte?

– Na szczęście jeszcze nie, ale będzie z tym sporo roboty. Spróbuję je uratować. Ufajdane niemożebnie... Mam nadzieję, że kornik się nie dobrał. Ciężka sprawa, ale warte zachodu. To był kiedyś naprawdę niezły instrument. Pan wie, co pan kupił?

– Nie. Zobaczyłem je, dopiero potem pomyślałem o panu... A co, stradivarius mi się trafił?

– Aż takie cuda to raczej nie na polskiej wsi. – Uśmiechnął się. – Ale to dobre skrzypce lutnicze niemieckiej rodziny Hopf, z okresu mniej więcej naszego powstania styczniowego. Zobaczymy, co da się dla nich zrobić...

Wielkie rude kocisko wmaszerowało do pokoju.

– Psik! – Lutnik machnął w jego stronę dłonią, ale zwierzak go oczywiście zignorował.

Podszedł i mrucząc, otarł się o moją nogawkę.

– Polubił pana – mruknął pan Lucjan. – A to nieufne bydlaki... Wnuczka ma niezłą ochronę. Każdego złego człowieka w mig rozszyfrują. Tam, gdzie mieszkaliśmy poprzednio, domokrążców przez drzwi wyczuwały... Tu okolica spokojniejsza.

– Dziwne – mruknąłem. – Bo przecież i ja jestem swego rodzaju domokrążcą, tylko zamiast sprzedawać łażę i próbuję kupić.

– Widać w tym, co pan robisz, zachowujesz pan wystarczająco dużo uczciwości i przyzwoitości.

Nadal oglądał instrument, najwyraźniej sprawdzając jakieś szczegóły, o których nawet nie miałem pojęcia.

– Ile to będzie kosztowało? – zagadnąłem.

– Oj, ładnych parę stówek. Muszę dorobić parę detali. Wyczyścić wnętrze. Nowe struny. Te intarsje na podstrunnicy to kość słoniowa. Są zdekompletowane...

Aparatus

Подняться наверх