Читать книгу Kocie oko - Маргарет Этвуд - Страница 8

Оглавление

III


IMPERIALNE REFORMY

8

Są dni, kiedy z trudem wstaję z łóżka. Mówię z wysiłkiem. Odmierzam kroki – pierwszy, drugi, dziesiąty – aż do łazienki. Każdy krok to wybitne osiągnięcie. W skupieniu zdejmuję nakrętkę tuby z pastą, podnoszę szczoteczkę do ust. Nawet ten ruch przychodzi mi z trudem. Czuję, że jestem nic niewarta, że cokolwiek bym zrobiła nie ma żadnej wartości, a już najmniej dla mnie samej.

Co masz na swoje usprawiedliwienie? – pytała Cordelia. Nic, odpowiadałam. Z czasem to słowo zlało się z moją osobą, jakbym sama była nicością, jakby w tym miejscu nie było zupełnie niczego.


Zeszłej nocy nicość się przybliżyła. Nie zanadto, lecz już się zaczęło, jak trzepot skrzydła, chłodniejszy powiew wiatru, pierwsze lekkie szarpnięcie cofającej się fali. Chciałam porozmawiać z Benem. Zadzwoniłam, ale go nie zastałam, odpowiedział automat. Usłyszałam własny głos, pogodny i opanowany. „Cześć. Nie możemy w tej chwili podejść do telefonu. Zostaw wiadomość, oddzwonimy najszybciej jak będziemy mogli”. Później sygnał.

Bezcielesny głos, głos anioła szybujący w powietrzu. Gdybym w tej sekundzie umarła, mówiłby dalej, łagodny i uczynny, niczym elektroniczne życie po życiu. O mało się nie rozpłakałam.

– Ściskam mocno – rzuciłam w próżnię. Zamknęłam oczy, pomyślałam o górach na wybrzeżu. To twój dom, mówiłam sobie. Tam naprawdę żyjesz. W teatralnej scenerii, nazbyt pięknej, niby tekturowe dekoracje do filmu. Nie jest realna, nie jest monotonna ani nudna, nie jest odstręczająca. Chociaż i owszem, właśnie nad tym pracują. Wystarczy się przejść tu i ówdzie, oderwać od pięknego widoku z okna, a już sterczą kikuty drzew.

Vancouver niczym samobójcza stolica kraju. Jedzie się na zachód, do samego końca. Dociera do krawędzi. A potem spada.


Wypełzam spod pledu. Teoretycznie jestem osobą zajętą. Mam tyle rzeczy do zrobienia, lecz ani jednej, którą bym chciała robić. Szperam w lodówce, wyławiam jajko, gotuję, wkładam do filiżanki, rozgniatam na papkę. Nawet nie patrzę na ziołowe herbatki, od razu rzucam się na prawdziwą morderczą kawę. Kubek trzęsionki. Pocieszające, już niebawem będę pobudzona do granic.

Spaceruję wśród odrąbanych rąk i wydrążonych stóp, popijam czerń. Podoba mi się ta pracownia, mogłabym tutaj malować. Akurat właściwe proporcje prowizorki i niechlujstwa. Rozpad dodaje otuchy: przynajmniej ja jestem w lepszym stanie.

Dziś wieszamy. Niefortunne określenie.


Wślizguję się w ubranie, ręce i nogi poruszają się tak, jakby należały do kogoś innego, kogoś nie za dużej postury, w nie najlepszej formie. Dzisiaj znowu błękitny dres, mało co wzięłam na zmianę. Nie lubię nadawać rzeczy na bagaż, wolę wszystko wepchnąć pod fotel w samolocie. Gdzieś w mojej głowie kołacze się myśl, że w razie czego, jeśli tam wysoko coś pójdzie nie tak, chwycę torbę i wyskoczę przez okno, z wdziękiem i z całym dobytkiem.

Wynurzam się na światło dnia, prędko maszeruję ulicą, z rozchylonymi ustami, w myśli wybijając takt. „Weselcie się z Wesołą Gromadką”. Niegdyś uprawiałam jogging, ale bieganie źle wpływa na kolana. Od nadmiaru beta-karotenu skóra robi się pomarańczowa, od nadmiaru wapnia dostaje się kamieni nerkowych. Zdrowie zabija.

Zniknęła dawna pustka Toronto. Teraz nie ma gdzie wetknąć szpilki: miasto puchnie, aż się zadławi na śmierć, to jasne. Ruch na ulicach przyprawia o zawrót głowy. Wszędzie tłok, wycie klaksonów, samochody wjeżdżają na środek skrzyżowania i już tam zostają, gdy światło się zmienia. Szczęście, że idę piechotą. Tu wśród magazynów każdy budynek nieomal woła ludzkim głosem: Do renowacji! Do renowacji! Kiedy w gazecie, w dziale „Nieruchomości”, po raz pierwszy zobaczyłam skrót „Reno”, myślałam, że chodzi o stolicę hazardu. Nie nadążam za językiem.

Docieram na róg King i Spadina, wędruję na północ. Tutaj kupowało się niegdyś hurtem ubrania, nadal tak jest. Jednakże dawne żydowskie delikatesy stopniowo ustępują pola chińskim emporiom, wiklinowym meblom, ażurowym haftowanym obrusom, bambusowym dzwoneczkom. Niektóre ulice mają teraz po dwie nazwy, tę drugą po chińsku – wielokulturowość w natarciu – gdzie indziej pod nazwą widnieje: „Modaland”. Wszędzie „landy”. Kiedyś nikt o czymś takim nie słyszał.

Potrzebuję nowej sukienki na otwarcie. Naturalnie, jakąś przywiozłam. Już ją uprasowałam podróżnym żelazkiem na ręczniku, co nieco uprzątnąwszy warsztat Jona. Jest czarna, ponieważ czerń najlepiej pasuje na takie okazje. Prosta, skromna czarna sukienka, taka jakie noszą wiolonczelistki z orkiestry symfonicznej. Kiedy chodzi o garderobę, nie należy przyćmiewać klientek.

Teraz jednak myśl o sukience mnie przygnębia. Na czarnym znać każdy paproch, a zapomniałam zabrać szczotkę do ubrań. Pamiętam reklamy plastra z lat czterdziestych: owiń dłoń jak mumię plastrem wywróconym na lewą stronę, oczyść tkaninę. Już się widzę w galerii pośród jedynych i niepowtarzalnych butikowych fatałaszków, prawdziwych pereł, odzianą we wdowią czerń z białymi kłaczkami, tam gdzie plaster nie sięgnął. Są przecież inne kolory, chociażby różowy. Różowy podobno rozbraja wrogów, osłabia i zmiękcza, pewnie dlatego to kolor stosowny dla małych dziewczynek. Aż dziw, że jeszcze się nie przyjął w wojsku. Bladoróżowe hełmy, rozety, cały batalion na przyczółek i naprzód marsz, na różowo. Pora, żebym i ja coś zmieniła, akurat teraz nie zaszkodziłoby trochę różu.

Krążę pomiędzy wystawami tańszych sklepów. Każda przypomina świątynię, jarzy się światłem, na pierwszym planie bogini, z dłonią wspartą na biodrze lub wysuniętą nogą, z twarzą beżową i nieprzystępną. Wróciły suknie balowe, kokardy i hiszpańskie falbanki, góry bez ramiączek i krynoliny, bufiaste rękawy niczym ciastka-pianki. Plus minispódniczki, jak zwykle koszmarne, nie do przyjęcia. Ostatnim razem też ich nie lubiłam: za dużo majtek. Falbanki również nie wchodzą w grę, wyglądałabym jak główka kapusty, podobnie sukienki bez ramiączek – nie przy tych wystających obojczykach, tych sterczących łokciach niby kurze łapy. Potrzebuję czegoś bardziej pionowego, może z niewielkim drapowaniem.

Przyciąga mnie napis WYPRZEDAŻ. Sklep nazywa się Butik Szyk, choć z prawdziwym butikiem ma niewiele wspólnego. Oferuje smętne resztki kolekcji, umiarkowane ceny. Wewnątrz jest tłok, tym lepiej. Sprzedawczynie mnie onieśmielają, nie lubię, kiedy się mnie przyłapie na zakupach. Chyłkiem przeglądam rzeczy z wyprzedaży, omijam cekiny, róże z angory, złotą nitkę, przybrudzoną białą skórę, szukam dalej. Pragnę odmiany, a to już nie takie proste. Łatwiej się zamaskować w młodości.

Zabieram do przymierzalni trzy sukienki: łososiową w białe kropki wielkości jednodolarówki, indygo z satynowymi wstawkami i czarną – na wszelki wypadek, jako ostatnią deskę ratunku. Marzy mi się łososiowa, ale czy wygram z kropkami? Zapinam suwak, haftki, obracam się we wszystkie strony przed lustrem – oczywiście, lustrem źle oświetlonym. Gdybym prowadziła taki sklep, kazałabym pomalować kabiny na różowo i nie żałowała pieniędzy na lustra. To, co kobieta pragnie zobaczyć, to na pewno nie siebie samą, w każdym razie nie w najgorszym świetle.

Wykręcam szyję, próbuję się obejrzeć od tyłu. Może z innymi butami, z innymi kolczykami? Dyndający kartonik z ceną celuje prosto w pupę. Oto i kropki rozsiane po szerokich rozłogach. Zdumiewające, o ile większy człowiek się wydaje z tyłu. Chyba dlatego, że mniej nierówności terenu odwraca uwagę od rozległej monotonii pagórków i równiny.

Obracając się, zauważam swoją torebkę, leży na podłodze. Po tylu latach powinnam się czegoś nauczyć. Torebka jest otwarta. Ściana kabiny nie sięga do samej podłogi, przez szparę właśnie bezszelestnie wycofuje się ręka, ściska mój portfel. Na paznokciach lakier koloru wściekłej zieleni.

Z całej siły przydeptuję nadgarstek bosą stopą. Słychać pisk, potem donośny zbiorowy chichot: młodość na pełnych obrotach, uczennice na polowaniu. Portfel leci na podłogę, ręka cofa się jak macka.

Jednym szarpnięciem otwieram drzwi. Niech cię diabli, Cordelio! – myślę.

Lecz Cordelia dawno zniknęła.

9

Nasza szkoła znajduje się spory kawałek od domu, za cmentarzem, po drugiej stronie wąwozu, na końcu szerokiej krętej ulicy z rzędami starych domów. To szkoła państwowa imienia Królowej Marii. Rankiem maszerujemy w nowych śniegowcach po zamarzniętym błocie, niosąc lunch w papierowej torebce. Idziemy przez resztki sadu do najbliższej brukowanej drogi, gdzie czekamy, póki na wzgórze nie wjedzie szkolny autobus, podskakując na wybojach. Mam na sobie nowy zimowy kombinezon, spódnicę owinęłam wokół nóg i upchnęłam w szerokich nogawkach, które przy każdym kroku ocierają się ze świstem. W szkole nie wolno nosić spodni, tylko spódnice. Nie jestem do tego przyzwyczajona, podobnie jak do siedzenia bez ruchu w ławce.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Kocie oko

Подняться наверх