Читать книгу Nikt nie widział, nikt nie słyszał... - Małgorzata Warda - Страница 18

2

Оглавление

Matkę widywałam w dzieciństwie sporadycznie, kiedy więc zdecydowała się wziąć mnie do siebie, byłam kompletnie wytrącona z równowagi. Miałam piętnaście lat, szkołę, którą lubiłam, pokój, który dzieliłam z dwiema dziewczynkami, bliźniaczkami, miałam swoje przyjaciółki: Karlę i Gaję, a przyjaciółkę matki, Miriam, która się mną opiekowała, traktowałam jak prawowitą rodzicielkę. Kiedy więc matka zadzwoniła z nowiną, w jej mniemaniu wspaniałą, że nareszcie ma własne mieszkanie i może mnie zabrać, rzuciłam słuchawkę, tak że zawisła na kablu, i uciekłam do naszego pokoju.

Na cały regulator nastawiłam muzykę Marilyn Mansona, włożyłam na uszy słuchawki, a moje ręce nerwowo bazgrały po kartce, rysowałam demoniczne anioły o czarnych skrzydłach i dziurach zamiast oczu, dorysowywałam im szpony, długie pazury i zęby wampirów. Potem zrobiłam coś strasznie świńskiego. Narysowałam matkę, całkiem gołą, z tymi krótkimi włosami, które ciągle nerwowo przeczesywała palcami, jakby nie mogła się nadziwić fryzurze, dorysowałam jej aureolę nad głową i najbardziej demoniczne skrzydła, jakie mogłam wymyślić. Ponieważ to było wciąż mało, zrobiłam niewielki dopisek. Napisałam „NIENAWIŚĆ”, a potem podziurawiłam kartkę długopisem miejsce przy miejscu, aż wyglądała jak sito.

Matka przyjechała w niedzielę po południu nowiutkim renault, ubrana w niebieski płaszczyk wiązany paskiem, z włosami jeszcze krótszymi niż przy swojej poprzedniej wizycie. Była taka chuda, że wyglądała jak Twiggi, ta modelka, od której zaczęła się moda na odchudzanie. Z okna patrzyłam, jak zamyka dokładnie samochód, poprawia włosy, jak to miała w zwyczaju. Od razu spojrzała prosto w moje okno. Nie cofnęłam się ani jej nie pomachałam. Walizki leżały spakowane na dywanie, jedna jeszcze była otwarta, bo najpotrzebniejsze rzeczy miałam włożyć do niej dopiero rano, kiedy będziemy wyjeżdżać. Matka uśmiechnęła się nerwowo i uniosła rękę w geście powitania. Potem jeszcze raz sprawdziła, czy na pewno zamknęła samochód, i ruszyła truchcikiem w stronę klatki schodowej, stawiając małe kroczki w butach na wysokiej szpilce.

– Przyjechała twoja mama! – zawołała Miriam z kuchni. – Chodź, zaraz tu będzie!

Posłusznie zsunęłam łokcie z parapetu i podreptałam do przedpokoju. Miriam, która pracowała w szpitalu jako pielęgniarka, dziś miała wolne. Stała w drzwiach kuchni, z fartuchem przewiązanym na biodrach i takim wyrazem twarzy, że od razu wiedziałam, jakie to dla niej trudne.

– Dlaczego nie mogę zostać z tobą? – spytałam po raz kolejny.

Wytarła ręce w fartuch i spróbowała się uśmiechnąć. Jej odpowiedź była równie naiwna jak cała ta sytuacja:

– Kochanie, przecież to twoja mama.

Nikt nie widział, nikt nie słyszał...

Подняться наверх