Читать книгу Pani Wyrocznia - Маргарет Этвуд - Страница 7

Оглавление

4

Nie było jednak nikogo. Prawdę powiedziawszy, mieszkanie było bardziej puste niż kiedykolwiek. Ugotowałam lunch bez żadnych przygód – nic mi nie wybuchło, nic nie wykipiało – i zjadłam przy stole. Jeszcze trochę, pomyślałam, a będę jadła w kuchni na stojąco, prosto z garnków i patelni. Tak to bywa z ludźmi, którzy żyją samotnie. Uznałam, że powinnam spróbować ustanowić coś w rodzaju codziennej rutyny.

Po lunchu przeliczyłam pieniądze, które miałam częściowo w gotówce, a częściowo w czekach podróżnych. Było mniej, niż myślałam – jak zwykle; będę się musiała wziąć do pracy i coś zarobić. Podeszłam do komody, wysunęłam szufladę z bielizną i zaczęłam w niej grzebać, zastanawiając się, co mi strzeliło do głowy, żeby kupić czerwone majtki bikini z wyhaftowanym na czarno słowem „Niedziela”. To oczywiście przez Jeżozwierza Królewskiego; poza wszystkim innym był jeszcze zboczony na punkcie bielizny. Majtki stanowiły część kompletu weekendowego – miałam też „Piątek” i „Sobotę”, obie pary dwujęzyczne. Kiedy wyjęłam je z celofanowych opakowań, Jeżozwierz Królewski powiedział: „Włóż Niedzielę/Dimanche”; lubował się w tworzeniu obrazów pogwałconej niewinności. Włożyłam. „Dynamit – stwierdził. – A teraz się odwróć”. Rzucił się na mnie i skończyło się lubieżną kotłowaniną na łóżku. W szufladzie był jeszcze stanik w cielistym kolorze, z zapięciem z przodu. „Tylko dla kochanków” – głosiła ulotka reklamowa, dokupiłam go więc dla kochanka. Byłam skończoną idiotką, jeśli chodziło o reklamy, zwłaszcza te, które obiecywały szczęście.

Wzięłam ze sobą tę obciążającą bieliznę, bo bałam się, że Artur odkryje ją po mojej „śmierci” i stwierdzi, że nigdy do tej pory jej nie widział. Za mojego życia nigdy by nie zajrzał do tej szuflady; unikał bielizny, uważając, że jego duch przebywa w wyższych rejonach, co – trzeba mu oddać sprawiedliwość – było najczęściej zgodne z prawdą. Używałam więc szuflady z bielizną jako skrytki, co siłą przyzwyczajenia robiłam w dalszym ciągu.

Wyjęłam czarny notes Frasera Buchanana. Pod nim na dnie, owinięty w halkę, spoczywał rękopis, nad którym pracowałam właśnie w chwili śmierci.

Charlotte w dalszym ciągu stała w pokoju, tam gdzie ją zostawił, bezwiednie ściskając w rękach szkatułkę z klejnotami. W obszernym kominku trzaskał ogień, rzucając ciepły blask na marmurowe herby rodzinne, które zdobiły bogato rzeźbione obramowanie kominka, ale dziewczynie było zimno. Mimo to policzki jej płonęły. Ciągle jeszcze miała przed oczami jego wywiniętą wargę, cynicznie uniesione brwi w ciemnej, ale zniewalającej twarzy, surowe usta, wąskie i drapieżne... Pamiętała, jak jego oczy szacowały krągłości jej młodego, jędrnego ciała, jedynie częściowo ukryte pod tanią, niezgrabną czarną suknią z krepy. Była wystarczająco obyta ze szlachtą, żeby wiedzieć, jak tacy panowie patrzą na podobne jej kobiety, które nie ze swojej winy były zmuszone zarabiać na życie. A on nie będzie lepszy od innych. Jej pierś zafalowała pod czarną krepą, kiedy Charlotte pomyślała o upokorzeniach, jakie znosiła. Kłamcy i hipokryci – wszyscy co do jednego! Już go zaczynała nienawidzić. Skończy ze szmaragdami i opuści dwór Redmond jak najszybciej. W tym przepastnym domostwie czai się jakaś groźba, niemal ją czuła. Przyszły jej na myśl zaskakujące słowa stangreta Toma, wypowiedziane, kiedy niezbyt zręcznie pomagał jej wysiąść.

– Panienko, panienka się nie zbliża do labiryntu, taka jest moja rada – powiedział. Był to ponury, podobny do szczura mężczyzna z zepsutymi zębami, który patrzył spode łba.

– Do jakiego labiryntu? – zapytała Charlotte.

– Bardzo szybko sama się panienka przekona – odparł z chichotem. – Niejedna młoda dziewczyna napytała sobie biedy w labiryncie. – Ale odmówił dalszych wyjaśnień.

Zza oszklonych drzwi dobiegł srebrzysty śmiech; był to śmiech kobiety... Któż mógłby spacerować po tarasie o tej godzinie, i to w listopadzie? Charlotte wzdrygnęła się na wspomnienie kroków, które słyszała w tym samym miejscu poprzedniego wieczoru; ale kiedy z okna swojej sypialni spojrzała wtedy na taras, nie zobaczyła nic poza światłem księżyca i cieniami krzewów kołysanych przez wiatr.

Ruszyła ku drzwiom, zamierzając wejść po schodach do swojego pokoiku, który znajdował się na tym samym piętrze co pomieszczenia dla pokojówek. Oto, jak wysoko mnie Redmond ceni, pomyślała z pogardą. Mogła być równie dobrze guwernantką – jeden stopień wyżej niż pokojówka – albo kucharką, ale w żadnym razie damą. A przecież była równie dobrze urodzona jak i on, gdyby tylko prawda wyszła na jaw.

Przed drzwiami salonu Charlotte zatrzymała się zaskoczona. U podnóża schodów, zagradzając jej drogę, stała wysoka kobieta w płaszczu z soboli. Odrzucony kaptur ukazywał płomień rudych włosów, głęboki dekolt szkarłatnej sukni odsłaniał wzgórki białych piersi. W jej stroju widać było cały kunszt najmodniejszych i najdroższych krawców z Bond Street, a jednak ten polor i wyrafinowanie kryły ciało, które poruszało się ze zmysłowością drapieżnego zwierzęcia. Była zachwycająco piękna.

Spojrzała na Charlotte ponuro, a jej zielone oczy miotały ognie w świetle świec ze srebrnego świecznika zdobnego w kupidyny i kiście winogron, który trzymała w lewej ręce.

– Kim pani jest i co pani robi w tym domu? – zapytała władczym tonem. Zanim Charlotte zdążyła odpowiedzieć, wzrok kobiety padł na szkatułkę. – Moje klejnoty! – krzyknęła i uderzyła Charlotte w twarz dłonią w rękawiczce.

– Spokojnie, Felicio – dało się słyszeć głos Redmonda, który we własnej osobie wyłonił się z cienia. – Odświeżenie twoich klejnotów miało być niespodzianką na powitanie. Tymczasem to ty mi sprawiłaś niespodziankę, przyjeżdżając wcześniej. – Zaśmiał się sucho i ironicznie.

Kobieta nazwana Felicią obróciła się w jego stronę – jej płomienny wzrok był władczy, a prowokacyjny uśmiech odsłaniał małe, białe, doskonale równe zęby. Redmond z galanterią uniósł do ust jej dłoń w rękawiczce.

Brakowało ośmiu stron, pierwszych ośmiu stron. Przez chwilę pomyślałam, że zostały w domu, gdzie Artur znajdzie je bez trudu. Ale to niemożliwe, nie mogłam być aż tak roztargniona. Musiał je wziąć Fraser Buchanan – wsunął kartki do rękawa marynarki, a potem poskładał i schował do kieszeni, zanim go dopadłam. Ale ja miałam jego czarny notes i mój fant był lepszy.

Odtworzenie pierwszych stron nie przedstawiałoby większego problemu. Charlotte jechałaby właśnie rozległym, łukowatym podjazdem pod sklepieniem lip, siedząc w powozie Redmonda – drugim co do wytworności – który wysłano by po nią na stację. Otuliłaby się skromnym szalem, ubolewając nad ubóstwem własnego stroju i sfatygowanego kuferka spoczywającego w bagażniku powozu: czy służba będzie z niej szydzić? A potem zobaczyłaby dwór o przysadzistych kobiecych kształtach, z męskimi strzelistymi wieżyczkami i wszechobecną atmosferą zła. Zostałaby zaprowadzona przez pełnego pogardy lokaja do biblioteki, dokąd – przetrzymawszy ją niefrasobliwie dłuższą chwilę – pan domu przybyłby na rozmowę. Wyraziłby zdumienie, że renowator biżuterii przysłał kobietę, i dałby jej do zrozumienia, że się do tego nie nadaje. A ona odpowiedziałaby mu stanowczo, nawet trochę zaczepnie. Dostrzegłby wyzwanie w jej błyszczących błękitnych oczach i zauważył, że we własnym interesie nie powinna okazywać nadmiernej niezależności. „Osoba w mojej sytuacji, sir – odpowiedziałaby nie bez pewnej goryczy – musi być niezależna”. Charlotte była naturalnie sierotą. Jej ojciec, młodszy syn szlachetnego rodu, został wydziedziczony za poślubienie jej matki, pełnej słodyczy młodej osoby, tancerki w operze. Oboje rodzice zmarli podczas epidemii ospy. Charlotte wyszła z tego jedynie z kilkoma niewielkimi bliznami, które tylko dodały pikanterii jej urodzie. Wychował ją wuj, rodzony brat matki, człowiek bogaty, ale skąpy, który zmusił siostrzenicę do wyuczenia się jej obecnego zawodu, zanim zmarł na żółtą febrę. Nienawidząc Charlotte całe życie, nie zostawił jej ani centa, a szlachetna rodzina ojca nie chciała mieć z nią nic wspólnego. Pragnęła, by Redmond wiedział, że nie znalazła się w jego domu, w jego mocy, z wyboru, lecz z konieczności. Ostatecznie każdy musi jeść.

Potrzebny mi był tytuł roboczy. Pan na Redmond, pomyślałam, albo może lepiej: Strach w Redmond. Strach to była jedna z moich specjalności, druga to historyczne detale. A może jeszcze lepiej – coś ze słowem „miłość”. Miłość to przynajmniej samograj, jeśli chodzi o sprzedaż. Latami usiłowałam połączyć strach i miłość w jednym tytule, ale nie było to proste. Miłość i strach w Redmond byłoby o wiele za długie i zanadto przypominałoby Bliźnięta Bobbsey na Sunset Beach. Moja miłość to strach – za bardzo trąci Mickeyem Spillane’em. Podchody miłosne – od biedy może być.

Nie obejdę się także bez maszyny do pisania. Wszystko pisałam na maszynie elektrycznej, tak było szybciej, a w tym zawodzie szybkość miała ogromne znaczenie. Byłam dobrą maszynistką; w moim liceum pisanie na maszynie uważano za żeńską cechę wtórną, jak piersi. Może uda mi się kupić jakąś używaną maszynę w Rzymie. Wtedy mogłabym odtworzyć pierwsze strony, dopisać jeszcze osiem czy dziewięć rozdziałów i wysłać to wszystko do Hermes Books, wyjaśniając w liście, że z powodów zdrowotnych przeniosłam się do Włoch. Nigdy mnie nie widzieli w wydawnictwie, a znali pod innym nazwiskiem jako byłą bibliotekarkę, panią w średnim wieku, otyłą i nieśmiałą. W zasadzie odludka, a w gruncie rzeczy osobę uczuloną na kurz, wełnę, ryby, dym z papierosów i alkohol – jak im wyjaśniłam, wykręcając się od zaproszeń na lunch. Zawsze, jak dalece to było możliwe, starałam się ściśle rozdzielać moje dwa nazwiska i dwie osobowości.

Artur nigdy się nie zorientował, że pisuję historyczne powieści grozy. Początkowo pracowałam nad nimi tylko wtedy, kiedy nie było go w domu. Potem zamykałam się w sypialni i mówiłam mu, że uczę się do jednego z kursów uniwersyteckich – jak historia chińskiej porcelany czy religioznawstwo porównawcze – których nigdy nie mogłam skończyć z tej prostej przyczyny, że nigdy ich nie zaczynałam.

Dlaczego mu nie powiedziałam? Głównie ze strachu. Kiedy tylko się poznaliśmy, mówił bardzo dużo o tym, że zależy mu na kobiecie, którą mógłby szanować w sensie intelektualnym, a przecież zdawałam sobie sprawę, że gdyby się dowiedział o Tajemnicy dworu Morgrave, nie byłoby mowy o żadnym szacunku. A ja bardzo chciałam zasługiwać na szacunek w sensie intelektualnym. Wobec przyjaciół Artura, książek, które czytywał, obowiązkowo z przypisami, spraw, o które walczył, czułam się zawsze absurdalnie głupia – jak prowincja intelektualna – i w tej sytuacji przyznanie się do mojego zawodu mogłoby tylko pogorszyć sprawę. Te książki, z okładkami przedstawiającymi ponure, złowrogie zamczyska i lękliwe dziewice w lekko zmodyfikowanych nocnych koszulach, z rozwianym na wietrze włosem i wyłupiastymi oczyma, jakby były chore na tarczycę, gotowe w każdej chwili do ucieczki, zostałyby uznane za szmirę najgorszego gatunku. Gorzej niż szmirę – czyż bowiem nie służyły wyzyskowi mas, odwracając ich uwagę i propagując degradujące wzorce kobiet jako istot bezradnych i prześladowanych? Oczywiście że tak, wiedziałam o tym bardzo dobrze, ale nie mogłam przestać pisać.

– Jesteś inteligentną kobietą – powiedziałby Artur. Zawsze tak mówił przed wytknięciem mi jakiejś niedoskonałości, ale on w to naprawdę wierzył. Złościł się na mnie jak ojciec na zdolne dziecko, które przynosi złe stopnie.

Nie zrozumiałby tego. W najmniejszym nawet stopniu nie potrafiłby zrozumieć pragnienia moich czytelniczek, ich czystej, dogłębnej potrzeby ucieczki – czegoś, co ja rozumiałam aż nazbyt dobrze. Życie obeszło się z nimi twardo, a one zamiast walczyć, padały jak suflety w przeciągu. Ucieczka nie była dla nich luksusem, lecz koniecznością. Musiały ją sobie jakoś załatwić. I kiedy były zbyt zmęczone, by wymyślać własne wersje ucieczek, moją miały w zasięgu ręki, w narożnej drogerii, podaną elegancko jak inne środki przeciwbólowe. Moje wersje ucieczki można było połykać jak kapsułki, szybko i dyskretnie, w chwilach kiedy suszarka dmuchała w loki nawinięte na plastikowe wałki albo kiedy olejek kąpielowy zamieniał skórę w różowy aksamit, pozostawiając na ścianach wanny obwódkę do usunięcia ajaksem, po którym ich ręce nabiorą szpitalnego zapachu, a mężowie stwierdzą, że są one równie ponętne jak ścierki do naczyń. No i oczywiście łzy – z powodu braku urody, przemijającej młodości... Wiedziałam wszystko na temat ucieczki, na tym zostałam wychowana.

Bohaterki moich książek były jedynie statystkami: ich rysów nigdy wyraźnie nie określałam, a twarze stanowiły ciasto, z którego każda czytelniczka mogła ulepić własną twarz, przydając jej nieco urody. W setkach tysięcy domów te ukryte osobowości wstają nocą z przyziemnych łóżek swoich władców, by ruszyć na spotkanie przygód tak skomplikowanych i powabnych, że nie sposób przyznać się do nich nikomu, a już szczególnie mężom, którzy wychrapują właśnie swoje czarowne sny, igrając w nich co najwyżej z króliczkiem „Playboya”. Znałam na wylot moje czytelniczki, chodziłam z nimi do szkoły, byłam dobrym kumplem, zgłaszałam się na ochotnika do różnych komitetów, dekorowałam salę gimnastyczną w liceum napisami w rodzaju: BAW SIĘ RAZEM Z NAMI i DIABELSKI MŁYN, a potem szłam do domu, jadłam kanapki z masłem orzechowym i czytałam kieszonkowe wydania książek, podczas kiedy cała reszta tańczyła. Byłam Osobowością, Powiernicą przez duże P i Prawdziwą Przyjaciółką. Zwierzały mi się ze wszystkiego.

Teraz mogłam odgrywać w stosunku do nich rolę dobrej wróżki, pomimo ich oczywistych defektów – za chudych łydek, szpecącego zarostu na górnej wardze, któremu tyle miejsca poświęcają gęsto nabite działy reklamy magazynów filmowych, guzowatych łokci przypominających kurze łapy. Każdą z nich mogłam przemienić z Kopciuszka w królewnę. Wojna, polityka i wyprawy badawcze nad Amazonkę, te inne wielkie ucieczki, były dla nich, ogólnie rzecz biorąc, niedostępne, a hokej i futbol, w które i tak nie grywały, nie interesowały ich specjalnie. Dlaczego im żałować tych zamków z ich tyranami i książętami, i kim znowu takim jest Artur, żeby mówić o społecznych zależnościach? Czasami rzygać mi się chciało od jego cholernych teorii i ideologii. Bo przecież to właśnie ja dawałam ludziom nadzieję, oferując im wizję lepszego świata, choćby niedorzeczną. Czy to coś złego? Nie uważałam, żeby moja wizja tak bardzo się różniła od tej, którą proponowali Artur i jego przyjaciele, czy też żeby była mniej realna.

No więc dobrze, interesujesz się ludem i robotnikami, tłumaczyłam się mu w długich nocnych monologach. Otóż właśnie to jest to, co twój lud i robotnicy czytają, a przynajmniej co czytają kobiety, kiedy mają czas i serdecznie dość realizmu społecznego Prawdziwych wyznań. Czytają właśnie moje książki. Wyobraź sobie.

Ale mówiąc takie rzeczy, posunęłabym się za daleko, nadepnęłabym mu na najboleśniejszy odcisk, byłoby to kalanie świętości. Raczej należało podejść do sprawy z punktu widzenia materialistyczno-deterministycznego: „Wiesz co, Artur, tak się akurat składa, że jestem w tym dobra, to mi pasuje. Odkryłam to przypadkiem, ale teraz połknęłam bakcyla i to jest mój zawód, nie umiałabym już inaczej zarabiać na życie. Jak mówią prostytutki: dlaczego, do diabła, miałabym być kelnerką? Zawsze mi powtarzałeś, że kobieta powinna przez ważną pracę starać się osiągnąć pełnię człowieczeństwa, i bez przerwy mnie pilnowałeś, żebym sobie taką pracę znalazła. No więc to jest właśnie taka praca i uważam ją za ważną. Naprawdę nie jestem trutniem, napisałam piętnaście takich powieści”.

Ale Artur by tego nie kupił. Marlena, wzorzec pozytywny, pracowała przez trzy miesiące jako zecerka w drukarni („Nigdy nie zrozumiesz naprawdę klasy robotniczej, dopóki nie znajdziesz się z nimi po tamtej stronie”). Dla takiego snoba jak Artur nic poniżej tego nie wchodziło w grę.

Biedny Artur. Myślałam o nim, samotnym w naszym mieszkaniu, pośród gruzów naszego małżeństwa. Ciekawe, co robi w tej chwili. Czy upycha moje czerwone i pomarańczowe sukienki do worka z napisem „Pomoc dla niepełnosprawnych cywilów”? Czy opróżnia do śmieci moją szufladę z kosmetykami? Czy może kartkuje zeszyt z wycinkami, który prowadziłam przez te pierwsze tygodnie dziecinnej euforii po wyjściu Pani Wyroczni? Co za naiwność sądzić, że oni wszyscy zaczną mnie w końcu szanować... Zeszyt pójdzie do śmieci łącznie z resztą tego, co ze mnie po tamtej stronie zostało. Ciekawe, co sobie zatrzyma – rękawiczkę, pantofel?

A może mnie żałuje? Była to nowa myśl: jest smutny, czuje się nawet osierocony, tak jak ja. Uderzyło mnie nagle, że mogłam go źle oceniać. A jeśli przestał mnie już nienawidzić, jeśli poniechał zemsty? Może zrobiłam mu coś strasznego, coś ostatecznego. Może należało wysłać z Rzymu anonimową kartkę: „Joan żyje”. Podpisano: „Przyjaciel” – żeby go pocieszyć?

Powinnam mu była bardziej zaufać. Powinnam być uczciwa od samego początku, nie kryć uczuć, mówić wszystko. (Lecz gdyby wiedział, jaka jestem naprawdę, to czyby mnie mimo to kochał?). Problem polegał na tym, że chciałam mu zostawić jego własne złudzenia, co zresztą nie było trudne – wystarczyło tylko zachować pewną powściągliwość: po prostu nigdy nie mówiłam mu nic ważnego.

Jednak to nie większa uczciwość była mu potrzebna, tylko przeciwnie – większa nieuczciwość. Doświadczenie nauczyło mnie, że uczciwość i zdradzanie własnych uczuć mogą prowadzić tylko do jednego – do katastrofy.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Pani Wyrocznia

Подняться наверх