Читать книгу Angielka - Katherine Webb - Страница 5

Оглавление

Maskat, listopad 1958

– Gotowa? – Rory wyciągnął rękę i niepotrzebnie poprawił kapelusz Joan. – Wyglądasz bardzo ładnie. Bardzo elegancko – pochwalił ją.

Zaprzątnięta myślami Joan zapomniała mu podziękować. Wzięła głęboki oddech i skinęła głową. Gorące i suche powietrze miało osobliwie morski posmak, lecz nie niosło orzeźwienia. Było jej niewygodnie w koszuli z długimi rękawami i spodniach, które musiała włożyć pod spódnicę. Z nerwów nie mogła ustać w jednym miejscu.

– Wydaje mi się, że bardziej gotowa już nie będę. Idź już, dobrze? Kazała mi przyjść samej i nie chcę, żeby zobaczyła, że mnie odprowadziłeś.

– Przecież musiałem cię odprowadzić, nie jesteśmy już w Bedford. A przy okazji, nie ma za co.

– Przepraszam, Rory. Dziękuję. Po prostu jestem… – Położyła mu na barku lekko drżącą dłoń i wzruszyła ramieniem.

– Wiem. Rozumiem, ile to dla ciebie znaczy. Obyś tylko nie była… Zresztą, nieważne. Mam nadzieję, że to spotkanie spełni wszystkie twoje oczekiwania. I że ona też je spełni.

Rozmawiali niemal szeptem, bo niewielka uliczka była pusta, a cienie między budynkami zdawały się stać na straży ciszy niczym surowi bibliotekarze.

Słońce oświetlało Rory’ego od tyłu, ukazując jego sylwetkę w zarysie, przez co stał się ciemną, niewyraźną wersją samego siebie. Okrągła twarz narzeczonego zawsze przypominała Joan pyszczek pluszowego misia – Rory miał miękkie policzki, brązowe oczy, lekko wydęte wargi i ciemne kręcone włosy, takie same jak ona. Upał i kilka bezsennych nocy sprawiły jednak, że pod oczami pojawiły mu się sińce, a jego skóra nabrała woskowego koloru. Wyglądał inaczej niż zwykle. Joan z niepokojem zmrużyła powieki, patrząc na bryłę starożytnej wieży strażniczej na skałach ponad nimi, odcinającą się na tle olśniewającego błękitu nieba. Stali przed skromnym domem z suszonej cegły w Harat al-Henna, dzielnicy za murami Maskatu, niedaleko bramy. O zachodzie słońca rozlegał się huk wystrzału z zabytkowego działa w jednym z nadmorskich portów, a potem bramę zamykano na noc, odcinając dzielnicę od reszty miasta. Od tej chwili nikt bez oficjalnego zezwolenia nie mógł wrócić do Maskatu.

– Oczywiście, że spełni moje oczekiwania – odpowiedziała z uśmiechem.

– Wiesz, czasem spotkanie z mistrzem może się skończyć… rozczarowaniem. To znaczy, kiedy się okaże, że jednak jest tylko człowiekiem.

– Bzdura, to zbyt wyjątkowa postać. A poza tym przeczytałam wszystko, co kiedykolwiek napisała, więc mam wrażenie, jakbym już ją znała.

– No dobrze. Masz zapałkę, żeby w drodze powrotnej zapalić lampę?

– Mam wszystko, czego mi trzeba, naprawdę, Rory.

Nagle nie mogła się doczekać, aż sobie pójdzie. Ten moment powinien należeć tylko do niej. Potrzebowała czasu i przestrzeni, żeby się tym rozkoszować, i wolała, żeby nikt widział jej zdenerwowania, bo wtedy zawsze robiła się jeszcze bardziej niespokojna.

– W porządku. Powodzenia. Nie zostań na noc za bramą, dobrze? – Pochylił się, żeby pocałować Joan w policzek, ale ona uchyliła się przed jego ustami, cmokając z niezadowoleniem.

– Rory, nie przy Arabach, pamiętasz? – skarciła go.

Zaczekała, aż echo jego kroków całkiem ucichnie, a potem nabrała powietrza do płuc i odwróciła się w stronę niczym niewyróżniających się drzwi, przy których stała. Były wykonane ze starego drewna akacjowego jak wszystkie inne, choć pod wpływem bezlitosnego arabskiego słońca stały się gładkie i twarde jak kamień. Ściany z suszonej cegły kiedyś pomalowano na biało, ale teraz spękania farby przypominały żyłki liścia, przez które przeświecała kruszejąca zaprawa. Dom, wysoki na zaledwie dwa piętra, miał płaski, kwadratowy dach i zamknięte okiennice wychodzące na wschód. Stał wpasowany w podnóże gór, więc nie mógł mieć tylnego wyjścia. Rdzawobrązowe wzgórza piętrzyły się wszędzie wokół niczym strzępiaste ręce, tulące miasto z niezrozumiałą troską.

Otaczały ją głazy, skały, ostre słońce i ostre cienie – nigdzie nie widziała ani śladu miękkości. Upłynęła minuta, a Joan zbeształa się za tchórzostwo – stała i rozglądała się po okolicy, odwlekając chwilę, na którą tak czekała. Z sercem w gardle zapukała do drzwi.

Niemal natychmiast uchylił je wysoki czarny służący ubrany w omańskim stylu w szary diszdasz – długą i luźną tunikę, przepasaną pasem, z którego zwisał na środku zakrzywiony sztylet zwany chandżarem. Mężczyzna miał zapadnięte policzki, białka oczu koloru kawy z mlekiem i czarne jak noc źrenice. Jego broda i kilka kępek włosów wystających spod turbanu były siwe. Joan nie umiała odgadnąć, ile może mieć lat; z twarzy wydawał się sędziwy, ale plecy miał proste, a ramiona wyprężone. Patrzył na Joan z pełnym powagi milczeniem godnym golema, czym całkiem zbił ją z tropu. Jego dłonie zwisały swobodnie wzdłuż boków ciała, a Joan zwróciła uwagę na ich rozmiar – miał długie palce przypominające odnóża pająka. Po chwili ciszy odezwał się:

– Nazywa się pani Joan Seabrook. – Głos miał piskliwy.

– Tak – potwierdziła Joan. Zarumieniła się zawstydzona. – Nazywam się Joan Seabrook – powtórzyła niepotrzebnie. – Czy to dom Maude Vickery? Chyba się mnie spodziewa.

– Spodziewa się pani, inaczej nie otworzyłbym pani drzwi – odparł starzec. Uśmiechnął się lekko, wykrzywiając pomarszczone wargi. Mówił po angielsku niemal bez akcentu, z rozmysłem formując na języku słowa gładkie jak otoczaki. – Proszę wejść na górę. Pani czeka. – Cofnął się, żeby ją wpuścić, a Joan przeszła obok niego.

W domu cuchnęło jak w stajni. Nim Joan zdołała się opanować, odruchowo zasłoniła nos dłonią. Duszący koński odór nie był gorszy niż w angielskich stajniach, ale tu się go nie spodziewała. Za jej plecami zamknęły się drzwi i nagle zapanowała ciemność, w której z trudem mogła cokolwiek dojrzeć. Miała wrażenie, że słyszy dobiegający z tyłu chrapliwy chichot starca. Zerknęła na niego, ale twarz służącego skrywał cień; nie poruszył się ani nie odezwał, ale zauważyła w półmroku błysk jego czujnych oczu. Speszona i niezdarna jak dziecko podeszła do kamiennych schodów i ruszyła na górę.

W połowie drogi stopnie skręcały w bok, a w świetle wpadającym przez otwarte okno ukazały się kępki siana i warstwa bobków, przypominających odchody owcy albo kozy. Joan zmarszczyła brwi, nie wiedząc, co o tym myśleć. U szczytu schodów znajdowały się tylko dwa pomieszczenia, po jednym z każdej strony niewielkiego podestu. Przystanęła niepewnie, a chwilę później z pokoju po prawej rozległ się czyjś głos.

– Proszę tam nie tkwić. Z kimkolwiek mam do czynienia, zapraszam do pokoju. Przepraszam, że nie wstaję, ale nie mogę tego zrobić z oczywistych względów. – Był to ostry głos z płaczliwą nutą i akcentem wprost z hrabstw podlondyńskich, na którego dźwięk Joan znów skoczyło tętno.

Nie mogła powstrzymać uśmiechu; przez moment miała ochotę zachichotać, ale weszła posłusznie do kwadratowego pokoju o białych ścianach. Niskie łukowe okna naprzeciwko wejścia zasłonięto drewnianymi okiennicami. Otwarte było tylko jedno, z widokiem na strome wzgórza na południu, a wpadające przez nie promienie słońca oświetlały wnętrze łagodnym blaskiem. Joan zauważyła staroświecki czarny rower, oparty o skraj wąskiego, schludnie posłanego łóżka ze spłowiałymi kocami zatkniętymi ściśle pod materac. Po obu stronach miało ogromne palmy w donicach, a obok niego stała misternie zdobiona metalowa latarenka. W pokoju znajdowało się również uporządkowane biurko i długa biblioteczka z pustymi górnymi półkami – książki wypełniały regał do wysokości półtora metra, a reszta tomów, na które zabrakło tam miejsca, leżała na ziemi. Środek podłogi zakrywał przetarty dywan. Stały tam dwa drewniane krzesła oraz umieszczona naprzeciwko czerwona kanapa z pikowanej skóry. Podłoga obok niej zarzucona była arabskimi i angielskimi czasopismami, które zsunęły się z wysokiej sterty.

W głębi pokoju spały na posłaniu z koców dwa złote charty perskie, zwinięte tak, że nie wiadomo było, które łapy, uszy i ogon, należą do którego zwierzęcia. Przez chwilę w pokoju słychać było tylko ich ciche pochrapywanie; później jeden otworzył bursztynowe oko i wlepił je w Joan. Psi zapach wzmagał jeszcze panujący w pokoju zaduch. Za stolik kawowy służyła inkrustowana drewniana skrzynia, przy której w staroświeckim, rattanowym fotelu inwalidzkim siedziała Maude Villette Vickery. Joan próbowała się na nią nie gapić. Ogarnęło ją to niepokojące, surrealistyczne uczucie, które pojawia się, gdy człowiek staje twarzą w twarz z kimś, kogo wyobrażał sobie tak często, że już prawie nie wierzy w jego istnienie w prawdziwym świecie.

Pierwszym, co zauważyła Joan, była filigranowość Maude. Wyglądała niemal jak dziecko. Szczupłe kolana i łokcie odznaczały się wyraźnie przez staroświecką spódnicę z wysokim stanem i bluzkę ze szczypankami i sztywnym kołnierzykiem, a kostki i stopy, oparte na podnóżku, wydawały się delikatne jak u lalki. Mimo upału siedziała w grubych pończochach. Proste stalowoszare włosy ściągnięte miała w ciasny kok z tyłu głowy, a pod skórą jej pomarszczonej twarzy z zapadniętymi policzkami widać było silnie zarysowane kości. Po kilku sekundach jej rysy ułożyły się w wizerunek, który Joan znała ze zdjęć Maude z młodości: zobaczyła niebieskoszare oczy o przenikliwym spojrzeniu i haczykowaty nos. Stanęła dość daleko od staruszki, nie chcąc górować nad nią wzrostem.

– Niechże pani podejdzie bliżej, nie gryzę – rzuciła Maude. Joan posłusznie zrobiła kilka kroków naprzód. Jej stopy wzbijały obłoczki kurzu z dywanu. Maude zadarła głowę i przyjrzała się jej, mrużąc oczy. – No, no, ależ pani wysoka! A może wcale nie. Mnie wszyscy wydają się wysocy. Abdullah! – krzyknęła nagle w stronę drzwi, a Joan wzdrygnęła się z zaskoczenia. – Abdullah, herbata! – dodała, chociaż służący nie odpowiedział.

Odwróciła się z powrotem do Joan, wzruszając lekko ramionami.

– Wiem, że mnie słyszy. Ten starzec ma słuch niczym nietoperz – rzuciła.

Nastąpiła chwila milczenia.

– Cudownie panią poznać, panno Vickery – zaczęła Joan. – To dla mnie naprawdę ogromna przyjemność. Śledzę pani karierę od… – W tym momencie głos uwiązł jej w gardle, bo z korytarza niespiesznym krokiem weszła do pokoju gazela.

Joan wpatrywała się w nią w milczeniu. Gazela przystanęła, żeby przyjrzeć się jej błyszczącymi oczami, otoczonymi grubymi czarnymi i białymi paskami, które przywoływały na myśl przesadny makijaż, a potem z cichym sapnięciem podeszła do Maude i zaczęła obwąchiwać jej palce. Staruszka rozciągnęła usta w uśmiechu.

– Co za chciwe zwierzę. Dostaniesz daktyle razem z nami, kiedy przyniesie je Abdullah, nie wcześniej – oznajmiła.

– Ma pani gazelę – wyrwało się Joan.

– Owszem. Znalazłam ją na suku, miała trafić pod nóż rzeźnika. Abdullah chciał z niej coś przyrządzić, ale proszę spojrzeć na tę boską mordkę. Któż mógłby się jej oprzeć? A do tego te absurdalnie ogromne uszy. Wydała mi się taka żałosna. Nie mogłabym się zmusić, żeby ją zjeść. – Maude zerknęła na Joan ze skruchą. – Wiem, że to żaden argument.

– Sądziłam, że kobietom nie wolno chodzić na suk – zdziwiła się Joan.

– To prawda – przyznała Maude, głaszcząc gazelę po sierści między oczami, ale nie wyjaśniła tej sprzeczności. Złota skóra zwierzęcia wyglądała na jedwabiście miękką i gładką.

– Ach, to przynajmniej tłumaczy te… – Joan w ostatniej chwili ugryzła się w język, żeby nie powiedzieć za dużo.

Maude podniosła na nią wzrok.

– Bobki? Tak. Pewnie strasznie tu cuchnie, prawda? Cóż, proszę mi wybaczyć. Jestem do tego tak przyzwyczajona, że przestałam to zauważać. Udaje mi się rządzić w tym pokoju, ale mam bardzo ograniczoną kontrolę nad tym, co się dzieje w pozostałej części domu. Rozmówię się z Abdullahem.

– Proszę wybaczyć, panno Vickery, naprawdę nie chciałam być niegrzeczna – zapewniła ją Joan, ale Maude machnęła tylko swoją drobną dłonią.

– Dużo lepiej się ze sobą dogadamy, jeśli będzie pani mówiła bez ogródek. Ja zawsze tak robię, to wielka oszczędność czasu.

– Nie gonią jej psy? – Joan wskazała głową śpiące charty.

– Skądże. Proszę na nie spojrzeć! Od dawna za niczym nie goniły; najlepsze lata miały za sobą już w chwili, kiedy dostałam je od tego przebiegłego starca, ibn Himjara. Władca Zielonej Góry. To mi dopiero wątpliwy komplement. Wie pani, dawniej miałam też oryksa. Dostałam go w prezencie od samego sułtana Tajmura ibn Fajsala, kiedy pożaliłam mu się, że nigdy żadnego nie ustrzeliłam w czasie moich podróży. Chyba chciał dać mi okazję, ale uznałam, że to niesportowe zachowanie, skoro zwierzę stoi przywiązane do słupa. Ale mój oryks był dziki, więc nie mógł mieszkać w domu. Jakież one mają rogi! Mogą nimi zabić. Szybko mi uciekł. Nigdy więcej nie zobaczyłam mojego oryksa i musiałam skłamać sułtanowi, że go zastrzeliłam i zjadłam, a potem opowiadać, jaki był pyszny. Na dowód sprawiłam sobie nawet to. – Maude wskazała na parę ciemnych karbowanych rogów umocowanych na ścianie. – Strata czasu. Wątpię, czy w ogóle pamiętał, że podarował mi to stworzenie.

– Czytałam, że przyjaźniła się pani z sułtanem Tajmurem jako jedyna kobieta z Zachodu.

– I z jego ojcem też. No cóż – rzuciła Maude wymijająco. – Może w tamtych czasach, owszem, byłam czymś niespotykanym, sama pani rozumie. A on zawsze lubił nowe zabawki. Jak każdy mężczyzna.

Zapadła cisza, a wysoki starszy służący, który otworzył Joan drzwi, w milczeniu wniósł do pokoju tacę z cynowym imbrykiem, szklaneczkami, miską daktyli i cukiernicą. Schylił się wolno, położył bezgłośnie tacę na skrzyni i nie czekając na polecenie, nalał herbaty.

– Abdullah, pamiętasz tego oryksa, którego dostałam od sułtana Tajmura? – zapytała go Maude.

– Tak, proszę pani. Pamiętam.

– Jak go nazwałam? Przypominasz sobie?

– Nazwała go pani Śnieżynka. – Abdullah postawił szklankę z herbatą w zasięgu jej dłoni.

– Śnieżynka! Właśnie. Cóż za błyskotliwość. – Maude westchnęła. – Miał najbielsze futro, jakie można sobie wyobrazić. Wiem, że do daktyli powinnyśmy pić kawę, ale obawiam się, że już jej nie trawię. Przypomnij mi, jak masz na imię, młoda kobieto?

– Nazywam się… Joan Seabrook, panno Vickery.

– Rzeczywiście. To pani przysłała mi te wszystkie listy. Całe stosy listów. Dziękuję, Abdullah. Zastanawiam się, co się stało ze Śnieżynką? Może wróciła z powrotem na pustynię, ale wątpię, czy jej się udało. Na pewno tego chciała, podobnie jak ja. Obu nam lepiej było na pustyni. A czego pani chce, panno Seabrook? – Nagle w głosie Maude pojawiło się wzburzenie, niemal złość. Wygładziła spódnicę, a potem złożyła dłonie. – Mimo wszystkich pani listów wciąż nie mogę tego pojąć.

Joan poczuła, jak Abdullah omiata ją spojrzeniem, wychodząc z pokoju. Mimowolnie obejrzała się za nim. Poruszał się z niezwykłą gracją.

– Cóż, ja… – zaczęła niepewnie.

– Przyciąga uwagę, prawda? – wtrąciła się Maude, wbijając w Joan świdrujący wzrok.

– Rzeczywiście, pani służący jest… niezwykle przystojnym mężczyzną.

– Och, nie jest moim służącym, panno Seabrook. Jest moim niewolnikiem. Mam go na własność. Kupiłam Abdullaha na aukcji w jaskini we wzgórzach niedaleko Nizwy. I co pani na to?

– Słyszałam, że wciąż się to tu praktykuje – odrzekła Joan ostrożnie. Zbiła ją z tropu ta starsza wersja jej mistrzyni, nie umiała nadążyć za jej nastrojami ani odczytać usposobienia.

Maude oparła się na fotelu z rozczarowaną miną.

– No cóż. Widzę, że będę się musiała bardziej postarać, jeśli mam panią zszokować, panno Seabrook.

– Na pewno będę bardzo zszokowana, kiedy to do mnie dotrze, panno Vickery. Na razie nie zdążyłam się jeszcze otrząsnąć z szoku z powodu gazeli.

Nastąpiła chwila ciszy; Maude zmrużyła powieki, a potem posłała Joan szelmowski uśmieszek.

– Ha! – rzuciła, zamiast się roześmiać. – Grzeczna dziewczynka. Nie jesteś przesadnie uprzejma. Podoba mi się to.

Joan usiadła na czerwonej kanapie blisko biurka i obie kobiety zaczęły jeść daktyle, popijając je herbatą słodką od cukru i gorzką od mięty. Z zewnątrz dobiegał stukot oślich kopyt i kroki ludzi w skórzanych sandałach. Światło zaczęło słabnąć, a po pokoju krążyło z cichym brzęczeniem kilka ospałych much. Od pytania Maude o powód przyjścia Joan upłynęło już zbyt dużo czasu, żeby mogła na nie odpowiedzieć, więc błądziła wzrokiem po pokoju, czekając, aż usłyszy je ponownie. Maude przeżuwała wolno daktyla; wzrok miała rozkojarzony, ale znów wydawała się spokojna, a nawet nieobecna. Oczy Joan przyciągnął palisandrowy piórnik na biurku – pusty, nie licząc niewielkiego, ale ciężkiego pierścionka ze skręconą cynową obrączką i nieoszlifowaną bryłką jasnoniebieskiego kamienia.

– Ciekawy pierścionek – powiedziała, pochylając się nad nim. – Jaki to…

– Niech go pani nie dotyka! – warknęła głośno Maude.

– Nie, nie, ja tylko… – Joan pokręciła głową, bo wcale po niego nie sięgała.

– Niech go pani nie dotyka – powtórzyła starsza kobieta, a Joan zdała sobie sprawę, że gniewne spojrzenie staruszki wlepione było w pierścionek, a nie w nią.

Zaplotła dłonie przed sobą i zaczęła się gorączkowo zastanawiać, jak zmienić temat.

Nie śmiała zadać kolejnego pytania o pierścionek.

– Panno Vickery, czy ten dom też był prezentem od sułtana Tajmura? Po tym, jak podarował pani oryksa? – odezwała się.

Maude zamrugała kilka razy, a potem odpowiedziała, jak gdyby nigdy nic.

– Co to, to nie. Sama za niego zapłaciłam, i to niemało. Ojciec Tajmura, Fajsal, wydał zgodę na to, bym spędziła resztę moich dni w Omanie, więc okazał wystarczającą hojność. Widzi pani, chyba jestem jedyną taką osobą. Jedyną Europejką, która mieszka tu wyłącznie dlatego, że ma na to ochotę, a nie z przyczyn administracyjnych czy handlowych. Obecny sułtan, Sa’id, jest wnukiem Fajsala; za każdym razem, gdy któryś z nich umiera, zastanawiam się, czy jego następca mnie nie wyrzuci, ale jak dotąd mam szczęście. Z Sa’ida konserwatysta jakich mało, ale ma też swoje dziwactwa: na przykład tych amerykańskich misjonarzy. Nie mam pojęcia, dlaczego pozwala im zostać. Uroczy ludzie, ale głupi jak but. Chyba naprawdę im się wydaje, że dzięki nim Arabowie przejdą na chrześcijaństwo. Ale prowadzą jedyny szpital w całym kraju. – Wycelowała palcem w Joan. – Lepiej żeby nie złapała tu pani tyfusu, panno Seabrook. Ani gruźlicy. W mleku aż roi się od bakterii. Proszę się upewnić, czy jest przegotowane, zanim je pani wleje do kawy. Kiedy dostałam zgodę na osiedlenie się w Maskacie, mogłam kupić tylko tę ruderę, nic więcej. Odmówiono mi sprzedaży lepszych domów. Podejrzewam, że gubernator Maskatu postanowił pokazać Brytyjce, gdzie jej miejsce, rozumie pani? Poznała go pani już? Gubernatora Sayida Shahaba? Przerażający jegomość, w dodatku praktycznie wszechwładny, bo sułtan Sa’id jest daleko stąd, w Salali. Shahab dopilnował, żeby okazano mi szacunek… ale nie nadmierny. – Maude uśmiechnęła się lekko.

– Tutejsze władze wydają się bardzo rygorystyczne.

– Owszem. Dlatego muszę zapytać, jakim cudem udało się pani zdobyć pozwolenie na przyjazd do Omanu, panno Seabrook? Ten kraj nie wita z otwartymi ramionami gości z zagranicy ani ciekawskich podróżników. Nigdy go nie interesowali. – Maude podała daktyla gazeli, która delikatnie wyjęła go spomiędzy jej palców.

– Och – westchnęła Joan z zakłopotaniem. – Mój ojciec chodził do szkoły z obecnym wezyrem, ministrem spraw zagranicznych sułtana. On pomógł to wszystko załatwić. Zatrzymaliśmy się u niego w Rezydencji: ja i Rory, mój narzeczony.

– Nadal nazywają ten urząd „wezyrem”? Jakież to urocze. Ale Oman wciąż jest protektoratem brytyjskim, prawda? Nawet jeśli nie używa się już tego określenia, bo wszystkich tak deprymują skojarzenia z kolonializmem.

– A poza tym od sześciu miesięcy stacjonuje tu mój brat Daniel. Widzi pani, jest żołnierzem oddelegowanym do Sułtańskich Sił Zbrojnych. Otrzymałam zgodę na to, żeby go odwiedzić.

– Ale tak naprawdę nie po to tu pani przyjechała.

– Tak. To znaczy, między innymi po to… tylko… – Joan umilkła i na sekundę ogarnęło ją uczucie bliskie rozpaczy. Miała wrażenie, że usiłuje schwytać coś, co ze wszystkich sił stara się jej wymknąć.

W rzeczywistości nie była pewna, jak wyrazić słowami swoją potrzebę zobaczenia Arabii. Nosiła ją głęboko w sercu od tak dawna, że przestała się nad nią zastanawiać, więc kiedy Daniela wysłano do Omanu, Robery Gibson został wezyrem, a ona odziedziczyła po ojcu trochę pieniędzy, wszystko wydawało się sprzyjać temu, żeby wreszcie tam trafiła. Do Omanu, niewielkiego, odległego zakątka świata – ale zakątka Arabii. I choć nie umiała tego wyjaśnić, miała wrażenie, że jej ojciec w pewien sposób wciąż może być tam obecny. Upłynął niemal rok, zanim wstrząs po jego śmierci osłabł i zaczął kiełkować w niej ten pomysł, ale kiedy ziarno zostało zasiane, wiedziała, że nic jej od tego nie odwiedzie.

Joan trudno było powiedzieć matce, na co postanowiła przeznaczyć niewielki spadek po ojcu. Poczekała z tą wiadomością do chwili, gdy Olive Seabrook zabrała się do gotowania, bo wtedy była najszczęśliwsza.

– Nie wystarczy, że jedno z moich dzieci tkwi w tej zapadłej dziurze?! – zawołała matka, nieruchomiejąc z dużym nożem w dłoni; do ostrza przylepiły się kostki bekonu. Drżał jej głos, co stawało się już normą. – Nie poradzisz sobie tam, Joanie. I jak mogłabyś zostawić mnie całkiem samą? – Wyciągnęła z kieszeni fartucha zmiętą chustkę do nosa i przetarła oczy, a Joan zalała fala wyrzutów sumienia, uczucie znane jej coraz lepiej. Zaczęła mieć wątpliwości. Roztrzęsiona Olive wyglądała żałośnie. Tak łatwo było ją teraz zranić. – Przecież twój ojciec nigdy tam nawet nie pojechał, wiesz o tym.

Rzeczywiście. Kiedy Joan była dość duża, żeby to zrozumieć, z niedowierzaniem przyjęła informację, że jej tata nigdy nie dotarł dalej niż do Francji – mimo tych wszystkich opowieści, mimo swoich marzeń i entuzjastycznych planów. Ale chciał, żeby Joan podróżowała, to wiedziała na pewno; chciał, żeby zrealizowała choćby część swoich marzeń. A Joan zawsze marzyła o Arabii. W uszach dźwięczał jej głos ojca; wyobrażała sobie jego oczy, wytrzeszczone z podekscytowania. „Oto kraj Sindbada Żeglarza, Królowej Saby, kadzideł, dżinnów i życzeń!” Zawsze wszystko wyolbrzymiał – ale robił to celowo; uwielbiał odnajdywać w życiu cuda i magię.

Joan próbowała walczyć z ogarniającą ją desperacją, ale audiencja u Maude Vickery nie przebiegała tak jak w jej fantazjach i marzeniach.

– Panno Vickery, podziwiam panią, odkąd byłam małą dziewczynką. Chcę pojechać na pustynię tak jak pani. Zobaczyć Ar-Rab al-Chali, czyli Pusty Kwartał. Największą pustynię piaszczystą świata… wiem, że od tamtej pory przemierzyło ją już wielu ludzi, ale ogromne połacie wciąż pozostają nietknięte ludzką stopą. Chcę dotrzeć do Fortu Dżabrin i przeprowadzić oględziny, a przy okazji zrobić szkice elewacji. Może pani pamięta, jak wspominałam w listach, że jestem archeologiem? To znaczy, prawie nim jestem. Skończyłam studia, ale dotąd nie pracowałam w zawodzie. Ubiegam się właśnie o posadę w miejscowym muzeum – oczywiście, na bardzo niskim stanowisku. Zacznę od nowego roku, o ile mnie przyjmą, ale powinni, jeżeli pokażę im jakieś badanie, przeprowadzone podczas pobytu tutaj; i naprawdę chciałabym… – Przerwała, żeby zaczerpnąć powietrza, ale we wzroku Maude zobaczyła taką dezaprobatę, że całkiem umilkła.

– To dość długa lista życzeń, panno Seabrook. – Maude wycelowała w Joan palcem zakończonym ostrym, brudnym paznokciem. – A chciałabym zauważyć, że nadal jest pani małą dziewczynką.

– Mam prawie tyle samo lat co pani, kiedy pierwszy raz przemierzyła pani pustynię. Dwadzieścia sześć.

Maude prychnęła z niechęcią.

– Wygląda pani młodziej. Ale nawet jeśli to prawda, to obawiam się, że goni pani za marzeniami. Chce pani pójść w moje ślady, ale cóż dobrego może to przynieść? Nie ma w tym nic odkrywczego. Nie ma w tym żadnej przygody. A sądzę, że to właśnie przygód pani szuka. Trzeba wytyczyć własną ścieżkę, samodzielnie ją dla siebie wykarczować. Kilka lat temu sułtan Sa’id też przemierzył Pusty Kwartał. Na motocyklu. Pustynia nie kryje już żadnych tajemnic. – Staruszka wydawała się rozgoryczona; wychyliła się powoli w stronę Joan z wyraźnym przejęciem, drżąc z wysiłku. – Musi być pani pierwsza. Inaczej to nic nie znaczy.

– To nie może być prawda! Pani nie przemierzyła Pustego Kwartału jako pierwsza osoba na świecie, a jednak to coś znaczyło. Pustynia jest olbrzymia… poza tym Fortu Dżabrin nie opisał jeszcze żaden Europejczyk, nie mówiąc już o archeologu. Z map nie można się nawet dowiedzieć, gdzie się dokładnie znajduje. A pani tam była, prawda? Pani go widziała.

– To zwykła ruina, w której roi się od węży. – Maude machnęła ręką. Pomacała się po ubraniu, jakby czegoś szukała. Zmarszczyła brwi ze wzburzenia. – Nie jest nawet taki stary, ma zaledwie kilkaset lat, a jego lokalizacja to żaden sekret: wystarczy dojechać do Bahli, a później skręcić w lewo.

– Ale podobno są tam ukryte ogromne skarby…

– Proszę nie wygadywać głupstw. Żaden Arab nie zostawiłby skarbu na pustyni. Jest pani nie lepsza od Beduina. Oni mają obsesję na punkcie zakopanego skarbu, wie pani? Czyta się tyle bzdur o tym, jak to ludzie pustyni nie cenią złota, tylko wodę. Nieprawda, cenią wodę, gościnność, pastwiska, broń i złoto. – Wyliczyła na palcach. – To właśnie jest dla nich ważne. Nie ma żadnego ukrytego skarbu, panno Seabrook.

– Ale… nie rozumie pani, że samo to miejsce jest skarbem?

– A niby jak zamierza się pani tam dostać? Obcokrajowcy nie mogą podróżować na wschód od Rezydencji w Maskacie ani na zachód od kwatery głównej wojsk w Matrahu. Nie mają nawet wstępu w góry poza granicami miasta, a co dopiero na pustynię… Zawsze tak było. Sułtan Sa’id jest bardzo niedostępnym człowiekiem, a kraj pod jego rządami stał się taki sam. W dodatku trwa chyba coś na kształt wojny, o ile się nie mylę? – Maude podniosła głos niemal do krzyku, chociaż Joan nie rozumiała, co wywołało gniew jej gospodyni.

Upiła nerwowo łyk herbaty.

– Właściwie to żadna wojna… – odparła. – Nie w porównaniu z prawdziwą wojną, wojną światową. Pan Gibson nazywa to powstaniem. A walki toczą się teraz jedynie w górach, prawda?

Maude przez chwilę piorunowała ją wzrokiem, a potem znów wychyliła się do przodu, mierząc w nią sękatym palcem.

– Panno Seabrook, jest pani zwykłą turystką. Nikim więcej.

Zapadła krępująca cisza. Po jakimś czasie Maude opadła broda na klatkę piersiową. Milczała, a zawstydzona Joan siedziała sztywno na kanapie. Kiedy Abdullah wszedł do pokoju po tacę, skinął na nią głową.

– Proszę za mną – rzucił cicho, kierując się w stronę schodów. – Pani nie przywykła do gości. Musi teraz odpocząć.

Joan ruszyła za nim z wdzięcznością. Abdullah wypuścił ją bez słowa, ale trudno było zignorować jego baczne spojrzenie. Miała wrażenie, że ją ocenia, jakby w jakiś sposób go zawiodła. Słońce zniżyło się nad horyzont, ale niebo wciąż było jasne. Nie wystrzelono jeszcze z dział w hucznej ceremonii wyznaczającej początek godziny policyjnej.

Joan włożyła kapelusz i przemierzyła krótką drogę do bram miasta. Tam uśmiechnęła się nieśmiało do strażników, którzy skłonili przed nią głowy, usiłując wydusić z siebie coś po angielsku.

Zatrzymała się niedaleko za bramą. Maude Vickery nie zaprosiła jej ponownie do swojego domu. Joan zalała fala rozczarowania, przed którym ostrzegał ją Rory, ale więcej pretensji miała do siebie niż do Maude. Stara podróżniczka słynęła z trudnego charakteru – już w młodości zarzucano jej upór, brak taktu, a czasem wręcz grubiaństwo; świadczyły o tym jej dzieła, biografie i zbiory listów. Joan była na to przygotowana, ale i tak wierzyła niezachwianie, że ją do siebie przekona; że Maude rozpozna w niej pokrewną duszę. Jednak najwyraźniej nie powiedziała tego, co trzeba. Nie zrobiła na Maude wrażenia osoby autentycznie zainteresowanej pustynią – a ściślej mówiąc, nie zrobiła na niej żadnego wrażenia. Pogardliwe określenie „turystka” ubodło Joan dlatego, że było zbyt bliskie prawdy. Zapadał zmrok. Zdenerwowana Joan przysiadła na schodku i z przygnębieniem obserwowała przechodniów, którzy spieszyli się, żeby zdążyć wejść albo wyjść przez bramę, zanim ta zostanie zamknięta. Patrzyła na Omanki w czarnych szatach i chustach na głowie, na Beludżyjki z terytorium sułtana w północnym Pakistanie z odsłoniętymi włosami w strojach barwnych jak kwiaty, na Hindusów, Persów i czarnych niewolników takich jak Abdullah. Właściwie wyglądało na to, że w Maskacie jest więcej obcokrajowców niż Omańczyków.

Zmierzch zapadał tu wcześnie, tuż przed osiemnastą. Nawet pod koniec roku słońce paliło mocno, a przekraczająca trzydzieści pięć stopni temperatura była uciążliwa dla osób przyzwyczajonych do chłodnego, wilgotnego klimatu Anglii. Cierpiał zwłaszcza Rory. Ciągle miał rumieńce i często ziewał. Dużo lepiej służyła mu rześka i wietrzna brytyjska zima, gdy jego zaróżowione policzki wyglądały na oznakę zdrowia, a nie choroby. Byli w Maskacie dopiero od trzech dni. Do Kairu przylecieli liniami BOAC – a był to pierwszy lot w życiu Joan. Stamtąd przesiedli się w samolot do Salali, a ostatni odcinek pokonali statkiem, który sunął żółwim tempem wzdłuż wybrzeża.

– Nie byłem pewny, czy dolecimy – oznajmił Rory, kiedy schodzili z pokładu. – Wiesz, skąd się wziął skrót BOAC? Bo ich pasażerom może pomóc tylko Bóg, Opatrzność Albo Cud. – Joan znała ten żart, ale Rory wyraźnie nie mógł się doczekać, aż go opowie.

Jej zdaniem lot był magiczny. Kiedy podchodzili do lądowania w Kairze, przez moment widziała w okienku piramidy i przeszył ją dreszcz ekscytacji.

Nie udało im się jeszcze zobaczyć z bratem Joan, Danielem, który przebywał w bazie wojskowej Bait al-Faladż w Matrahu, po przeciwnej niż Maskat stronie cypla. Mogli dostać się tam łodzią albo drogą gruntową prowadzącą skalistym zboczem, ale, tak czy inaczej, musieli poczekać, aż Daniel wróci do bazy. Dostali wiadomość od jego dowódcy, że obecnie przebywa na posterunku w głębi kraju, skąd prowadzi patrole zwiadowcze w góry. Kiedy Joan napisała Danielowi, że planuje przyjechać do Maskatu, wysłał jej list o powstaniu w Omanie. Była to jego główna, choć niejedyna, próba wyperswadowania siostrze tego pomysłu.

Chociaż Wielka Brytania od dawna uznaje sułtana za władcę zarówno Maskatu, jak i Omanu, to tradycyjnie sułtan rządził Maskatem i wybrzeżem, zostawiając w rękach imama „Oman”, interior, czyli pustynię i góry. Przez wiele pokoleń świetnie się dogadywali, dopóki nie pojawiły się pogłoski, że na pustyni jest ropa. Wtedy sułtan Sa’id zaczął narzucać tam swoją władzę. Sytuacja zrobiła się poważna, ale w 1955 roku imam Ghalib został zmuszony do abdykacji – przy niewielkiej pomocy z naszej strony. Szybko jednak wrócił, podjudzany i wspierany przez swojego brata Taliba. Zmusiliśmy ich do odwrotu, więc zaszyli się w górach ze swoimi bojownikami, ale sułtan nie będzie zadowolony, dopóki nie wypłoszymy stamtąd ostatniego powstańca. Atmosfera jest napięta, Joanie – to kiepski moment, żeby wybrać się tu na wakacje. Być może w ogóle się nie spotkamy – nie wiem, czy wrócę do bazy. Czy nie ma innych miejsc na świecie, które wolałabyś zobaczyć? A jeśli to musi być Oman, przyjedź w przyszłym roku, kiedy walki dobiegną końca.

Myśl o wojnie przestraszyła Joan; po liście brata była bliska zarzucenia swojego planu. Wojna kojarzyła się jej z uczuciami zapamiętanymi z dzieciństwa; niekończącym się śmiertelnym przerażeniem i straszliwym dygotem w środku, nad którym nie potrafiła zapanować. Ale kiedy napisała do Roberta Gibsona, starego przyjaciela swojego ojca, zapewnił ją, że właściwie trudno już mówić o wojnie, a w samym Maskacie z pewnością nic nie będzie jej groziło. Poza tym po zakończeniu działań wojskowych Daniel bez wątpienia zostanie przeniesiony gdzieś indziej. I wreszcie, co najważniejsze, nie było żadnego innego miejsca na świecie, które Joan wolałaby zobaczyć. Rory podszedł do jej pomysłu z entuzjazmem, więc kiedy w końcu dostali oficjalne pozwolenie na przyjazd, nie chciała czekać ani dnia dłużej. Od śmierci ojca życie w domu toczyło się z przygnębiającą monotonią. Ostry ból po nieoczekiwanej stracie ustąpił miejsca uporczywej apatii, smutkowi, przez który każda czynność wymagała wysiłku. Joan chciała, żeby jej życie znów nabrało tempa, a podróż do Omanu była na to najlepszym sposobem, jaki przyszedł jej do głowy. Poza tym rozpaczliwie potrzebowała zobaczyć się z bratem.

Rozległy się werble i huk wystrzału z działa. Nagły rumor odbił się echem od skał niczym grzmot. Joan sięgnęła po swoją lampę naftową – prawo nakazywało, żeby miał ją przy sobie każdy, kto po wystrzale znajduje się poza domem. Otworzyła drzwiczki i zaczęła szperać w torbie w poszukiwaniu zapałki. Musiała jak najszybciej wracać do Rezydencji; dla kobiet przebywanie na ulicy po zmroku było niewskazane, nawet jeśli pamiętały o wymaganej lampie. Ale posiedziała jeszcze chwilę w ciszy przerywanej ledwo słyszalnym sykiem płomienia, wpatrzona w majaczące niedaleko bramy Maskatu. Chciała przypomnieć sobie, gdzie jest, i jeszcze raz się tym zachwycić. Nie mogła uwierzyć, że znalazła się tak daleko od domu, w tak dziwnym miejscu; nie mogła uwierzyć, że już dotarła dalej, niż jej rodzice w ciągu całego życia. Joan znalazła się w miejscu ze swoich marzeń i zamierzała zrobić z tego jak najlepszy użytek, nawet jeśli to oznaczało, że musi dostosować oczekiwania do okoliczności. Ojciec często ostrzegał ją przed wyrabianiem sobie z góry opinii na temat ludzi i miejsc. „Poczekaj, sprawdź, czego się dowiesz; nie podchodź do świata z gotową miarą, do której będziesz wszystko przykładać”. Wstała, odetchnęła ciepłym powietrzem i ruszyła przez miasto, a para tak białych, że nie niemal świetlistych mew poszybowała cicho ponad jej głową.

Rezydencja Brytyjska zajmowała jeden z największych budynków w Maskacie. Stał on nad samym morzem na wschodnim krańcu miasta, niedaleko siedziby urzędu celnego i pustego pałacu sułtana. Sułtan Sa’id wolał mieszkać w Salali, oddalonej od Maskatu o setki kilometrów na południowy zachód; od lat nie był w Maskacie. Ogromny, jasny, kwadratowy gmach Rezydencji miał dwa piętra, dach zwieńczony blankami i zadaszone werandy z każdej strony. Z osobnych pokoi gościnnych, które przydzielono Joan i Rory’emu, rozciągał się widok na przystań w kształcie podkowy – połyskującą zieloną wodę z mnóstwem statków oraz strome mury, na których załogi przez stulecia wypisywały ich nazwy – sułtan nazywał to swoją „księgą gości”.

Wejścia do przystani strzegły dwa siedemnastowieczne forty, zbudowane przez Portugalczyków po ich inwazji – Al-Mirani, skąd rozległ się wystrzał działa, i Al-Dżalali, fort więzienny. Ten ostatni, ogromna nieprzystępna twierdza, uczepiona niczym gigantyczny rzep swojej skalistej wychodni ze stopniami wykutymi w kamieniu, majaczył złowrogo na horyzoncie, górując nad Rezydencją. Pierwszej nocy po przyjeździe Joan stanęła w oknie i zobaczyła kilka zapalonych w forcie świateł, które zdawały się jeszcze bardziej podkreślać ciemność pozostałej części twierdzy. Miała wrażenie, że wiatr niesie ze sobą fetor ludzkiego cierpienia. Jeden ze służących powiedział jej, że czasem z oddali słychać, jak więźniowie dzwonią łańcuchami.

Kiedy Joan zbliżała się do Rezydencji, brytyjska flaga zwisała smętnie ze strzelistego masztu, aż w pewnej chwili wydął ją nagły powiew morskiej bryzy. Inne rozciągnięte na linkach chorągwie załopotały gwałtownie, sycząc jak płomienie. Joan podeszła do głównego wejścia, a odźwierny wpuścił ją do środka z niedbałym ukłonem. Zdmuchnęła swoją lampę i oddała mu ją, a potem ściągnęła kapelusz i przeczesała włosy palcami. Młody mężczyzna wpatrywał się w nią, więc posłała mu wymuszony uśmiech. Nie była przyzwyczajona do służących i nie miała pewności, jak z nimi rozmawiać.

– Dobry wieczór, Amit – powiedziała. Postawiła sobie za punkt honoru, żeby zapamiętać jego imię. – Czy mogłabym prosić o przysłanie mi na górę lemoniady?

– Lemoniada, sahib – powtórzył, zrozumiawszy najważniejsze słowo.

Joan przeszła przez hol i wbiegła po schodach na górę. Pogrążone w półmroku wnętrze rozbrzmiewało echem jej kroków. W ciągu dnia gabinety były pełne urzędników i sekretarek, zajętych pisaniem na maszynie i segregowaniem dokumentów, ale teraz w Rezydencji zostali już tylko ci, którzy w niej mieszkali. Joan żałowała, że w budynku nie panuje większy hałas. Poczuła się jak w swoim domu po śmierci ojca – miała wrażenie, że zaraz udusi się w takiej ciszy.

Sypialnia Rory’ego znajdowała się na najwyższym piętrze. Joan dostała pokój niżej, a za sąsiadów miała gospodarzy, państwa Gibsonów, więc nie było szans na potajemne schadzki po zgaszeniu świateł. Gdy nie zastała narzeczonego w pokoju, przeszła do małej łazienki na końcu korytarza, sprawdziła, czy nikt jej nie widzi, i zapukała.

– Joan? – zza drzwi rozległ się głos Rory’ego, więc weszła.

Leżał w wannie z zamkniętymi oczami. Mokre włosy skręcone miał w ciemne loki, a między kciukiem a palcem wskazującym lewej dłoni trzymał zapalonego papierosa. Joan wiedziała, że woda jest chłodna, ma temperaturę ciała – tak Rory próbował walczyć z upałem. Sama zamknęłaby drzwi na klucz, gdyby brała kąpiel. Jeszcze nigdy nie pokazała mu się bez ubrania, ale to, że sama widzi go nago, wydawało się jej mniej nieprzyzwoite. Może dlatego, że przygotowywała mu kąpiel, kiedy pierwszy raz zatrzymał się u nich w domu jako jedenastolatek; a może dlatego, że nie krępował go jej wzrok, chociaż postanowili nie spać ze sobą przed ślubem. Rory po prostu dobrze się czuł w stroju Adama. Często żartowali na ten temat, bo w innych sytuacjach bywał nieśmiały i niepewny siebie. Żałowała, że jego nagość nie jest dla niej czymś tak naturalnym jak dla niego.

Podeszła do Rory’ego, wyjęła z jego dłoni papierosa, strzepnęła popiół przez okno i zaciągnęła się mocno. Widziany przez chmurę dymu narzeczony stał się zamglony i szary. Matce nie podobało się, że Joan pali, więc robiła to rzadko; zazwyczaj jedynie wtedy, gdy chciała dodać sobie animuszu.

– Tylko nie zaśnij, bo się utopisz, kochanie. Albo zaprószysz ogień – powiedziała z uśmiechem, gdy Rory otworzył jedno oko.

– Nie spałem, tylko dawałem odpocząć oczom i rozkoszowałem się wolnością od wrażenia, że zaraz eksploduję z gorąca. To jak poszło?

Odwrócił głowę w jej stronę, a ona oddała mu papierosa. Ucałowała go w wilgotne czoło. Pachniał mydłem i twardą wodą ze źródeł w Maskacie. Zamiast oblizać wargi, osuszyła usta wierzchem dłoni. Zwracali uwagę na to, żeby pić tylko przegotowaną wodę, ale miała wrażenie, jakby ścierała z nich pocałunek.

– Było… ciężko. – Wróciła do okna i oparła się o parapet, stając na tle fiołkowego nieba i morza, usiłującego zatrzymać ostatnie przebłyski światła.

– Ciężko? Ojej, czyli inaczej niż się spodziewałaś?

– Tak, można tak powiedzieć – westchnęła Joan z rozczarowaniem. Miała wrażenie, że poniosła porażkę. Turystka. Nie czuła się na siłach powtórzyć Rory’emu tej miażdżącej opinii, jaką wydała na jej temat Maude. – Wydawała się starsza niż w rzeczywistości. Chwilami stawała się… rozkojarzona. A potem zasnęła.

– Ile ma teraz lat?

– Siedemdziesiąt sześć. – Joan umiała precyzyjnie odpowiedzieć na to pytanie. Wiedziała, kiedy urodziła się Maude Vickery: 25 maja 1882 roku. Wiedziała, kim byli jej rodzice i jak przebiegała jej edukacja. Wiedziała, że Maude skończyła studia na Oksfordzie, znała trasy jej podróży i całą jej twórczość. Wiedziała o wszystkich ważnych wydarzeniach w jej życiu. Nie wiedziała tylko jednego: jak z nią rozmawiać, pomyślała z przygnębieniem. Znów odezwała się w niej lekka melancholia. Przez chwilę żuła skórkę przy kciuku, ulegając złemu nawykowi z dzieciństwa. Próbowała odnaleźć w sobie wcześniejszą iskrę ekscytacji. – Żałuj, że nie słyszałeś, jak się wysławia… ma niesamowitą dykcję. I jest taka afektowana. Mama byłaby pod ogromnym wrażeniem.

– Chodź tu. – Rory wstał, ociekając wodą. Pozwolił, by papieros wpadł do wanny, wyszedł z niej i owinął biodra lnianym ręcznikiem. – Chodź tu i przytul się do mnie. Przybiła cię ta wizyta, mam rację, kochanie? – Joan skinęła głową, a on zamknął ją w objęciach, wciskając jej policzek w mokre włosy na swojej piersi.

Otoczył ją cudowny zapach jego umytej skóry. Ta bliskość fizyczna, wciąż nowa i na wpół zakazana, wywoływała w niej fascynującą mieszaninę poczucia bezpieczeństwa i zagrożenia.

– Przejdzie mi – powiedziała stłumionym głosem.

– Pewnie, że tak. – Uniósł jej brodę i pocałował ją delikatnie. Poczuła niewinny, ale serdeczny nacisk zamkniętych ust. – Zawsze ci przechodzi.

– Przed koktajlami będziesz musiał coś na siebie włożyć, Rory.

Joan odwróciła się, żeby dać narzeczonemu się wytrzeć, i obróciła na palcu pierścionek zaręczynowy. Należał do babki Rory’ego – kwadratowy topaz i dwa diamenciki na przetartej złotej obrączce. Pasował na nią tak, jakby od początku był jej przeznaczony.

Od wielu pokoleń stanowisko ministra spraw zagranicznych w Maskacie zajmował Brytyjczyk – początek tej tradycji dały pierwsze traktaty podpisane przez Wielką Brytanię z sułtanem na przełomie osiemnastego i dziewiętnastego wieku. Urzędnik ów, zwany wezyrem, miał za zadanie pomagać sułtanowi we wszelkich kwestiach związanych ze stosunkami zagranicznymi i polityką handlową; mógł służyć radą i wsparciem, lecz nigdy nie wydawał rozkazów. I, oczywiście, informował o wszystkim brytyjski rząd.

W Rezydencji kolację podawano punktualnie o ósmej wieczorem, ale kwadrans po siódmej wszyscy gromadzili się na tarasie na pierwszym piętrze, gdzie aktualny wezyr, Robert Gibson, szczodrze rozlewał gościom gin, dopełniając szklaneczki odrobiną toniku. Ogromną przestrzeń ozdabiały niemal dwumetrowe oleandry w donicach, obsypane różowymi kwiatami, a ze spadzistego dachu zwieszała się fioletowa bugenwilla. Z tarasu dało się podziwiać ziemie zakazane, tereny po drugiej stronie granicy, której nikt nie mógł przekroczyć bez wyraźnego zezwolenia sułtana: krajobraz na wschodzie, za murami miasta i przylądkiem Ras al Hadd, gdzie wybrzeże odbijało na południe i ciągnęło się setki kilometrów aż do Adenu i cieśniny, łączącej Morze Arabskie z Morzem Czerwonym. Było tam widać góry i suchą pustynię; zasoloną nadbrzeżną równinę, muskaną każdego roku przelotnym monsunem, po którym pokrywała się trawą i kwiatami; ziemię o duszy tak starej, tak obcej i dziwnej, że Joan łaknęła jej, wpatrując się w nią z zamkniętego tarasu. Pragnęła ją poznać i nie chciała pogodzić się z tym, że prawdopodobnie nigdy to nie nastąpi.

Spojrzała przez taras na Rory’ego. Stał w swoim letnim garniturze z wilgotnymi włosami zaczesanymi starannie w tył i rozmawiał z ich gospodarzami. Uśmiechnęła się. Zaskoczyło ją, że tak chętnie zgodził się przyjechać z nią do Arabii. „Arabia? Brzmi fantastycznie”. Wiedział, że Joan od dawna marzyła o takiej wyprawie, tylko zawsze wydawała jej się niemożliwa. Żartowali później, że podróż poślubna zazwyczaj odbywa się po ślubie, ale oni odwrócili tę kolejność.

Rory pracował dla swojego ojca w skromnym domu aukcyjnym – sprzedawali niemodne meble i niepraktyczne srebra, przejęte po zmarłych właścicielach. Firma należała do jego rodziny od wielu pokoleń, więc nietrudno było mu dostać trochę wolnego. Joan miesiąc wcześniej straciła posadę sekretarki w drukarni, bo zamiast wypisywać faktury, wolała czytać drukowane tam książki, na czym została przyłapana zbyt wiele razy. Od tamtej pory żyły z wdowiej renty Olive, która nie chciała, żeby Joan wydała spadek na zamorską podróż między innymi dlatego, że uznawała to za rozrzutność. „Wyrzucasz w błoto pieniądze na sześć miesięcy jedzenia i opału dla nas obu!” Joan czuła się winna za każdym razem, kiedy przypominała sobie przerażenie, z jakim jej matka przesuwała palcami po każdym otrzymanym rachunku. Niektóre opatrzone były złowieszczym czerwonym napisem: „Pilne”. Rodzinnymi finansami zajmował się zawsze jej ojciec. Teraz Olive bacznie przypatrywała się każdej sumie, trzymając pióro nad książeczką czekową, jakby obawiała się, że obleje jakiś egzamin. Ale chociaż jej matce ta podróż wydawała się wielce nieroztropna, Joan wiedziała, że musi się w nią wybrać.

Kiedyś Rory zapytał ją, dlaczego Arabia – czemu ze wszystkich miejsc na świecie, jakich nie widziała, wybrała właśnie ten region. To było sześć lat wcześniej, gdy nic ich jeszcze nie łączyło. Daniel przebierał się do wyjścia, a Rory wszedł do ciasnego salonu posiedzieć z Joan, odrywając ją od lektury Południowych bram Arabii Freyi Stark. Panowała bardzo brytyjska pogoda: za oknem co chwilę zrywała się ulewa, a krople bębniły gwałtownie o szybę. Powietrze pachniało octem i ziarnami gorczycy, bo w kuchni jej matka rozlewała do butelek chutney, który przyrządzała przez cały poranek. Jego gryząca woń utrudniała oddychanie. Joan dzieliła wtedy swój czas między szkołę jazdy konnej, gdzie pomagała przy zwierzętach w nadziei na darmową lekcję, a książki o Arabii. Zamiast zdjęć Johnniego Raya wyciętych z magazynów, w jej sypialni wisiał portret T. E. Lawrence’a i wizerunki szejków pustynnych, które znalazła w starych tomach w bibliotece. Ale kiedy Rory zadał jej pytanie: „Dlaczego Arabia?”, musiała się chwilę zastanowić nad odpowiedzią.

Oczywiście, wszystko zaczęło się od ojca, który czytał jej Baśnie tysiąca i jednej nocy, ale tamtego deszczowego popołudnia Joan łatwiej było opowiedzieć Rory’emu o Aladynie. Aladyn był inny od wszystkich koni, jakie dotąd widziała. Razem z pozostałymi dziewczynami stajennymi zastygła z rozdziawionymi z zachwytu ustami, gdy stukając podkowami, wyszedł z przyczepy na dziedziniec i rozejrzał się wokół. Z napięcia drgały mu wszystkie mięśnie; ogon zarzucał wysoko na zad. Jego małe kopyta zdawały się tańczyć na betonie. Właścicielka Aladyna, zgrabna i wyniosła dziewczyna o imieniu Annabelle, postawiła sprawę jasno – Stajnie Broadbrooków to tylko krótki przystanek, zanim nie znajdzie dla swojego pupila bardziej odpowiedniego miejsca, w którym będzie mniej drutu kolczastego, szpagatu rolniczego, kałuż i podszczypujących kucyków.

Aladyn miał jasnokasztanową sierść koloru ognia i długą grzywę. Jego piękny łeb zdobił biały pas, a kiedy stawiał zaokrąglone uszy, ich koniuszki niemal stykały się ze sobą. Joan nigdy nie widziała piękniejszego stworzenia. Gdy usłyszała od Annabelle, że to koń czystej krwi arabskiej, wiedziała już, że Arabia musi być równie cudowna, jak w jej wyobrażeniach. W takim miejscu galopowało się przez drgające żarem powietrze w stronę horyzontu, zamiast kłusować w kółko po grząskim polu z widokiem na włochaty zad konia przed sobą. W takim miejscu czuło się na skórze jedwab zamiast wilgotnego, drapiącego swetra. Tam nie było błota, deszczu, nieba zasnutego szarymi chmurami ani sennych podmiejskich uliczek. Czysta, ciepła, piękna Arabia wydawała się zupełnie inna od życia, które znała. A Joan zaczynała sobie właśnie zdawać sprawę, jak bardzo pragnie życia, które by się od niego różniło.

Z zadumy wyrwał ją głośny śmiech Roberta Gibsona. Na jego prośbę Joan nie włożyła spodni, które nosiła najchętniej, tylko przebrała się na wieczór w sukienkę – prostą lnianą tunikę z zielonym plastikowym paskiem. Jej skórzane sandały miały gruby rzemyk i klamerkę, przez co kojarzyły jej się z butami, które nosiła do szkoły. Nie wyglądały elegancko, ale matka wybrała je dla niej w ramach prezentu pożegnalnego, a Joan nie miała serca wybrzydzać. Tu, w Omanie, z jakiegoś powodu wydawały się bardziej odpowiednie i gustowne. A Joan i tak zawsze czuła się jak uczennica przy człowieku, którego nazywała wujkiem Bobbym. Robert Gibson był potężnym, zadbanym mężczyzną. Przypominał jej lwa; miał bladozielone oczy i ekstrawaganckie jasne szczeciniaste wąsy, a jego szeroki nos niemal nie zwężał się na grzbiecie. Siwiejące i przerzedzone włosy zaczesywał gładko, by przylegały do czaszki. Nie był ojcem chrzestnym Joan jedynie dlatego, że David Seabrook jako żarliwy ateista nie ochrzcił swoich dzieci.

Robert miał zwyczaj stawać obok Joan, otaczać jej barki swoim ogromnym ramieniem i ściskać je tak długo, aż czuła trzask w stawach. Zrobił to poprzedniej nocy, kiedy zobaczył ją pierwszy raz. Najwcześniejszym wspomnieniem Joan o wujku Bobbym był taki sam uścisk i przerażenie, jakie w niej wzbudził – miała dopiero pięć lat, a jej ojciec parsknął śmiechem na widok zszokowanej miny córki. Po trzech drinkach Robert wyprostowałby się przy tym w pełni, a stopy Joan zawisłyby w powietrzu. Tak obejmowało się raczej dziecko niż dorosłą kobietę, ale jej wciąż się to podobało. Nie lubiła myśli, że we wszechświecie nie został po jej ojcu już żaden ślad, choć według niego to właśnie działo się po śmierci. Może jakieś zakurzone szczątki jego ciała tkwiły nadal w popiele, który matka trzymała na gzymsie kominka w kiczowatym hebanowym pudełku ze świeczkami po bokach, ale nie było tam istoty ani duszy Davida Seabrooka. Joan miała jednak wrażenie, że ojciec w jakimś sensie wciąż żyje w swoim najstarszym przyjacielu, Robercie, i jego brutalnych uściskach.

Żona Roberta, Marian, była wysoką kobietą o szerokich barkach. Nieciekawą twarz szpeciły końskie zęby. Na jasnych włosach zawsze nosiła opaskę; usta niezmiennie malowała na różowo, a jej buty były równie praktyczne jak sandały Joan. Zachowywała się tak poprawnie i przewidywalnie, że Joan czasem nie zauważała nawet, że Marian jest w pokoju. Obie przyjęły wypełnione po brzegi szklanki od Roberta, który przemieszczał się z przesadną ostrożnością, żeby nie rozlać ani kropli, a potem usiadły na fotelach ogrodowych.

– Zdrówko – powiedział Robert, unosząc swoją szklankę.

Nie licząc słabego światła elektrycznego na tarasie, otaczał ich granat nieba, które nie zdążyło jeszcze zrobić się czarne. Przystań opływało spokojne, senne morze, szumiąc cicho w tle. Joan upiła odrobinę ginu i wzdrygnęła się lekko. W pierwszym momencie język cierpł jej od alkoholu, ale później było już łatwiej. Łyk Marian przypominał raczej haust, a kiedy przełknęła gin, jej napięte dotąd ramiona wyraźnie się rozluźniły.

– No dobrze, Joan, opowiadaj. Jaka jest wielka Maude Vickery? – zapytał Robert.

– Och… – Joan umilkła, zastanawiając się, co powiedzieć, a co przemilczeć. – Okazała się bardzo drobna. To najszczuplejsza kobieta, jaką widziałam w życiu. I trochę drażliwa. Dość… ekscentryczna, tak można to nazwać. Ale na pewno nie odbiera jej to wielkości.

Zapadła pełna wyczekiwania cisza, którą Joan wykorzystała, żeby znów napić się ginu.

– Ale… chyba zdradzisz nam coś więcej? – W głosie Roberta słychać było niedowierzanie. – Joan, przecież od przyjazdu mówisz wyłącznie o niej: Maude Vickery to, Maude Vickery tamto! A teraz, kiedy w końcu ją poznałaś, nie masz do powiedzenia nic poza tym, że jest drobna i nieprzyjemna? – zaśmiał się.

– Jaki ma dom? – chciała wiedzieć Marian.

– Mniej wytworny, niż się spodziewałam… Właściwie było w nim bardzo brudno. – Joan znów przechyliła swoją szklaneczkę. Gin cwałował już w jej żyłach, niosąc ze sobą uczucie ciepła i odwagę. – Trzyma tam oswojoną gazelę, parkę chartów perskich i… no cóż, wszędzie jest pełno łajna.

– Boże jedyny, naprawdę?! – zawołała Marian. – Przecież musi mieć kogoś do sprzątania? I kim trzeba być, żeby trzymać w domu oswojoną gazelę?

– Ma też niewolnika – ciągnęła Joan.

– Tak? – Robert uniósł jasne brwi. – Cóż, niewolnictwo odbiega tu trochę od naszych wyobrażeń, przynajmniej w dzisiejszych czasach. Ci ludzie zazwyczaj urodzili się w niewoli i często są traktowani jak członkowie rodziny. Ale w czasie następnej wizyty powiedz mu, że wystarczy, żeby wybiegł z domu i dotknął tego masztu na dziedzińcu, a będzie wolnym człowiekiem. Tak stanowi prawo.

– Maude jeździ na wózku inwalidzkim, więc nie mogłaby go powstrzymać.

– Och, biedactwo – rzuciła Marian odruchowo.

– Nie zdawałem sobie sprawy, że tak podupadła na zdrowiu – powiedział Robert. – Może powinienem zawiadomić sułtana. Wiem, że kiedyś był bardzo zainteresowany jej losem. Z drugiej strony, może nie powinienem się wtrącać; ta kobieta wyraźnie ceni sobie swoją prywatność. Odmawia za każdym razem, kiedy próbuję ją tu ściągnąć na kolację, a o ile się orientuję, tak samo reagowała na zaproszenia wszystkich moich poprzedników.

– Rzeczywiście, nie zrobiła na mnie wrażenia szczególnie towarzyskiej osoby – przyznała Joan.

Kiedy podnieśli się, żeby przejść do środka i zająć miejsca przy stole, Robert stanął obok Joan i dotknął lekko jej ramienia na znak, żeby została z nim w tyle. Mimo słusznych rozmiarów, a może właśnie dzięki nim, potrafił być niezwykle delikatny. Czuć było od niego olejkiem cytronelowym, który odstraszał muchy.

– Moja droga… – zaczął cicho. – Nie jest moim zamiarem cię zasmucić, ale chciałbym zapytać, jak się miewasz. To znaczy… jak sobie radzisz. Byłaś tak mocno związana z kochanym Davidem. Ostatni rok musiał być dla ciebie bardzo trudny.

– Tak. – Joan natychmiast przeniosła uwagę na swoje poczucie straty. Było trochę jak twarda narośl w brzuchu, która nigdy nie znikała ani nie malała; miała mniej więcej ten sam rozmiar i kształt jak tydzień po śmierci ojca, kiedy Joan w końcu przyjęła do wiadomości, że odszedł. Traktowała ją jak pewnego rodzaju upośledzenie, z którym uczyła się funkcjonować, i odkryła, że potrafi je ignorować, kiedy skupia się na innych rzeczach. Szło jej to już tak dobrze, że czasem zapominała o jego śmierci, dopóki z jakiegoś powodu nie przypomniała sobie o niej z nagłym bolesnym wstrząsem. Wzruszyła lekko ramionami, nie czując się na siłach, by mu to wszystko wytłumaczyć. – Chyba dobrze sobie radzę. Potwornie za nim tęsknię. Wszyscy za nim tęsknimy. Ale trzeba…

– Człapać naprzód? – Robert posłał jej życzliwy uśmiech.

To było jedno z ulubionych powiedzonek jej ojca.

– W końcu jaki mamy wybór? – odpowiedziała Joan. Pomyślała o swojej matce, w której po śmierci męża coś pękło. Sprawiała wrażenie, jakby w każdej chwili mogła się całkowicie załamać. Coraz bardziej wycofywała się ze świata, stając się jeszcze bardziej eteryczna niż wcześniej. – Pomaga mi myśl, że tego chciałby tata.

– Tak, słusznie. O to właśnie chodzi. A co z twoją matką? Ty masz wolę przetrwania po ojcu, ale obawiam się, że Olive jej brakuje.

– To prawda. Jeszcze nie doszła do siebie. – To wszystko, na co było stać Joan.

Przypomniała sobie blady uśmiech na twarzy Olive – jej źle udawany spokój, kiedy patrzyła, jak córka pakuje się przed wyjazdem do Maskatu. Joan walczyła ze sobą, ale nie umiała powstrzymać lekkiego rozdrażnienia, przez które czuła się winna. Cierpienie matki trzymało ją w domu niczym kajdany, chociaż świat wokół kręcił się dalej. Robert poklepał ją w ramię swoją ogromną dłonią.

– Czas to najlepsze lekarstwo, ale taka strata zostawi trwałą bliznę. Możesz tylko spróbować pomóc Olive przejść przez ten trudny czas. I postarać się jej to wybaczyć – dodał.

Joan zerknęła na niego z niepokojącym wrażeniem, że czyta jej w myślach. W spojrzeniu Roberta zobaczyła tylko spokój i mądrość, bez żadnej oceny. Poczuła gorąco na policzkach.

– Tak. Oczywiście – rzuciła.

– I masz rację. Trzeba ruszyć naprzód. Masz ślub do zaplanowania. Musimy pocieszać się wspominaniem twojego ojca takim, jaki był naprawdę. Opowiadałem ci już, jak zakradliśmy się do piwniczki z winami dyrektora naszej szkoły?

– Tak – odpowiedziała Joan z uśmiechem. – Ale opowiedz mi raz jeszcze.

Temat Maude wrócił podczas kolacji, a rozmawiając o jej dawnych sukcesach, Joan zaczęła zapominać, jak dziwne i niezręczne okazało się spotkanie twarzą w twarz z mistrzynią. Uświadomiła sobie na nowo, jaka ważna była dla niej zawsze Maude.

O jej istnieniu dowiedziała się z rozdzialiku w książce o pionierkach takich jak Gertrude Bell, Amelia Edwards i Alexandra David-Neel. Zaintrygowały ją fotografie drobnej kobiety o pospolitej urodzie, z haczykowatym nosem i zaciętą miną, pozującej do portretu z nieskrywaną niecierpliwością. Maude Vickery już w młodości podróżowała samotnie po dzikich obszarach Bliskiego Wschodu, odwiedzając ruiny starożytnych cywilizacji. Swoje wyprawy opisywała w książkach. Została też szanowaną filolog klasyczną i uznaną tłumaczką zarówno z perskiego, jak i z arabskiego. Była pierwszą kobietą w historii, która przemierzyła Pusty Kwartał Arabii – i to jedną z najtrudniejszych tras, jaką można sobie wyobrazić, bo przez wydmy Uruq al-Szajba. Wyczyn Maude przyćmił jednak jej przyjaciel i rywal Nathaniel Elliot, który wyprzedził ją o kilka tygodni. Cieszył się znacznie większą sławą – był w końcu mężczyzną, a jego kariera trwała znacznie dłużej. Pokonana na ostatniej prostej Maude Vickery popadła w zapomnienie, by po latach odnaleźć się w Maskacie, gdzie znów zaczęła wydawać przekłady klasycznej poezji perskiej. Nigdy nie opisała tamtej przeprawy przez pustynię, nie licząc krótkiego artykułu dla Królewskiego Towarzystwa Geograficznego, który ukazał się wiele lat później.

Joan chciała ją zapytać, dlaczego nie podzieliła się wrażeniami ze swojej najwspanialszej podróży w książce. Chciała ją zapytać, jak się czuła kobieta w męskim świecie, i to w czasach, kiedy ten podział był jeszcze bardziej wyraźny; chciała ją zapytać, jak udało jej się przekonać Beduinów, żeby zabrali ją na pustynię. Miała do niej tyle pytań, których nie zdążyła zadać. A teraz, jedząc kotlet jagnięcy i twarde pieczone ziemniaki, kiepską imitację angielskiego dania w arabskim wykonaniu, Joan doszła do wniosku, że stoi przed wyborem. Mogła wybrać porażkę i rozczarowanie: dalej żywić się udawaną kuchnią europejską, zostać pod skrzydłami wujka Bobby’ego i nie oddalać się zanadto od Rezydencji. Jeszcze do niedawna prawdopodobnie właśnie na to by się zdecydowała. Ale mogła też obrać inną drogę. „Bądź odważna” – tak poradziłby jej ojciec. Powiedział to pierwszego dnia, kiedy Joan szła do szkoły, a potem powtórzył te same słowa, kiedy nie chciała iść do koleżanki na urodziny, kiedy w szkole jeździeckiej dali jej większego kucyka i kiedy wyjeżdżała z domu na studia. „Bądź odważna” – słyszała za każdym razem, gdy obawiała się zmian i bała się ruszyć z miejsca. Postanowiła wrócić do domu Maude za dzień lub dwa, żeby nie wydać się zbyt natarczywa. Postanowiła wrócić i spróbować jeszcze raz; czuła, że musi to zrobić, jeśli cokolwiek ma się zmienić. Jeśli ona chce się zmienić. Jeśli chce zmienić własne życie. Jej zniechęcenie rozwiało się niczym poranna mgła.

Robert wyrwał ją z zamyślenia, stukając czubkiem noża w krawędź jej talerza.

– A przy okazji, moja mała Joan, dowiedziałem się dziś czegoś, co może cię zainteresować.

– Naprawdę?

– Tak. Wygląda na to, że ten twój brat wrócił do bazy. Jeśli chcesz, możemy tam jutro pojechać.

Patrzył z uśmiechem, jak Joan wciąga gwałtownie powietrze, a jej twarz się rozjaśnia.

– Dostałeś od niego wiadomość? I czekałeś aż do deseru, żeby mi o tym powiedzieć? Co za okrucieństwo!

– Nie chciałem, żebyś straciła apetyt z podekscytowania.

– Wujku Bobby, nie mam już dwunastu lat.

– Więc nie jesteś podekscytowana? Cóż za rozczarowanie.

– Przestań, oczywiście, że jestem podekscytowana! To cudowne wieści. Pojedziemy tam jutro? Obiecujesz?

Nie mogła przestać się uśmiechać, chociaż żołądek ścisnął jej się z niepokoju. Poczuła dziwne mrowienie na skórze.

Rory złapał ją za rękę pod stołem. Rozumiał, ile znaczy dla niej brat, szczególnie teraz. Wiedział, że martwi się powtarzającymi się nieobecnościami Daniela i niebezpieczeństwami, jakie grożą mu na służbie. Daniel wstąpił do Królewskiej Akademii Wojskowej w Sandhurst, gdy tylko skończył osiemnaście lat, a zaraz po dyplomie poleciał do Malezji walczyć z komunistami. Stamtąd w 1956 roku wysłano go na wojnę sueską, skąd rok później trafił do Omanu. Wszyscy się ucieszyli, że jest dużo bliżej domu, chociaż Joan zawsze wydawał się potwornie daleko. Nawet Rory nie wiedział, że jego narzeczona w snach widzi Daniela zastrzelonego, rozerwanego przez minę albo przygniecionego wywróconym dżipem ani że ból, który utrzymywał się jeszcze chwilę po przebudzeniu z tych koszmarów, był najstraszliwszym uczuciem, jakiego kiedykolwiek doświadczyła.

– Nie potrzebujesz mojej obietnicy, pojedziemy – zapewnił ją Robert. – Rano mam spotkania, ale zajrzymy tam na lunch. Jedzenie w kantynie jest bardzo dobre, podają przysmaki, o jakich tu możemy tylko pomarzyć. – Dźgnął ze smutkiem niedopieczone ziemniaki na swoim talerzu. – Marian, naprawdę powinnaś przestać udawać, że jemy w pubie Pod Psem i Kaczką w Putney. To bez sensu.

– Po prostu mam już po dziurki w nosie tych wszystkich przypraw… tych wszystkich smaków – poskarżyła się Marian.

– Poszłabym do tej kantyny, nawet gdyby podawali tylko chleb i wodę, byleby Dan tam był – oświadczyła Joan.

– Oczywiście. Jak my wszyscy. – Marian poklepała ją po dłoni.

Białka jej oczu były lekko zaróżowione, podobnie jak policzki. Cała twarz żony Roberta przybrała odcień szminki, którą miała umalowane usta, przez co jej rysy wydawały się nieco rozmazane. Patrząc na nią, Joan widziała tylko gładką powierzchnię, jakby Marian była powleczona twardym werniksem, przez który trudno się przebić, żeby sprawdzić, co tkwi pod spodem – i co każe jej pić. Joan podejrzewała, że chodzi o nudę.

– Biedny Dan. Rzucę się na niego jak opętana przy wszystkich kolegach. Będą się za to później z niego wyśmiewać, ale i tak to zrobię – powiedziała.

Została na dole z Rorym po tym, jak Robert i Marian poszli spać. Służący przy drzwiach służył im za przyzwoitkę, chociaż taktownie zajęli przeciwległe krańce kanapy. Pokój oświetlały słabe żarówki, które od czasu do czasu migały i przygasały przez kaprysy generatora, dlatego na stole przed nimi stała na wszelki wypadek lampa naftowa. Rezydencję zbudowano na planie typowym dla omańskich budynków, pokoje rozmieszczone były w kwadracie wokół pustej przestrzeni na środku, sięgającej aż po dach. Dzięki temu rozgrzane powietrze unosiło się i rozpraszało, a na niższych piętrach robiło się chłodniej. Z kolei wystrój wnętrz wydawał się stuprocentowo brytyjski: na podłodze leżał orientalny dywan podobny do tego, który Joan znała z domu, a wokół stały przedwojenne meble z polerowanego mahoniu. Ogromny globus krył w sobie barek, zaś na ścianach wisiały niekorzystne portrety władców: królowej Elżbiety i księcia Filipa oraz sułtanów – dawnych i aktualnie rządzącego. Między obrazami wyeksponowano broń, która wprawdzie wyglądała na ceremonialny oręż omański, ale stwarzała podobny efekt co strzelby w angielskiej posiadłości. Sofy zostały wyprodukowane przez firmę Ercol; łóżko i szafa w sypialni Joan wyszły z fabryki Waring & Gillows. Gdyby nie wysokie białe ściany, lampy naftowe oraz smak i temperatura powietrza, równie dobrze mogliby być w Bedford. Joan znów poczuła tęsknotę za tymi wszystkimi miejscami, do których nie mogła dotrzeć; za światem za oknem, który miała niemal w zasięgu ręki. Dręczyło ją wrażenie, że zbyt słabo starała się go poznać.

Wieczorny chłód wprawił Rory’ego w lepszy nastrój. Jego skóra straciła woskowaty połysk, ale pod oczami wciąż miał głębokie cienie. Ze względu na problemy ze snem przez cały dzień nie napił się mocnej, omańskiej kawy, chociaż ją uwielbiał.

– Mam nadzieję, że dziś w nocy porządnie się wyśpisz, Rory – odezwała się Joan.

Chciała wziąć go za rękę i musiała się przed tym ciągle powstrzymywać. Trzymając w palcach jego szeroką, silną dłoń, natychmiast czuła się pewniej, jakby złapała się poręczy na szczycie stromych schodów.

Byli parą od pięciu lat, a oświadczył się jej przed dwoma, więc zaręczyny trwały już na tyle długo, by sprawiać wrażenie trwałego stanu, a nie preludium do czegoś innego. Od czasu do czasu Joan martwiło, że odkładają ustalenie daty ślubu, i robiła się niespokojna, ale zastygli w swoich rolach podobnie jak Marian i trudno było zrozumieć, dlaczego tak się stało. A Joan nie do końca chciała się w to zagłębiać w obawie, że odnajdzie przyczynę, która jej się nie spodoba.

– A ja mam nadzieję, że ty w ogóle zaśniesz. Pewnie odliczasz minuty do jutra – odpowiedział.

– To prawda. – Uśmiechnęła się. – Nie mogę się doczekać. Kochany Dan. Będzie w trybie wojskowym, rozumiesz, czysta kompetencja i odpowiedzialność. Rozzłości go mój nadmierny entuzjazm, ale nie będę umiała go pohamować.

– Nie spodziewa się po tobie niczego innego. Ale pewnie będzie wykończony; pamiętaj, że jest w czynnej służbie.

– Wiem – rzuciła Joan, dotknięta, że jej o tym przypomina. – Przecież wiem. Ale nie widzieliśmy się pięć miesięcy. Pięć miesięcy! To zdecydowanie za długo.

– Cóż, na szczęście nie ma możliwości, żeby to spotkanie cię rozczarowało – powiedział Rory z uśmiechem.

– To prawda, Daniel nigdy mnie nie rozczarował – odparła Joan i dopiero w ciszy, jaka zapadła po tych słowach, uświadomiła sobie, że mogły zabrzmieć krytycznie, choć nie miała nic złego na myśli. A przynajmniej tak jej się wydawało.

Rory sięgnął po swoją filiżankę herbaty, chociaż od wielu minut stała pusta, a Joan milczała, nie wiedząc, czy go przeprosić, czy pozostawić ostatnie zdanie bez komentarza. Paraliżowało ją niezdecydowanie. W końcu Rory nabrał powietrza do płuc i wstał.

– No dobrze, im wcześniej się położymy, tym wcześniej przyjdzie ranek. Jak w Boże Narodzenie – powiedział, rozciągając znów usta w uśmiechu, choć w jego oczach dostrzegła cień nieufności.

Joan również podniosła się z ulgą. Blask jej marzeń o Arabii jeszcze nie przygasł i wierzyła, że wciąż może je spełnić, jeśli tylko się postara. Czuła, że jej brat jest niedaleko, cały i zdrowy, i pozwoliła, by ogarnęło ją szczęście z tego powodu, chociaż była też zdenerwowana. Wiedziała, że musi zadać Danielowi pewne pytanie i obawiała się tego momentu.

CIĄG DALSZY W WERSJI PEŁNEJ KSIĄŻKI.

Angielka

Подняться наверх