Читать книгу Amber-Gold - Krzysztof Beśka - Страница 7

3

Оглавление

Gruba niemal na cal koperta pacnęła o blat stolika.

– To wszystko, co się nam udało uzbierać.

Głos człowieka, który wydobył pakuneczek z wewnętrznej kieszeni surduta, drżał. Jego ręce też. O czym tu zresztą gadać: różowiutki, korpulentny pan cały trząsł się jak galaretka z nóżek, a krople potu spływały mu po twarzy jak, nie przymierzając, wódka, którą przysmak ów niektórzy ze smakoszy polewali, by podkreślić jego smak.

– Niech się pan nie denerwuje – siedzący naprzeciwko mężczyzna, dużo młodszy, zniżył nieco głos i uśmiechnął się krótko.

Przez chwilę wydawało się nawet, że zaraz chwyci tamtego za rękę. Ale on tylko zwinnym ruchem zabrał ze stolika pieniądze, by umieścić je w tym samym miejscu, ale swojego tużurka z aksamitu koloru butelkowej zieleni.

– Ja się nie denerwuję – mruknął korpulentny pan.

– I dobrze. Już po wszystkim, widzi pan? Co z oczu to z serca, jak to mówią. – Mrugnął do tamtego.

Przez dłuższą chwilę obaj milczeli. Z sąsiedniej sali dobiegł dźwięk fortepianu. Wieczorem miał się odbyć koncert utworów Franciszka Liszta.

– Myśli pan, że słusznie robię? – ciszę przerwał grubas.

– To są bardzo delikatne sprawy, panie Fromm.

– Ale jak pan sądzi?

– Sądzę, że moja opinia nie ma tu najmniejszego znaczenia. Mam zadanie tylko dostarczyć przesyłkę bezpiecznie na miejsce. To wszystko. Jeszcze raz dziękuję za zaufanie.

To powiedziawszy, wstał z miejsca.

Dopiero teraz można było podziwiać go w pełnej krasie. Był to dość wysoki mężczyzna z burzą jasnych włosów. Jego twarz, ogorzała od słońca, a może taką obdarzyła go natura, była gładko ogolona. Miał około trzydziestu lat, może więcej. Uwagę zwracała, prócz wspomnianego tużurka, kamizelka z szarego szewiotu, krawat w kolorze burgunda i beżowe spodnie w drobną kratę. Nie było wątpliwości, że człowiek ów lubi zadawać szyku. Ale nie trzeba było wielkiego wysiłku, aby wyróżniać się na tle szarości tego miasta.

Zapiął guzik i kilkoma ruchami dłoni przygładził aksamit. Koperta ani trochę nie wypychała mu kieszeni, co spowodowało, że jej właściciel, były już, nerwowo przełknął ślinę i poruszył przypominającymi serdelki palcami prawej dłoni. Nic jednak nie powiedział.

– Czuję, że dzisiaj wieczorem zaśnie pan z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. – Blondyn uścisnął wyciągniętą, mokrą od potu dłoń grubego, po czym z ulgą upuścił wnękę, w której stał stolik.

Mijając markera, zapłacił za poczęstunek.

– Były dwa marcowe od Anstadta – mruknął, wrzucając dyskretnie i bardzo sprawnie griwiennnika do kieszeni kurty tamtego; było to zbyt wiele jak za dwa małe kufle piwa i dekoracje, nawet restauracji reprezentacyjnego hotelu „Grand”.

– Dziękuję szanownemu panu – ukłonił się kelner. – Zapraszamy ponownie.

Elegant szybkim krokiem pokonał hall, minął kilkoro gości hotelowych, ukłonił się szwajcarowi dyżurującemu przy drzwiach i wyszedł na zalaną słońcem ulicę. Niesiony dotąd w dwóch palcach kapelusz z szerokim rondem, szykowny, choć często trudny do ujarzmienia, osadził na głowie jednym ruchem. Ten pozornie nic znaczący gest dodawał mu pewności siebie.

Tak było i tym razem. Na następną godzinę potrzebował jej więcej niż zwykle.

– Dorożka!

Drynda jadąca Piotrkowską od strony Geyerowskiego Rynku nie musiała się zatrzymywać, żeby pasażer wskoczył sprawnie na stopień i zajął miejsce na kanapie. Laseczką w podłogę dorożki stuknął więc nie po to, ażeby zasygnalizować fiakrowi, że ten może jechać, a bardziej dlatego, by tamten zrobił użytek z bacika i połechtał trochę mocniej zadek konia.

– Na Ogrodową. Cmentarz – zaordynował pasażer.

– Się robi!

Niespełna kwadrans później byli na miejscu. Dotarliby pewnie szybciej, ale na miasto wypełzły właśnie wypełnione kopiaście bawełną rolwagi, które dalece utrudniały ruch na ulicach.

– Poczekać na szanownego pana? – zapytał człowiek siedzący na koźle, odbierając zapłatę.

– Nie, nie trzeba. Dziękuję.

Po chwili mężczyzna kupił u kwiaciarki niewielki bukiet azalii i zniknął za bramą cmentarza. Szedł szybkim krokiem główną aleją, czytając napisy na mijanych nagrobkach. Robił tak zawsze, kiedy odwiedzał takie miejsca. Czasem natknął się na znajome nazwisko, czasem niewidzialna ręka ściskała go mocno za gardło, gdy widział na czyimś pomniku swój rok urodzenia, będący jednocześnie rokiem wybuchu ostatniego powstania. Albo spoglądał na mogiłki dzieci, nad którymi czuwały kamienne aniołki.

Ta wizyta różniła się jednak od wszystkich pozostałych. Tym razem bowiem musiał dzielić uwagę między martwych i żywych.

Po kilku chwilach zatrzymał się przed okazałym grobowcem. Nie było na nim porcelanowej fotografii, a personalia zmarłego wykuto cyrylicą. Położył kwiaty na kamieniu, po czym zdjął kapelusz i kilka razy dotknął chustką czoła.

– Witaj, stary przyjacielu – powiedział. – Dawno mnie tu nie było, wiem. Mam nadzieję, że mi to wspaniałomyślnie wybaczysz. Jak również to, czym się teraz zajmuję. Wiem, że nie tego mnie uczyłeś, nie takie wpajałeś we mnie zasady. Tyle że życie jest życiem. To miasto też się bardzo zmieniło i czasami sobie myślę, iż dobrze się stało, że nie musisz go teraz oglądać…

Skinął głową pomnikowi, kapelusz umieścił ponownie na głowie, po czym wolnym krokiem ruszył wzdłuż wąskiej, bocznej alejki. Zatrzymał się po kilkunastu krokach, przy grobowcu, który wyróżniała wielka, niemal naturalnych rozmiarów figura Chrystusa frasobliwego. Po raz kolejny rozejrzał się dookoła. Nikogo. Sięgnął do kieszeni po kopertę otrzymaną w hotelu „Grand”. Schylił się i szybkim ruchem wetknął ją w szparę pod stopami figury, jakby do tego stworzoną.

– Zaśniesz z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, Fromm – mruknął pod nosem, zgrzytając zębami i kopiąc ze złością kamyk, który znalazł się na jego drodze w stronę bramy cmentarza.

Dorożkarz jednak zaczekał. Elegant wsiadł do dryndy i sapnął głośno. Długo milczał.

– Róg Piotrkowskiej i Południowej? – zapytał nieśmiało fiakier.

– Tak, jedźmy do domu.

Podczas przerwy na Ogrodowej szkapa musiała podjeść obroku, bo na miejsce dotarli bardzo szybko. A może tylko pasażerowi tak się wydawało. Przez całą podróż siedział bez ruchu.

– Jakby szanowny pan życzył, to ja mogę częściej – powiedział dorożkarz, ważąc w zaciśniętej dłoni monetę. – Staśko Józef, Bałuty. Przy kościele Marii Panny.

– Jest pan bardzo miły, panie Staśko, ale…

– Nawet w nocy!

– Noc jest od spania, drogi panie.

– Jak dla kogo.

– Dla mnie na pewno. Zbyt wiele pięknych kobiet chodzi po tym świecie, żeby się włóczyć nocami i kusić los. A poza tym, niestety, to już nie te czasy – rzekł ze smutnym uśmiechem elegant. – Do widzenia.

Do mieszkania, a mieściło się ono na najwyższym piętrze kamienicy, szedł i szedł. Jakby chciał jak najbardziej opóźnić chwilę, w której wsunie klucz do zamka, przekręci go, naciśnie klamkę. Nie przyspieszył nawet wtedy, gdy na ostatnim półpiętrze jego uszu dobiegł dźwięk dzwonka. Jeszcze niedawno pewnie wyszarpnąłby z kieszeni spodni pęk kluczy wraz z rodzinnymi klejnotami. Teraz było mu to obojętne, czy ktoś po drugiej stronie, zniecierpliwiony czekaniem, odłoży słuchawkę.

Osoba ta najwyraźniej musiała być jednak albo wyjątkowo cierpliwa, albo wyjątkowo zdesperowana. Mężczyzna obstawiał raczej to drugie. Sięgnął po słuchawkę i odgiął tubkę.

– Stanisław Berg, słucham.

Amber-Gold

Подняться наверх