Читать книгу Zanim spłonę - Gaute Heivoll - Страница 7

2

Оглавление

Od małego słyszałem historię o pożarach. Początkowo opowiadali mi ją rodzice, ale dopiero kiedy podrosłem i usłyszałem ją od innych, dotarło do mnie, że to wszystko prawda. Przez długi czas bywała zupełnie nieobecna, by nagle pojawić się znowu w jakiejś rozmowie, nagłówku gazety czy po prostu w mojej świadomości. Towarzyszyła mi przez trzydzieści lat, choć nie wiedziałem dokładnie, co się wtedy stało ani o czym właściwie opowiada. Pamiętam, że jako dziecko siedziałem na tylnym siedzeniu niebieskiego datsuna, kiedy jechaliśmy do babci i dziadka do Heivollenu, i po drodze mijaliśmy dom, w którym mieszkał piroman. Wydawało mi się, że przejeżdżając mimo, czuję powiew czegoś obcego, jakiejś pokusy. Zaraz potem mijaliśmy dom Sløgedala, kompozytora i organisty w katedrze w Kristiansandzie, i wtedy tata zwykle wskazywał stary wjazd do stodoły, ten, który nie pasował do nowego budynku. „Tu się paliło, kiedy byłeś chrzczony” – mówił. I tak to się złożyło, że w jakiś sposób powiązałem pożary z samym sobą.

Tyle było rzeczy, o których nie wiedziałem, że nigdy bym nie pomyślał, iż napiszę o tych pożarach. Temat był zbyt wielki, za obszerny i za bardzo mi bliski.

Ta historia wisiała nade mną jak cień, póki nie zdecydowałem się jej opisać. Stało się to nagle, wiosną 2009 roku, kiedy przeprowadziłem się z powrotem do domu.

Oto, co się wydarzyło.

Kilka tygodni wcześniej, w kwietniu, grzebałem samotnie w skrzyni ze starymi podręcznikami, pożółkłymi zeszytami i rozmaitymi papierami na strychu dawnej szkoły w Lauvslandsmoenie. Pamiętam ten strych z własnych szkolnych czasów jako pogrążony w chaosie i pełen śmieci. Czasami chowaliśmy się tam, na górze, kiedy mieliśmy prace ręczne w piwnicy. Przekradaliśmy się wówczas schodami, stopień po stopniu, obok klasy muzycznej i w smolistych ciemnościach ostatniego piętra, po czym siadaliśmy cicho jak myszki na lodowatym strychu, czekając, aż ktoś odkryje, że nie ma nas na dole.

Książki były zimne i zawilgocone, a moje palce pozostawiały ślady na zbutwiałych kartkach. Papiery leżały tam być może dwadzieścia albo trzydzieści lat. Po jakimś czasie natrafiłem na pakiet czarno-białych fotografii, owiniętych w plastikową folię, i z niejasnym oczekiwaniem zacząłem je przeglądać. Od razu rozpoznałem twarze ludzi, jednak nie udało mi się ich konkretnie umiejscowić. Większość z nich to były dzieci, gdzieniegdzie tylko grupa dorosłych. Powoli docierało do mnie, że te zdjęcia pochodziły z mojej szkolnej przeszłości. Z tymi dziećmi chodziłem do jednej klasy, niektóre były starsze, inne nieco młodsze. Fotografie ze szkolnego podwórka, z klas i te przedstawiające wielu moich nauczycieli z tamtych czasów. Było tam też zdjęcie chłopaczka śpiewającego na scenie, świeżo przystrzyżonego, w dzierganym swetrze i koszuli, której rąbek ledwo wystawał przy szyi. Wyglądało na to, że okazją jest jakaś zabawa choinkowa, bo w tle majaczyło drzewko ubrane w łańcuchy. Razem z chłopczykiem byli tam też inni, a każdy trzymał w ręku zapaloną świecę. Trzeba było chwili, by do mnie dotarło: to przecież ja.

To wówczas, na widok tego chłopca, który niczego nie przeczuwając, po prostu śpiewał, zaczęła się cała sprawa. Ujrzałem siebie, wpatrywałem się dłuższą chwilę w swoją twarz i nie wiedziałem, kogo widzę. Trudno to wyjaśnić, ale bardzo mnie to ubodło. Jakbym rozumiał i jednocześnie nie rozumiał, że to ja. I że to w istocie na jedno wychodzi. Czy ja wiem? To jednak wtedy, niejako w formie przedłużenia tego widoku, pojawiła się znowu historia pożarów. Owo zdjęcie mnie samego z cienkim, nieruchomym płomieniem, który jakby wyrastał mi z dłoni, spowodowało, że pewnego letniego wieczoru na początku czerwca stało się dla mnie jasne, iż muszę podjąć próbę spisania historii pożarów. Jakbym wziął głęboki oddech.

A potem…

Zanim spłonę

Подняться наверх