Читать книгу Singielka i Otello - Hanna Bakuła - Страница 7

BURY PORANEK

Оглавление

Szary luty powoli przełaził pod oknem balkonu. Molly zaklęła jak zwykle po przebudzeniu, a potem uśmiechnęła się słodko, bo przypomniała sobie, że dziś są urodziny kochanej przez nią córki jedynej, zmarłej przed rokiem, najbliższej Przyjaciółki. Córka była jej ciemną wersją, oczywiście fizycznie, bo psychicznie w ogóle wersją nie była, podobna do ojca pod każdym względem. Poetka, jasna jak mgła nad sierpniową łąką. Budziła w niej zachwyt i czułość, ale to już historia. Molly obawiała się, że na tym koniec jej intelektualnych fascynacji, ale udawała, że za rogiem pojawi się nowe siedemnaście lat cudownego porozumienia idealnie stworzonych dla siebie artystek. Jednej piszącej, drugiej malującej. Poszła, szurając japonkami, do kuchni, zrobić sobie kawę; jedyny sposób na rozpoczęcie każdego dnia. Za oknem było depresyjnie buro, a w rozgrzebanym śmietniku od tygodni tkwiła szufla ze sklejki na kiju, z napisem LODY.


Obok konsekwentnie butwiały, porzucone przez jakiegoś sąsiada, okna z pękniętymi szybami.

Kawa zabulgotała i zapachniała. Po dodaniu mleka sojowego była na tyle dobra, że Molly znowu stała się optymistką i postanowiła znaleźć jakąś torbę na oprawioną akwarelkę, prezent dla solenizantki, która z cyganiątka wyrosła na piękną młodą kobietę. Łączyła je bezinteresowna przyjaźń. Ola martwiła się singlostwem starszej o 20 lat przyjaciółki i wytykała jej co pewien czas błąd, jakim według niej, a i reszty kolegów, było porzucenie stomatologicznego Romka. Ola nie potrafiła być sama, dlatego przystawała na niepotrzebne zaloty, głównie psychopatów, bo normalni mężczyźni byli dla niej niewidzialni. W tym aspekcie była kopią matki, którą zniszczyła niepotrzebna, zła miłość.


Skostniałe, wysokie brzozy zwisały cienkimi witeczkami, które piękniały i wiosną nabierały koloru, stając się bladozielonymi szalami dla jaskółek zamieszkujących podwórko.

Molly pomaszerowała w stronę łóżka z porcelanowym babcinym kubkiem w różyczkę w dłoni. Weszła pod kołdrę i zastygła w porannym zimowym stuporze. W dni jak ten, który właśnie niepotrzebnie się zaczął, Molly starała się nie wychodzić z łóżka. Bawiła się, że jest chora i wstawać nie powinna, bo jej stan się pogorszy. Za oknem zawirowały pierwsze śniegowe pchły, niebo pociemniało, mogła być śnieżyca. Na tę myśl Molly aż mlasnęła z zachwytu, bo jak każdy artysta uwielbiała kataklizmy. Telefon zadzwonił ostro i rozkazująco. Pobiegła do secesyjnej toaletki, a tam raj. Dzwonił ukochany pogromca antyku, z którym czuła się jak bliźniak jednojajowy. Głos Profesora mamił i zwodził, proponując wizytę w bardzo dalekim Pomiechówku, gdzie wraz z żoną kupili sobie domek z ogrodem. Molly wychowana w domku z ogrodem nie miała sentymentu do tej formy marnowania życia i tracenia go na remonty, grabienia ogródka, sadzenia wrednych kwiatków, które więdły bez wody. Od powrotu ze Stanów konsekwentnie mieszkała w niskich, w miarę nowoczesnych blokach, które nie wymagają od lokatora niczego oprócz płacenia czynszu.

Mimo że bardzo chciała pojechać, nie mogła wyciąć numeru Oli, która podobnie jak ona lubiła celebrować urodziny. Miały się wybrać do Qchni Artystycznej w Zamku Ujazdowskim, która był oazą kulinarnej klasy. Widok z tarasu na Wisłę – niedorobiona perspektywa w Wersalu – był prześliczny i światowo rozległy. Kiedy Molly smarowała niedbale twarz kremem, robiąc to wyłącznie z poczucia obowiązku, telefon zazgrzytał nachalnie. Wiadomo było kto. Głos Profesora brzmiał miło, ale słychać było machiny oblężnicze i czuć, że nie popuści, gdy powiedział, że ma dla niej niespodziankę, swojego przyjaciela od pieśni alpejskich. Pamiętała go. Niskiego, uśmiechniętego ludka, w worowatych sztruksowych spodniach pod piłeczkowatym brzuszkiem, który kilka miesięcy wcześniej kucał przed nią na tarasie w Pomiechówku i opowiadał pijane historyjki, trochę jak ciotka rezydentka zabawiająca gościa nudziarstwami. Był typowym naukowcem w kraciastej, taniej koszuli, a na głowie miał chałupniczo, chyba siekierą, obcięte kasztanowe, proste włoski. Nie zwróciła na niego uwagi, ale była mile podekscytowana wykwintnością konwersacji z takim nieciekawym gnomkiem, który obiecał jej swoją książkę z tłumaczeniami własnoręcznymi starych pieśni wysławiających przyjaźń pasterzy z owcami. Kto by to pomyślał, Molly parsknęła śmiechem, czym ewidentnie uraziła piewcę natury.

Oczywiście zapomniała o tym, bo stanowczo wolała brylantowe pogawędki ze swoim kolegą, pełne łacińskich sentencji. Profesor znał na pamięć wszystkie cytaty z Tacyta, z czego żartowali, póki Molly nie przesadziła. Wtedy Profesor robił się siny i trzeba go było przepraszać, co nie było łatwe, bo znikało gdzieś poczucie humoru, ważny element ich przyjaźni.


List nadszedł już za dwa dni. Była w nim mała, akademicko wydana książeczka, którą przejrzała z rozbawieniem, że też ludziom się chce zajmować takim pierdołkami.

Teraz, wymawiając się od wizyty, słyszała w tle namawiające pokrzykiwania. Nie mogła nie być jedynym gościem na urodzinach, pożartowała i odmówiła dość obrażonemu przyjacielowi. Zadzwoniła do solenizantki i zapytała, w jakim stopniu jest zainteresowana wspólna kolacją, bo powinna dziś z kimś się spotkać, a jutro ma zupełnie wolne. O dziwo nie było problemu, co ją bardzo ucieszyło. Kiedy miała zadzwonić, że przyjedzie, znowu zaskrzeczał telefon. Dzwonił autor książeczki i leciutko sepleniąc, po którejś wódeczce, prosił, żeby przyjechała podyskutować o pięknie i prostocie alpejskiego stylu życia, a chichotał jak pasażerka PKS-u o grubych udach. Może był kobietą? To by było!

Co taka bida wie o czymkolwiek, pomyślała, ale obiecała wpaść.

Singielka i Otello

Подняться наверх