Читать книгу Wielka samotność - Kristin Hannah - Страница 8

1

Оглавление

Wiosną deszcz targany podmuchami wiatru bębnił o dachy. Woda wdzierała się w najwęższe szczeliny i podmywała najsolidniejsze fundamenty. Skarpy, które przetrwały pokolenia, pękały i osuwały się błotnistą mazią na drogi, porywając ze sobą domy, samochody i baseny. Powalone drzewa zrywały linie elektryczne; nie było prądu. Rzeki występowały z brzegów, zalewały posesje, niszczyły domy. Ludzie, którzy normalnie się kochali, warczeli na siebie, temperatura kłótni rosła wraz z poziomem wód i ilością padającego deszczu.

Leni też się denerwowała. Była w szkole nowa, ot, po prostu anonimowa twarz w tłumie; dziewczynka z długimi włosami z przedziałkiem pośrodku, która nie miała przyjaciół i zawsze chodziła sama.

Siedziała na łóżku z chudymi nogami podciągniętymi pod brodę, obok leżało Wodnikowe wzgórze w miękkiej oprawie z oślimi uszami. Przez cienką ścianę ich parterowego domu słyszała matkę:

– Ernt, kochanie, proszę cię. Posłuchaj… – i gniewną odpowiedź ojca:

– Coro, odczep się, do cholery.

Znowu to samo. Kłócą się. Krzyczą.

Niedługo przyjdzie kolej na płacz.

W taką pogodę ojciec wpadał w czarny nastrój.

Leni zerknęła na zegar przy łóżku. Jeżeli natychmiast się nie pozbiera, spóźni się na lekcje, a w gimnazjum niepotrzebne zwracanie na siebie uwagi jest jeszcze gorsze od bycia nową. Boleśnie się o tym przekonała – w ciągu ostatnich czterech lat chodziła do pięciu szkół. I chociaż w żadnej z nich nie znalazła sposobu na nawiązanie przyjaźni, uparcie liczyła na akceptację. Westchnęła ciężko, wyprostowała nogi i zsunęła się z wąskiego łóżka. Cicho przeszła przez swój skromnie umeblowany pokój, wysunęła się na korytarz i przystanęła w wejściu do kuchni.

– Do cholery, Coro – odezwał się ojciec. – Wiesz, jakie to dla mnie trudne.

Mama podeszła do niego z wyciągniętymi ramionami.

– Kochanie, potrzebujesz pomocy. To nie twoja wina. Te koszmary…

Leni odchrząknęła, chcąc przyciągnąć uwagę rodziców.

– Hej! – bąknęła.

Na jej widok ojciec odsunął się o krok od matki. Widziała znużenie i rezygnację na jego twarzy.

– Ja… muszę do szkoły.

Mama wyjęła papierosa z kieszonki na piersi różowego stroju kelnerki. Wyglądała na zmęczoną. Wczoraj pracowała na wieczornej zmianie, a dziś szła na popołudnie.

– Idź, Leni. Nie możesz się spóźnić. – Głos miała łagodny, delikatny, jak ona sama.

Leni obawiała się zostać i obawiała się wyjść. To dziwaczne, a nawet głupie, jednak często miała wrażenie, że to ona jest jedyną dorosłą osobą w rodzinie, stabilizatorem, który utrzymuje trzeszczącą łajbę Allbrightów na wodzie. Mama była wiecznie zajęta „poszukiwaniem siebie”. W ciągu ostatnich kilku lat spróbowała elektrowstrząsów, psychoterapii humanistycznej, treningu duchowego, była unitarianką, a nawet buddystką. Z kolejnych fascynacji wybierała to, co jej pasowało. Według Leni przeważnie pozostawały po nich koszulki z nadrukami oraz złote myśli w rodzaju: to, co jest, jest, a czego nie ma, nie ma. Niewiele z tego wynikało.

– Tak, idź – odezwał się tata.

Leni ściągnęła plecak z krzesła przy kuchennym stole i ruszyła do wyjścia. Zamykając za sobą drzwi, usłyszała, jak rodzice zaczynają od nowa.

– Do cholery, Coro…

– Ernt, proszę, tylko posłuchaj…


Ich życie nie zawsze tak wyglądało. Przynajmniej tak mówiła mama. Przed wojną byli szczęśliwi, mieszkali wtedy w Kent na kempingu dla przyczep turystycznych, tata pracował jako mechanik, mama chodziła roześmiana i gotując obiad, kołysała się w rytm piosenki Piece of My Heart Janis Joplin (tańcząca mama, tylko tyle Leni zapamiętała z tamtych lat).

A potem tatę wzięli do wojska i wysłali do Wietnamu. Został zestrzelony i trafił do niewoli. Bez niego mama się rozsypała; właśnie wtedy do Leni dotarło, jaka jest krucha. Przez jakiś czas nigdzie nie mogły zagrzać miejsca, były kolejne prace i miasta, aż w końcu znalazły dom w komunie w Oregonie. Tam doglądały uli, robiły saszetki z lawendą, sprzedawały je na targu i uczestniczyły w protestach przeciwko wojnie. Mama wzięła się w garść i jakoś się dostosowała.

Kiedy wreszcie tata do nich wrócił, Leni ledwo go poznała. Tamten przystojny, roześmiany mężczyzna z jej wspomnień zmienił się w zamkniętego ponuraka, który łatwo wybuchał. Najwyraźniej nie podobało mu się w komunie, bo się stamtąd wynieśli. Wkrótce znowu się przeprowadzili. A potem jeszcze raz, bo tata nigdzie się nie odnajdywał.

Źle sypiał i nie potrafił utrzymać pracy, chociaż mama twierdziła, że jest najlepszym mechanikiem pod słońcem.

Dlatego dzisiaj się pokłócili – tatę znowu wyrzucono z roboty.

Leni naciągnęła kaptur na głowę. W drodze do szkoły przecinała osiedle zadbanych domów, omijała ciemny las (trzymaj się od tego miejsca z daleka), przechodziła koło fast foodu A&W, w którym dzieciaki ze szkoły średniej spędzały weekendy, i obok stacji benzynowej, gdzie czekał sznur samochodów, żeby zatankować benzynę po pięćdziesiąt pięć centów za galon.

Obecnie cena paliwa wszystkich równo wkurzała.

Leni zdążyła zauważyć, że dorośli w ogóle są nerwowi. I nic dziwnego. Wojna w Wietnamie podzieliła kraj. Gazety codziennie donosiły o tragicznych wydarzeniach: zamachy bombowe organizacji Weatherman czy IRA; porwania samolotów; uprowadzenie Patty Hearst. Masakra podczas igrzysk olimpijskich w Monachium wstrząsnęła całym światem, podobnie jak afera Watergate. A ostatnio studentki z Uniwersytetu Stanu Waszyngton zaczęły znikać bez śladu. Świat był niebezpiecznym miejscem.

Leni wszystko by oddała za prawdziwą przyjaźń. Bardzo potrzebowała kogoś, z kim mogłaby rozmawiać.

Tyle że od mówienia zmartwień nie ubędzie. W takim razie po co komu zwierzenia?

Jasne, tata czasem wpadał w złość i wrzeszczał, brakowało im pieniędzy, no i co rusz się przenosili, uciekając przed wierzycielami, ale tak już wyglądało ich życie i w sumie się kochali.

Jednak czasami, szczególnie w takie dni jak ten, ogarniał ją strach. Miała wrażenie, że jej rodzina stoi na krawędzi przepaści i lada moment ziemia usunie się im spod stóp i porwie ich ze sobą, tak jak to się stało z tamtymi domami w Seattle, które się rozpadły, zjeżdżając z rozmokłych zboczy.


Po szkole Leni wróciła do domu w deszczu, sama.

Ich dom stał w połowie ślepej ulicy. Działka odstawała wyglądem od pozostałych: w skrzynkach na parapetach brunatnego parterowca nie rosły kwiaty, rynny były pozapychane, drzwi garażu się nie zamykały. Kępki chwastów rosły w szczelinach pomiędzy butwiejącymi szarymi gontami. Maszt pozbawiony flagi oskarżycielsko celował w niebo, jednoznacznie świadcząc o stosunku ojca do kierunku, w jakim zmierzał ich kraj. Człowiek, którego mama nazywała patriotą, nienawidził rządu.

Zobaczyła tatę w garażu. Siedział na krzywym warsztatowym stole obok forda mustanga mamy z poobijaną karoserią i dachem poklejonym taśmą izolacyjną. Pod ścianami stały rzędem kartony, których jeszcze nie rozpakowali po ostatniej przeprowadzce.

Miał na sobie – jak zwykle – wytartą wojskową kurtkę i poprzecierane dżinsy. Siedział pochylony, z łokciami wspartymi na udach. Długim czarnym włosom przydałby się grzebień, wąsy wymagały przycięcia. Ale nawet taki przygarbiony i znużony był przystojny jak gwiazdor filmowy. Wszyscy tak uważali.

Przechylił głowę i spojrzał na nią spod opadającej na oczy grzywy. Nieco smętny uśmiech, którym ją przywitał, rozjaśnił mu twarz. Taki właśnie był tata. Miewał humory, łatwo wpadał w złość, czasem nawet trochę budził strach, ale to wszystko dlatego, że bardzo głęboko odczuwał miłość, klęskę i rozczarowanie. Przede wszystkim jednak miłość.

– Lenoro – odezwał się ochrypłym głosem palacza. – Czekałem na ciebie. Wybacz. Straciłem panowanie nad sobą. I pracę. Musisz być mną cholernie rozczarowana.

– Nie, tato.

Widziała, że jest mu przykro. Wyczytała to z jego twarzy. Kiedy była młodsza, czasem się zastanawiała, po co są te wszystkie przeprosiny, skoro nic się nie zmienia, ale mama jej wszystko wytłumaczyła. Tata był na wojnie, trafił do niewoli i wtedy coś w nim pękło. To trochę tak, jakby miał przetrącony kręgosłup, mówiła. Nie przestajesz kochać bliskiej osoby, gdy cierpi. Robisz się silniejsza, żeby ją wesprzeć. On mnie potrzebuje. Potrzebuje nas.

Leni usiadła obok ojca. Objął ją ramieniem i przygarnął do siebie.

– Tym światem rządzą szaleńcy. To już nie jest moja Ameryka. Chcę… – Nie dokończył, a ona nie spytała. Przywykła do jego melancholii, frustracji. Bez przerwy urywał zdanie w połowie, jakby obawiał się ubrać w słowa przerażające czy depresyjne myśli. Znała i rozumiała tę niechęć do mówienia; często lepiej jest milczeć.

Ojciec sięgnął do kieszeni i wyjął pomiętą paczkę papierosów. Zapalił, zaciągnął się i gryzący, znajomy zapach wypełnił jej nozdrza.

Wiedziała, jak bardzo cierpi. Czasami budził ją w nocy płacz taty i głos mamy. Uspokajała go. Ciii, Ernt, już po wszystkim, jesteś w domu, bezpieczny, tłumaczyła.

Pokręcił głową i wydmuchał smużkę niebieskoszarego dymu.

– Ja po prostu chcę… więcej, tak myślę. Nie chodzi o pracę. O życie. Chcę, idąc ulicą, nie bać się, że ktoś nazwie mnie dzieciobójcą. Chcę… – Westchnął. Uśmiechnął się do Leni. – Nie przejmuj się. Będzie dobrze. Poradzimy sobie.

– Tatusiu, znajdziesz nową pracę – pocieszyła go.

– Jasne, Rudzielcu. Jutro będzie lepszy dzień.

Rodzice zawsze tak mówili.


Był zimny, pochmurny poranek w połowie kwietnia. Leni wcześnie wstała, umościła się w salonie na podniszczonej kanapie obitej perkalem w kwiatowe wzory i nastawiła telewizor na magazyn telewizji śniadaniowej Today. Poruszała anteną pokojową, żeby ekran przestał śnieżyć. Gdy obraz jako tako się ustawił, zobaczyła Barbarę Walters.

– Na tym zdjęciu – mówiła – widzicie Patrycję Hearst, która nazywa siebie Tanią, z karabinem M1 w ręce, podczas niedawnego napadu na bank w San Francisco. Świadkowie donoszą, że dziewiętnastoletnia dziedziczka fortuny magnata prasowego, która w lutym została porwana przez Symbionese Liberation Army…

Leni zamurowało. Nie mieściło jej się w głowie, że jakaś armia może, ot tak sobie, wmaszerować do mieszkania i porwać z niego nastolatkę. Jak w takim świecie człowiek ma się czuć bezpiecznie? I jakim cudem bogata nastolatka została rewolucjonistką o imieniu Tania?

– Leni, czas na ciebie! – zawołała mama z kuchni. – Szykuj się do szkoły.

Tata wmaszerował do domu rozpromieniony. Zarażał uśmiechem. Wyglądał jakoś inaczej, zdawał się sięgać sufitu niskiej kuchni, jaśnieć na tle szarych, poznaczonych zaciekami ścian. Krople deszczu kapały mu z włosów.

Mama stała przy kuchence i smażyła dla nich bekon na śniadanie.

Ojciec podszedł zamaszystym krokiem do laminowanego blatu i podkręcił tranzystorowe radio. Pomieszczenie wypełniły trzaski i rockandrollowa piosenka. Tata roześmiał się i chwycił mamę w ramiona.

Leni usłyszała, jak szepce:

– Przepraszam. Wybacz mi.

– Zawsze – odpowiedziała, trzymając się go kurczowo, jakby się bała, że ją odepchnie.

Objął mamę w pasie i pociągnął do stołu. Wysunął krzesło.

– Leni, chodź tu do nas! – zawołał.

Leni uwielbiała, gdy rodzice włączali ją do rozmów. Zsunęła się z kanapy i usiadła obok matki. Tata, uśmiechając się, podał jej książkę w miękkiej oprawie. Zew krwi.

– Będziesz zachwycona, Rudzielcu.

Potem usiadł naprzeciwko mamy i przysunął się z krzesłem do stołu. Z twarzy nie schodził mu uśmiech, który Leni nazywała Uśmiechem Wspaniałych Pomysłów. Widywała go za każdym razem, kiedy miał plan na zmianę ich życia. A takich planów było już sporo: opchnięcie całego dobytku i roczne pomieszkiwanie na kempingach wzdłuż szosy Big Sur. Hodowla norek (istny horror). Dystrybucja torebek z nasionami firmy American Seed w środkowej Kalifornii.

Wsadził rękę do kieszeni, wyjął stamtąd złożoną kartkę i triumfalnym gestem rzucił ją na stół.

– Pamiętasz mojego kumpla, Bo Harlana?

Mama dumała przez chwilę.

– Z Wietnamu?

Kiwnął głową.

– Bo Harlan był dowódcą załogi – wyjaśnił Leni – a ja strzelcem pokładowym. Trzymaliśmy się razem. I razem trafiliśmy do niewoli, kiedy spadł nasz ptak. Przeszliśmy tam piekło.

Leni zauważyła, jak tata zadrżał. Na przedramionach widocznych spod podwiniętych rękawów koszuli widziała ślady po oparzeniach biegnące od nadgarstków po łokcie. Takie wypukłe blizny i zgrubienia, które nigdy się nie opalały. Nie wiedziała, skąd się wzięły – tata nigdy nie mówił, ona nie pytała – ale na pewno zrobili to jego prześladowcy. Skórę na plecach też miał pościąganą w fałdy i gruzły.

– Zmusili mnie, żebym patrzył, jak kona.

Leni z niepokojem zerknęła na matkę. Tata nigdy wcześniej o tym nie mówił. Te słowa je zelektryzowały.

Ojciec postukał stopą o podłogę, zabębnił palcami o stół. Rozłożył list, wygładził i obrócił tak, aby mogły go przeczytać.

Sierżancie Allbright!


Niełatwo było Cię namierzyć. Nazywam się Earl Harlan.

Mój syn, Bo, często w listach wspominał o Waszej przyjaźni. Dziękuję Ci za nią.

W ostatnim liście napisał, że gdyby coś się z nim stało w tej zasranej dziurze, chce, żebyś przejął jego ziemię tu, na Alasce. Nie ma tego wiele. Czterdzieści akrów i chata, która wymaga remontu. Ale ktoś z rękami chętnymi do pracy spokojnie wyżyje z tej ziemi, z daleka od wszystkich szaleństw, hippisów i całego tego bałaganu w czterdziestu ośmiu kontynentalnych stanach.

Nie mam telefonu, ale możesz napisać do mnie, adresując na urząd pocztowy Homer Post Office. Prędzej czy później list do mnie trafi.

Parcela leży na końcu drogi, kawałek za metalową bramą z krowią czaszką, tuż przed spalonym drzewem i słupem z numerem 13.

Jeszcze raz za wszystko Ci dziękuję,

Earl

Mama podniosła oczy znad kartki. Wpatrywała się w tatę, przechylając głowę jak ptak.

– Ten człowiek… Bo, podarował nam dom? Dom?

– Pomyśl tylko. – Tata poderwał się z krzesła podekscytowany. – Dom, który należy do nas. Jest nasz. Miejsce, gdzie będziemy samowystarczalni, gdzie możemy hodować warzywa, polować, być wolni. Marzyliśmy o tym, Coro. O prostym życiu z daleka od tego całego syfu tutaj. Pomyśl o tym.

– Zaraz – wtrąciła Leni. Nawet jak na tatę to była duża sprawa. – Alaska? Chcecie się znowu przenosić? Dopiero co tu się wprowadziliśmy.

– No, ale… – Mama ściągnęła brwi. – Tam nic nie ma, prawda? Poza niedźwiedziami i Eskimosami?

Tata z takim entuzjazmem podniósł mamę z krzesła, że zatoczyła się i wpadła na niego. Leni nie umknęła desperacja ukryta pod tym podnieceniem.

– Coro, ja tego potrzebuję. Potrzebuję miejsca, gdzie znowu będę mógł swobodnie oddychać. Czasem myślę, że niewiele brakuje, abym zupełnie się rozsypał. Tam skończy się to całe gówno, przestaną mnie dręczyć wspomnienia. Ja to wiem. Właśnie tego nam potrzeba. Wrócą dobre dni. To Wietnam zrobił ze mnie popaprańca.

Mama uniosła ku niemu twarz. Jej bladość kontrastowała z jego opalenizną i czarnymi włosami.

– No, skarbie – odezwał się prosząco tata. – Wyobraź to sobie…

Leni patrzyła, jak matka mięknie, dopasowuje swoje potrzeby do jego żądań, wciela się w nową postać: Alaskanki. Może jej się wydawało, że to będzie coś w rodzaju terapii elektrowstrząsowej, jogi, buddyzmu. Jakaś odpowiedź. Dla niej nie było ważne, kiedy, jak i co. Liczył się wyłącznie on.

– Nasz własny dom – myślała na głos. – Ale… pieniądze… mógłbyś się ubiegać o wojskową rentę inwalidzką…

– Nie mówmy znowu na ten temat – uciął z westchnieniem. – Nie zrobię tego. Potrzebuję jedynie odmiany. I, Coro, od dziś będę ostrożniej wydawał pieniądze, przyrzekam. Nadal zostało mi trochę forsy po staruszku. No i ograniczę picie. Zgłoszę się do tej grupy wsparcia weteranów, tak jak chciałaś.

Leni już to wszystko słyszała. Tak naprawdę to, czego chciała ona czy mama, nie miało znaczenia.

Tata pragnął zacząć wszystko na nowo. Potrzebował tego. A mamie zależało, żeby czuł się szczęśliwy.

I dlatego podejmą kolejną próbę w nowym miejscu, licząc, że tym razem odpowiedzią będzie geografia. Pojadą na Alaskę, pełni wiary, że ziści się kolejne marzenie. Leni zrobi to, co każą, i nie będzie utyskiwać. Bo na tym właśnie polega miłość. Znowu będzie nowa w kolejnej szkole.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Wielka samotność

Подняться наверх