Читать книгу Kajtuś Czarodziej - Janusz Korczak - Страница 5

Rozdział piąty

Оглавление

Czary Kajtusia w domu i na ulicy – Sonolo, kasolo, symbolo – Pierwszy czar stały – Niebezpieczeństwo

Mówią, że pieniądze nie dają szczęścia.

– Zdrowie ważniejsze – mówi mama. – Co z tego, że ktoś bogaty, jeżeli choruje?

Pewnie mama tak myśli, bo robili jej operację. Dwa razy w szpitalu leżała, raz nawet długo.

– Nauka jest ważniejsza – mówi ojciec. – Pieniądze można stracić, a wiedza na zawsze zostanie. Uczony da sobie radę w życiu.

I prosi ojciec, żeby się Kajtuś przykładał do książki, żeby był pilny i posłuszny w szkole.

– Największy skarb człowieka to dobre serce i czyste sumienie – mówi babcia. – Dobry nie martwi się. I zgodny z ludźmi, nie obrazi nikogo, i przebaczy, i zawsze znajdzie życzliwych, co w potrzebie pomogą. I życie spokojnie mu płynie bez krzywdy ludzkiej.

Ale Kajtusiowi się zdaje, że i bogactwo ważne.

Gdyby miał ojciec pieniądze, mama mogłaby na wieś pojechać i pewnie byłaby zdrowa.

Gdyby ojciec miał pieniądze, założyłby własny warsztat, nie potrzebowałby znosić kaprysów i cudzych kątów wycierać…

I dobry człowiek, jeżeli ma majątek, może się z biednym podzielić.

Więc Kajtuś chce być bogaty.

Chce mieć kurę, która znosi złote jaja.


Poszedł wieczorem na strych i próbuje czarować.

– Proszę, żądam, chcę mieć kurę, co znosi złote jaja.

– Sonolo – kasolo – symbolo…

– Pramara – rumkara. – Chcę, rozkazuję.

– Mutus, nomen, dedit…

– Tygrys, sezam, karakorum. Niech mam taką kurę!

Ani wie, po jakiemu mówi zaklęcia, ani co znaczą. Wyrazy, których nigdy nie słyszał, albo przekręcił – i znane…

Patrzy przez okienko na gwiazdy, patrzy ostro na czapkę, gdzie kura się ma ukazać, to znów oczy przymyka.

Oddech zatrzyma, to powoli i głęboko, to znów prędko oddycha.

Ręce ma splecione, palce rozstawił szeroko, albo w pięść ścisnął.

Głowę podnosi, pochyla.

Mówi głośno, próbuje szeptem.

Nic i nic.

Ani kury, ani jednego, choćby maleńkiego jajeczka. Jak na złość.

Złote mu się nie udały, próbuje srebrne. Też nie.

„Może lepiej się stało?” – chce się pocieszyć. Bo gdzie kurę schowa, jak jajko sprzeda?

Co powie, gdy się zapytają, skąd wziął?

Trzy razy był na strychu.

Zmęczony bardzo wracał.


Nie. Lepiej nauczyć się – zwyczajnie znajdować pieniądze na ulicy.

Zacznie od małego, tak będzie łatwiej. Na początek złotówkę. Byle się nauczyć, byle wreszcie wiedzieć.

Bo przykro.

Bo jest czarodziejem, a nie wie. Ani zaklęć żadnych nie posiada – ani co, ani jak, ani kiedy. Jakby nie on, a ktoś inny za niego.

Dlaczego w szkole czary się udają, a na ulicy nie?

Zacznie od małego: „Chcę znaleźć złotówkę!”.

Wraca ze szkoły i szuka.

Nie szuka, tylko się rozgląda. Bo kto ma siłę magiczną, ten bez szukania znajdzie.

Idzie zwyczajnym krokiem, ani prędko, ani powoli. Idzie prosto, a potem już zygzakiem. Z początku spokojnie, ale potem już wątpić zaczyna.

Nie udało się.

Może wieczorem?

Są czary, które się udają tylko o północy. Zanim kur trzykroć zapieje.


Lekcje odrobił. Bierze za czapkę.

– Antoś, ty dokąd? Późno. Ojciec wróci z roboty.

– Przyjdę zaraz. Za chwilkę…

Na ulicy latarnie się już palą.

Błoto.

Tramwaj się przesunie. Samochód zaświeci – przeleci.

– Chcę znaleźć.

– Niech znajdę.

– Żądam. Rozkazuję.

– Złotówko, znajdź się.

Znalazł. Tak dziwnie.

Już wracał, żeby się w domu bardzo nie gniewali.

Tak dziwnie, kiedy zupełnie stracił już nadzieję.

Już wracał.

Trudno. Nie dziś, to jutro, nie jutro, to za tydzień.

Nagle samochód jedzie. W błocie coś błysnęło. Nachyla się: moneta. Obok latarni, na samym brzeżuszku chodnika. Wisi prawie.

Pięćdziesiąt groszy.

– Dobra nasza!

Chuchnął na szczęście.

– Dosyć.

I pędem, co tchu – do domu.


Drugi raz.

Chciał znaleźć na ulicy, a znalazł na schodach, ale tylko pięć groszy.

Tylko piątka; ale nowa, z blaskiem, jak złoto.

I dawniej zdarzało się, że Kajtuś znajdzie to i owo. Zgubił gumkę, znalazł ołówek, zgubił pióro, znalazł temperówkę.

I Kajtuś gubi, i inni. Bo wypadnie coś w biegu z kieszeni albo wyśliźnie się z teczki.

Albo dorosły rzuci; bo wyrzucają takie rzeczy, które mogą się przydać: jakiś sznurek, pudełko, buteleczkę, program do kina.

Ale to zupełnie co innego.


Trzeci raz było inaczej.

Już zniechęcony, wcale nie szukał. Spieszy się do szkoły.

Nie to nie.

Gdy nagle.

– Chcę znaleźć sto złotych!

Bo co ryzykuje?

I zaraz koło narożnego sklepu przy samym schodku – podnosi całą złotówkę, a obok: dwa razy po pięćdziesiąt groszy. Więc razem dwa złote.

Więc może więcej żądać? Może się z nim targuje nieznany naczelnik?

Wtedy pierwszy raz przyszło mu do, głowy, że i czarnoksiężnik ma swój rząd i władzę. Nie jest niezależny. Są jakieś tajne rozkazy.

No więc co? Ma dwa złote. Wesół36 idzie do szkoły.

Spotkał kolegów. Pochwalił się. Pokazał.

Nie przeczuwa, że będzie miał przykrość.

Bo było tak, że ostatnio zaczęły ginąć różne rzeczy w szkole: giną śniadania, książki, rękawiczki, szalik.

Próbował nawet Kajtuś wykryć szkodnika czarodziejskim sposobem, bo nieprzyjemnie. Ale nic z tego nie wyszło.

I właśnie na Kajtusia padło podejrzenie, że chłopcu zabrał.

Bo pani zbierała składkę od tych, co jeszcze nie dali. A tamten w bek: miał dwa złote – zginęły; ukradli.

– Gdzie miałeś?

– W teczce. Nie w teczce, a w kieszeni.

– Możeś zgubił na ulicy?

Nie. Były. Miał w szatni. Położył na oknie.

– Kto z was ma jakie pieniądze?

Chłopcy wyjmują, pokazują. Ten ma dziesięć groszy, ten trzydzieści, ten ma dwie zagraniczne monety.

Kajtuś od razu się przyznał.

– Skąd masz dwa złote? – pyta się pani.

– Znalazłem na ulicy.

Pani nieprzyjemnie spojrzała na Kajtusia.

Wzięła pani dwa złote i pyta się tamtego:

– Twoje?

A tamten:

– Moje.

Dopiero wtrącili się chłopcy:

– On kłamie, proszę pani. Wcale nie jego. Nie miał. On udawał, że płacze.

Kajtuś spokojnie patrzy pani w oczy. Tamten stoi czerwony, zmieszany. Aż wyjąkał:

– Moje były całe: jedne, razem dwa złote. Nie osobno.

– Mogę mu dać – mówi Kajtuś. – Niech bierze.

Pani nie wie, co robić, a chłopcy buntują Kajtusia:

– Nie dawaj, głupi. Patrzcie go, oszukaniec. Mówi, że miał na oknie, w kieszeni i w teczce. Miał inne, a mówi, że jego. O, znalazł i się, mądry! On kłamie. Nie miał wcale. Zawsze oszukuje. Kajtuś pokazał nam na ulicy, że znalazł.

Kajtuś wzruszył ramionami.

Pani chwilę pomyślała.

– Opowiedz, gdzie znalazłeś?

Powiada, jak było. Zamilczał, rozumie się, o czarach.

– Więc dajesz?

– Niech weźmie, kiedy mówi, że zgubił. To przecież nie moje.

A tamten bierze. Ręce mu się trzęsą. I już teraz naprawdę płacze.

Znów dziwnie jakoś poplątane.

– Może czarodziejska siła jednemu daje, drugiemu zabiera?

Bo przedtem także.

Chciał spróbować, inaczej.

Chciał wypróbować, czy można na innego przelać swój czar.

Wydał rozkaz, żeby mama znalazła złotówkę.

A mama wraca z miasta i dziwną historię opowiada:

– Znalazłam pięć złotych. Rozglądam się, kto zgubił. Widzę, staruszek szuka. Pytam go się. Ucieszył się, biedaczysko. Właśnie było jego.

Dziko jakoś wyszło.

Takie to wszystko pokiełbaszone, że ani rusz zrozumieć.


Znalazł Kajtuś scyzoryk i kredki.

Scyzoryk leżał na środku ulicy. Leżał tak wyraźnie, a nikt go nie widział i nie podniósł.

Zupełnie jakby czekał na Kajtusia.

Tak samo z kredkami.

Całe nowe pudełko – i akurat wtedy, kiedy pan zapowiedział, że postawi na okres dwójkę, jeśli kredek nie będą mieli.

Niby nawet nie czar, a przecież nikt całego nowego pudełka nie zgubi.

Potem scyzoryk zginął Kajtusiowi. Zostawił go na ławce, a po pauzie nie było. Może kto zabrał, chociaż się pytał dyżurnego i chłopców.

A może znikł sam?

Znów nie wiadomo.


I jeszcze dwa czary udały się Kajtusiowi na ulicy. Bo raz dziewczynki w błoto wywalił. To tak było:

Idzie sobie, wraca ze szkoły zamyślony.

„Może dlatego nie udaje się na ulicy, że hałas: może za dużo ludzi – wyraźnie coś przeszkadza”.

Nie darmo czarodzieje mieszkali w basztach samotnych albo w ostatniej na skraju wsi chacie. Może ukrywają się w lasach albo na dnie morza?

Sam czuje, że myśli najłatwiej mu się układają nad Wisłą, z dala od miasta, w spokoju; albo w ciszy wieczorem, kiedy leży w łóżku.

Tak sobie, wracając ze szkoły, rozmyśla i rozważa. A przed nim trzy dziewczynki.

Zajęły całą szerokość ulicy i śmieją się, popychają, dokazują i przejść nie dają. Gdyby to byli chłopcy, może by nawet nie zwrócił uwagi; a tak to bardziej zły jeszcze.

Deszcz pada.

„Chlapnijcie w błoto!”

Już leżą. Wszystkie. Umazały się jak nieboskie stworzenia.

Niech mają. Niech się nie rozbijają.


Drugi raz przekupce jabłka rozsypał.

Znał ją. Od dawna, zawsze tu handlowała. Czasem u niej kupował.

Nie lubił jej, bo opryskliwa dla młodych. Ani obejrzeć nie pozwoli, ani wybrać, ani się potargować.

Zaraz:

– Bierzesz czy nie bierzesz? Idź do Żyda. Nie kupuj.

Prawda, że i chłopcy nieraz dokuczą.

Przechodzi Kajtuś z kolegą. Patrzy, a baba drzemie.

„Niech fajtnie”.

W ten mig – ona fajt!

Za kosz chwyciła, żeby się zatrzymać, i razem z koszem leży na ziemi.

Łobuzeria w śmiech.

– Babcia się urżnęła.

Nie potłukła się nawet, ale zawstydziła.

– Pierwszy raz w życiu. Jak jaka pijaczka. Ludzie się śmieją. Taki wstyd! Dwadzieścia lat handluję. Lato nie lato, zima nie zima. Pierwszy raz – taka hańba.

Mało się nie rozpłacze.

Żal się Kajtusiowi zrobiło. Pożałował starą.

Kazał koledze pilnować, żeby kto jabłek nie ruszał, a sam zbiera rozsypane.

– Dziękuję ci, chłopczyno, dziękuję, kochanie. Masz, weź za dobroć jabłuszko.

I wtyka mu w rękę jabłko, ale robaczywe.

Kolega żartuje, a Kajtuś zły.

„Bardzo mi było potrzeba ze starą zaczynać?”


Aż doczekał się czaru, ale już stałego. Co wieczór się powtarzało. Pożytku nie tak znów wiele; ale ważny dowód, że siłę czarodziejską naprawdę Kajtuś posiada.

Zaczęło się późnym wieczorem.

W domu.

Wśród ciszy.

Leży Kajtuś w łóżku i zasnąć nie może.

Słyszy oddechy śpiących rodziców i babci.

Nie boi się, ale przykro jednemu nie spać. Samotny czuje się człowiek w ciemności.

Nagle zaskrzypi podłoga, jakby ktoś chodził. Coś stuknie w szafie czy za szafą, jakby ktoś się skradał.

Aż nareszcie jeść mu się zachciało.

„Gdyby tak pod poduszką tabliczka czekolady albo coś innego”.

Nic więcej nie pomyślał. Jeżeli dodał jakiś wyraz, to chyba zapomniał.

I zaraz usłyszał szelest; jakby pod poduszką mysz zachrobotała.

Sięga ręką: jest!

Torebka. Nie od razu otworzył. Bo po co się śpieszyć? Tylko palcami namacał: zgaduje.

Aż śmiało klamerkę odgina.

Wysypał na rękę: dziewięć czekoladek nadziewanych, dziewięć rodzynek dużych i dziewięć migdałów.

Przeliczył. Jeść czy nie?

Spróbował.

Słodkie, smaczne. Nie różnią się od zwyczajnych, które sprzedają w sklepach.

– Dlaczego dziewięć?

Zjadł wszystkiego po osiem, a resztę obejrzy rano. Papier torebki wydał mu się sztywny.

Chce schować do kieszeni, bo pod poduszką się czekolada roztopi. Więc siada i sięga po spodnie. A krzesło stuknęło.

– To ty, Antoś? – obudziła się babcia.

– Ja.

– Dlaczego nie śpisz jeszcze?

– Spałem.

A rano nic w kieszeni nie było.

I tak co wieczór: czekoladki, rodzynki, migdały.

Wypróbował, że nietrujące. Chce poczęstować. Zostawił trzy. Mówi:

– Niech będą. Niech nie zginą.

I są. Nie zginęły. Częstuje.

– Skąd masz? – pyta się mama.

– Kolega dał.

– Jedz sam.

– Jadłem. Zęby mnie bolą.

Nieprzyjemnie kłamać; ale co robić.


Inny czar udał się i nie udał.

Bardzo chciał mieć zegarek.

Już wiele razy myślał, żeby zamiast torebki coś pożytecznego. Ale bał się popsuć pośpiechem.

Aż doczekał się. Znów wszyscy spali.

Powiedział jakieś wyrazy egipskie czy arabskie. Powiedział zaklęcie i…

– Zamiast przysmaków niech będzie…

Zaraz znajomy szmer pod poduszką i ciche tykanie zegarka.

Słyszy. Ręką sięga. Roześmiał się.

– O, jaki hojny.

I zegarek, i torebka też pod poduszką.

– Antoś, ty się śmiejesz?

– Ja. Takie śmieszne mi się przyśniło.

Babcia zadowolona, że nie jęczy ze snu, nie zgrzyta zębami. Więcej nie pytała.

A rano zegarka nie było.

Próbuje i tak, i owak przez kilka wieczorów, ale już tylko słodycze.

A może lepiej się stało.

Bo widzi, że nic, więc uspokoił się i prędzej zasypia.

A bardzo, bardzo już był zmęczony.


W domu zauważyli, że Kajtuś posmutniał, zmizerniał.

Stracił apetyt. Mało się bawi na podwórku. I śpi niespokojnie.

Dawniej pałaszował, że no. Chleb nie chleb, ser nie ser – kluski, kartofle, pierogi.

– Gdzie się to jedzenie podziewa w chłopaku? Je dobrze, a suchy jak szczapa.

Czytał babci gazetę, grał z ojcem w warcaby. Teraz nie je, wymawia się od wszystkiego: że go głowa boli.

– Pewnie chory. Trzeba doktora.

Zaniepokoił się Kajtuś.

Co będzie, gdy doktór pozna, że jest czarodziejem? Doktór zna łacinę, może dlatego uczą ich łaciny, żeby zamawiali choroby i odczyniali uroki martwym językiem37?

Ano: do doktora.

Opukał. Osłuchał. Obejrzał gardło. Kazał zęby leczyć u dentysty. Obejrzał oczy. Zważył. Powiedział, że blady, i krople zapisał. Powiedział, że Kajtuś rośnie.

Omylił się, nie poznał.

To trudne myśli nie dają Kajtusiowi spokoju, i jeść, i spać przeszkadzają.

No bo jest czarodziejem.

Długo nie wierzył. Teraz jest już pewien. Stało się, o czym marzył.

Ale trudny to zawód. Ciężki fach.

Niebezpieczne zajęcie.

Bo jeśli pomylić się w czym zwyczajnym, toć38 niewielka bieda: poprawić można. Ale pomylisz się w czarach, możesz życie stracić.

Przekonał o tym Kajtusia fatalny czar z tramwajem.


Idzie Kajtuś przez ulicę. Ano nic – idzie sobie.

Patrzy na numery tramwajowe. Ten numer parzysty, ten nie; ten dzieli się bez reszty przez pięć, ten nie.

Patrzy na ludzi, na sklepy. Pies przed bramą siedzi. Przystanął Kajtuś, cmoknął, pogłaskał psa.

Znów tramwaj w pełnym biegu.

Odwrócił się, żeby zobaczyć numer.

I nagle myśl:

„Chcę fiknąć kozła w powietrzu i stanąć na dachu tramwaju”.

Jakiś wiatr – moc – siła, coś go podrzuciło w górę. Już w powietrzu, głową na dół. Wyprostował się i stoi na dachu tramwaju.

Jakaś kobieta krzyknęła. Ktoś na balkonie podniósł ręce do góry. Pies zawył. Zawołał szofer:

– Trzymaj się, bo zlecisz!

Kajtuś zachwiał się i już ma chwycić za drut. I już w ostatniej chwili przypomina sobie, że w drucie jest prąd elektryczny o wysokim napięciu.

Jak piorun. Tak właśnie w Ameryce zabijają w więzieniach skazańców.

Pada Kajtuś. Potoczył się. W uszach zaszumiało. Ma spaść. Zdążył.

– Chcę fiknąć na ziemię!

Znów wywinął w powietrzu. Stoi na chodniku.

Gapie się cisną. Zbliża się policjant.

Uciekł.

Zasapany zatrzymał się dopiero na trzeciej ulicy.

Poprawił ubranie. Otarł krew chusteczką z podrapanej ręki.

Wyprostował się. Odetchnął głęboko – i zły, zbuntowany, cicho, ale wyraźnie powiedział:

– Rozkazuję, żeby mi się przez miesiąc żaden czar nie udał.

Wyjął z kieszeni lusterko, skrzywił się do siebie.

I rzekł, głosem syczącym, do siebie:

– Głupiec!

36

wesół (daw.) – wesoły. [przypis edytorski]

37

martwy język – mowa, która nie jest już używana na co dzień jako środek komunikacji. [przypis edytorski]

38

toć (daw., gw.) – przecież. [przypis edytorski]

Kajtuś Czarodziej

Подняться наверх