Читать книгу Malowany człowiek. Księga 1 - Peter V. Brett - Страница 11

2 Gdyby to przytrafiło się tobie 319 RP

Оглавление

Gdy tylko rozładowano wozy i sprawdzono runy, zmaterializowały się otchłańce. Silvy nie miała sił gotować, zjedli więc zimny posiłek złożony z chleba z serem oraz kiełbasy. Siedzieli wokół stołu i przeżuwali bez entuzjazmu. Zaraz po zachodzie demony zaczęły sprawdzać moc runów ochronnych. Za każdym razem, gdy magiczne znaki wybuchały światłem, odrzucając któregoś z nich, Norine uderzała w płacz. Marea nawet nie tknęła jedzenia. Siedziała na sienniku z podkurczonymi nogami i kołysała się do przodu i do tyłu, szlochając za każdym rozbłyskiem. Silvy posprzątała w końcu talerze, ale nie wróciła już z kuchni. Arlen usłyszał jej płacz.

Wstał, by do niej pójść, ale Jeph złapał go za ramię.

– Chcę z tobą porozmawiać, Arlenie – powiedział. – Chodźmy.

Weszli do niewielkiego pokoiku, w którym znajdował się siennik chłopca, a także jego zbiór gładkich otoczaków z potoku, piór oraz kości. Jeph wybrał barwne dziesięciocalowe pióro, po czym zaczął się nim bawić, unikając wzroku syna.

Arlen znał to zachowanie. Jeśli ojciec nie chciał na niego patrzeć, oznaczało to, że czuje się nieswojo i trudno jest mu znaleźć właściwe słowa.

– Gdy ujrzałem cię na trakcie z Posłańcem... – zaczął.

– Ragen już mi to wyjaśnił – przerwał mu Arlen. – Wujek Cholie tak naprawdę już nie żył, tylko jeszcze o tym nie wiedział. Czasami ludziom udaje się przeżyć atak, a mimo to umierają.

Jeph zmarszczył brwi.

– Nie tak bym to ujął. Ale to chyba prawda. Cholie...

– ...był tchórzem.

Spojrzał na syna zaskoczony.

– Dlaczego tak sądzisz?

– Schował się w piwnicy, bo był zbyt przerażony, by umrzeć, a potem sam się zabił, bo był zbyt przerażony, by żyć – wytłumaczył chłopak. – Lepiej by się stało, gdyby porwał za kilof i zginął w walce.

– Nie chcę nawet słyszeć takiego gadania – napomniał go ojciec. – Nie da się walczyć z demonami. Nikt tego nie potrafi. Niczego nie osiągniesz, ginąc w bitwie.

Arlen pokręcił głową.

– Demony są jak źli chłopcy, co dręczą innych. Atakują, bo strach wiąże nam ręce i nie potrafimy im odpłacić pięknym za nadobne. Przywaliłem raz Cobiemu i jego kumplom kijem. Teraz mam spokój.

– Cobie nie jest skalnym demonem. Nie ma takiego kija, którym można przepędzić otchłańca!

– Musi być jakiś sposób. Przecież ludzie kiedyś z nimi walczyli, tak mówią opowieści z dawnych czasów.

– Te same opowieści mówią też, że istniała kiedyś magia, która w tej walce pomagała, ale runy wojenne zostały utracone.

– Ragen twierdzi, że gdzieniegdzie ludzie nadal zabijają demony. Twierdzi, że to możliwe.

– Już ja sobie pogadam z tym Posłańcem – burknął Jeph. – Nie powinien uczyć cię takich głupot.

– Czemu nie? A może więcej osób przeżyłoby wczorajszą noc, gdyby wszyscy mężczyźni porwali za...

– Byliby dziś martwi, co do jednego – przerwał synowi Jeph. – Są inne sposoby, by ochronić siebie i rodzinę, Arlenie. Mądrość. Przezorność. Pokora. Ruszenie do przegranej walki nie uczyni cię odważnym. Kto zająłby się kobietami i dziećmi, gdyby wszyscy mężczyźni dali się wyrżnąć, próbując unicestwić to, czego unicestwić się nie da? Kto rąbałby drewno i budował domy? Kto by polował, kto pilnował stad, sadził rośliny i zabijał bydło? Kto płodziłby dzieci? Jeśli wszyscy mężczyźni zginą, otchłańce ostatecznie wygrają!

– Otchłańce już wygrywają – mruknął Arlen. – Sam mówisz, że z każdym rokiem nasze miasteczko staje się coraz mniejsze. Nie chcemy walczyć, więc źli chłopcy wracają. – Spojrzał na ojca. – Nie czujesz tego? Nie masz czasami ochoty, by samemu stanąć do walki?

– Oczywiście, że mam – odparł Jeph. – Ale nie będę umierać bez celu. Kiedy jest to ważne, kiedy jest to naprawdę ważne, wszyscy mężczyźni chcą walczyć. Zwierzęta uciekają, jeśli mogą, i walczą, jeśli muszą, a ludzie niczym się od nich nie różnią. Lecz ducha walki należy okazać tylko wtedy, gdy jest to naprawdę konieczne. Ale gdyby to przytrafiło się tobie – ciągnął – gdybyś to ty znalazł się poza domem albo twoja mama, gdybyście stanęli twarzą w twarz z otchłańcem, przysięgam, że walczyłbym do końca, by ich od was odciągnąć. Rozumiesz?

– Chyba tak. – Arlen pokiwał głową.

– Zuch chłopak – stwierdził Jeph i uścisnął jego ramię.


Tej nocy sny chłopca wypełnił obraz wzgórz, które sięgały nieba, i stawów tak wielkich, że można by ułożyć na ich powierzchni całe miasto. Zobaczył żółte piaski ciągnące się dalej, niż sięga wzrok, a także otoczoną murami fortecę skrytą pośród drzew.

Widok ten przesłaniała mu jednak kołysząca się leniwie para nóg. Uniósł wzrok i ujrzał własną twarz spurpurowiałą od zaciśniętego stryczka.

Poderwał się gwałtownie z siennika mokrego od potu. Nadal było ciemno, ale na horyzoncie, tam gdzie na niebie koloru indygo wykwitła czerwona smuga, zaczynało się przejaśniać. Zapalił ogarek, wciągnął portki i chwiejnym krokiem wszedł do głównej izby. Żując znalezioną skórkę chleba, chwycił koszyk na jajka i dzbany na mleko, a następnie ustawił je przy drzwiach.

– Wcześnie wstałeś – usłyszał za plecami. Odwrócił się przestraszony i ujrzał wpatrzoną w niego Norine. Marea nadal leżała na sienniku, choć nie przestawała rzucać się przez sen.

– Dzień nie będzie dłuższy dzięki temu, że później otworzy się oczy – powiedział.

Kobieta pokiwała głową.

– Mój mąż zwykł tak mawiać. Rębacze i Drwale nie pracują przy blasku świec, jak ci z Ryneczku, powiadał też.

– Mam sporo roboty. – Arlen wyjrzał przez okiennicę, chcąc się przekonać, ile pozostało czasu, nim będzie mógł opuścić chroniony obszar domu. – Dziś w południe występuje Minstrel.

– Oczywiście – przytaknęła Norine. – W twoim wieku występ Minstrela też byłby dla mnie najważniejszą rzeczą pod słońcem. Dawaj no, pomogę ci w twoich obowiązkach.

– Nie musisz nic robić. Tata powiedział, że powinnaś odpoczywać.

Kobieta pokręciła głową.

– Przez bezczynność myślę o rzeczach, o których lepiej zapomnieć. Skoro mam z wami zostać, lepiej, bym zaczęła zarabiać na swe utrzymanie. Dam sobie radę z karmieniem świń i zrywaniem kolb kukurydzy po tylu latach rąbania drewna w Osadzie?

Arlen wzruszył ramionami i podał Norine koszyk na jajka.

Z jej pomocą poranne obowiązki zleciały w mgnieniu oka. Była nie tylko pojętna, ale też przyzwyczajona do ciężkiej pracy i dźwigania ciężarów. Nim po domu rozszedł się zapach jajek smażonych na bekonie, wszystkie zwierzęta zostały nakarmione, jaja zebrane, a krowy wydojone.

– Przestań się wiercić – Silvy upomniała syna, gdy zasiedli do posiłku.

– Młody Arlen nie może się doczekać występu Minstrela – wyjaśniła Norine.

– Może jutro – rzekł Jeph, sprawiając, że twarz chłopca pociemniała.

– Co takiego? Ale...

– Żadnych „ale”! – uciął dyskusję. – Przez wczorajsze wydarzenia mamy sporo zaległości z pracą w gospodarstwie, a ponadto obiecałem Selii, że odwiedzę po południu Osadę.

Arlen odsunął talerz i ciężkim krokiem pomaszerował do swojego pokoju.

– Pozwól mu iść – poprosiła Norine, gdy już zniknął. – Przecież pomożemy wam z Mareą.

Marea uniosła głowę na dźwięk własnego imienia, lecz chwilę później powróciła do bawienia się jedzeniem, pogrążona w apatii.

– Arlen miał wczoraj ciężki dzień. – Silvy przygryzła wargę. – Jak my wszyscy. Może Minstrel sprawi, że uśmiech powróci na jego twarz? Przecież nie ma do zrobienia niczego tak pilnego, by nie mogło zaczekać.

Jeph zamyślił się na chwilę, a potem pokiwał głową.

– Arlen! – zawołał. Gdy nadąsana twarz chłopca wychynęła zza zasłony, zapytał: – Ile stary Wieprz bierze za obejrzenie występu?

– Nic – odparł szybko Arlen, nie chcąc dawać ojcu powodu do odmowy. – Ode mnie nic, bo pomogłem taszczyć worki z wozu Posłańca.

Nie było to do końca prawdą.

Co więcej, istniała spora szansa, że Wieprz będzie zły, ponieważ chłopiec zapomniał rozpuścić plotkę o przedstawieniu. Arlen liczył jednak, że w drodze do Ryneczku zdoła powiadomić wystarczająco dużo ludzi i uczciwie zarobi na swe dwa płacidła.

– Stary Wieprz zawsze zgrywa hojnego przed Posłańcem – stwierdziła Norine.

– Powinien, zwłaszcza po tym, jak obdzierał nas ze skóry przez całą zimę – odpowiedziała Silvy.

– W porządku, Arlenie, możesz iść – rzekł Jeph. – A po wszystkim spotkajmy się w Osadzie.


Wędrówka wytyczonym szlakiem do Ryneczku trwała jakieś dwie godziny. Ów szlak, w rzeczywistości ubity trakt dla wozów, który Jeph wraz z kilkoma miejscowymi gospodarzami utrzymywali przejezdnym, zataczał wielki łuk i docierał do mostka przecinającego potok w najwęższym miejscu. Zwinny i szybki Arlen mógł jednakże skorzystać ze skrótu i pokonać strumień, skacząc po wystających z wody śliskich kamieniach.

Dziś spieszył się bardziej niż zwykle, chcąc po drodze odwiedzić jeszcze kilka miejsc. Jak szalony pędził wzdłuż błotnistych brzegów potoku i przeskakiwał nad zdradzieckimi korzeniami i krzakami z pewnością siebie typową dla kogoś, kto pokonał tę trasę setki razy.

Co rusz wypadał spomiędzy drzew, by zajrzeć do mijanych gospodarstw, ale nigdzie nie było żywego ducha. Ludzie pracowali na polach lub pomagali w Osadzie.

Dochodziło już południe, gdy dotarł do Zakątka Rybaków. Niektórzy z nich wypłynęli na sam środek niewielkiego stawu i krzyczenie do nich mijało się z celem. Poza nimi jednakże w Zakątku nikogo nie zastał.

Przybył do Ryneczku ponury i przygnębiony. Wieprz co prawda wydawał się poprzedniego dnia milszy niż zwykle, ale Arlen doskonale wiedział, jak się zachowa, gdy zrozumie, że ktoś pozbawił go zysku. Nieraz widywał go w takim stanie. Nie było szans, by pozwolił mu obejrzeć Minstrela za jedyne dwa płacidła. Będzie miał szczęście, jeśli nie dostanie solidnego lania.

Na samym rynku ujrzał jednakże ponadtrzystuosobowy tłum. Ludzie przybyli z każdego krańca Potoku – byli wśród nich rybacy, przybysze z Pagórka Bogginów i z Grząskich Mokradeł, nie mówiąc oczywiście o miejscowych. Nikt nie przyjechał z Południowej Strażnicy, czemu nie należało się jednak dziwić. Ludzie ze Strażnicy unikali Minstreli.

– Arlen, mój przyjacielu! – wykrzyknął Wieprz na widok chłopca. – Mam dla ciebie miejsce z przodu. Wrócisz do domu z workiem soli! Dobra robota!

Arlen spojrzał na niego zdumiony, ale wtedy dostrzegł stojącego tuż obok Ragena. Posłaniec puścił oko.

– Dzięki – odezwał się chłopak, gdy Wieprz odszedł, by zapisać w księdze kolejnych przybyszów. Córki handlarza sprzedawały jedzenie i piwo.

– Ludzie zasługują na odrobinę zabawy. – Ragen wzruszył ramionami. – Ale wygląda na to, że najpierw trzeba będzie przekonać waszego Opiekuna.

Wskazał na Keerina, toczącego spór z Harralem.

– Nawet nie próbuj sprzedawać moim ludziom bzdur o Zarazie! – oznajmił Harral, dźgając Minstrela palcem w pierś. Był od niego dwakroć potężniejszy, a jego mięśni nie pokrywał nawet gram tłuszczu.

– Bzdur? – pisnął Keerin, blednąc. – W Miln Opiekunowie zdarliby z Minstrela skórę pasami, gdyby nie opowiedział o Zarazie!

– Nie interesuje mnie, co się wyprawia w Wolnych Miastach. Tutaj masz przed sobą dobrych, serdecznych ludzi, którzy wiodą wystarczająco ciężkie życie. Nie potrzebują jeszcze kogoś, kto im nagada, że ich cierpienie wynika z braku pobożności!

– Co...? – zaczął Arlen, ale Keerin przerwał rozmowę i ruszył na środek placu.

– Lepiej szybko znajdź swoje miejsce – poradził chłopcu Ragen.


Zgodnie z obietnicą Wieprza Arlenowi przydzielono miejsce na samym przedzie, tam gdzie z reguły siedziały najmłodsze dzieci. Inni spoglądali na niego z zazdrością, a chłopiec czuł się wyjątkowo, bo rzadko mu czegoś zazdroszczono.

Minstrel, jak wszyscy Milneńczycy, był wysoki. Nosił pstrokate ubranie, zszyte z łatek w krzykliwych kolorach, które wyglądały, jakby je wykradziono z kubła na okrawki w warsztacie farbiarskim. Miał cienką kozią bródkę tego samego marchewkowego koloru co włosy, a także niewielki wąsik, który nie sięgał brody i wyglądał tak blado, jakby można go było zetrzeć podczas porządnego szorowania. Niemal wszyscy, zwłaszcza zaś kobiety, ze zdumieniem rozprawiali o jasnej czuprynie i zielonych oczach Minstrela.

Ludzie nadal napływali, a Keerin pojawiał się to tu, to tam, żonglując kolorowymi drewnianymi piłeczkami i opowiadając dowcipy, by wprawić tłum w dobry humor. Na sygnał Wieprza wyciągnął lutnię i zaczął grać, śpiewając mocnym, wysokim głosem. Widzowie klaskali rytmicznie podczas nieznanych sobie pieśni, gdy zaś podejmował te w Potoku znane, śpiewali razem z nim, nie dbając o to, że go zagłuszają. Arlenowi też to nie przeszkadzało – wydzierał się równie głośno co reszta.


Po występie muzycznym nadszedł czas na popisy akrobatyczne i magiczne sztuczki. Doszło do tego kilka dowcipów na temat mężów, po których kobiety wybuchały piskliwym śmiechem, a mężczyźni groźnie marszczyli brwi, oraz kilka o żonach, po których mężczyźni poklepywali się po udach, a kobiety piorunowały Minstrela spojrzeniami.

W końcu Keerin przerwał i uniósł wysoko dłonie, prosząc o ciszę. Tłum zaszemrał, a rodzice wypchnęli najmłodsze dzieci do przodu, nie chcąc, by umknęło im choćby słowo. Malutka Jessi z Pagórka Bogginów, która miała zaledwie pięć lat, wspięła się na kolano Arlena, by lepiej widzieć. Parę tygodni wcześniej chłopiec podarował jej rodzinie kilka szczeniaków po suce Jepha i od tej pory dziewczynka nie odstępowała Arlena na krok, gdy tylko go widziała. Posadził ją wygodniej, a Keerin rozpoczął od „Opowieści o Powrocie”. Jego głos, naraz głęboki i grzmiący, niósł się daleko ponad głowami słuchaczy.

– Świat nie był zawsze taki, jakim go znacie – powiedział Minstrel. – Nie, skądże. Dawno temu ludzie i demony żyli obok siebie, zupełnie sobie nie wadząc. Te wczesne lata noszą miano Wieku Niewiedzy. Czy ktoś wie, dlaczego właśnie takie?

W odpowiedzi uniosło się kilka dziecięcych rączek.

– Bo nie było żadnych runów ochronnych? – zapytała dziewczynka wskazana przez Keerina.

– To prawda – oznajmił Minstrel i wykręcił salto, wywołując wśród dzieci piski radości. – Wiek Niewiedzy to dla ludzi straszny okres, ale na szczęście nie istniało wówczas wiele demonów, a te, które nas nawiedzały, nie potrafiły zabić każdego człowieka. Podobnie jak dzisiaj, demony pojawiały się jednak w nocy i niszczyły wszystko, co zdołaliśmy zbudować za dnia. Chcąc przetrwać, musieliśmy zmienić nasze zwyczaje. Nauczyliśmy się, jak chować przed nimi pożywienie oraz zwierzęta, a także jak ich unikać. – Rozejrzał się gwałtownie, udając dezorientację, a potem uciekł za któreś z dzieci w doskonałej imitacji przerażenia. – Mieszkaliśmy w jamach wykopanych w ziemi, by nie mogły nas znaleźć.

– Jak króliczki? – zapytała ze śmiechem Jessi.

– Dokładnie! – Keerin podskoczył ze zmarszczonym nosem i zgiętymi palcami przytkniętymi do uszu. – Życie upływało nam na próbach przetrwania, aż wymyśliliśmy pismo. Wkrótce potem odkryto, że niektóre znaki powstrzymują otchłańce. Które z nich? – zapytał, nadstawiając ucha.

– Runy! – zawołały chórem dzieci.

– Właśnie! – Minstrel znów podskoczył. – Runy chroniły nas przed złem. Wkrótce zaczęliśmy nad nimi pracować, czyniąc je coraz doskonalszymi. Odkrywano coraz więcej pożytecznych runów, aż wreszcie ktoś opracował taki, który nie tylko powstrzymywał demony. Ten run potrafił wyrządzić im krzywdę.

Oniemiałe dzieci rozdziawiały usta, a Arlen, choć oglądał podobne występy, odkąd sięgał pamięcią, złapał się na tym, że sam nabrał głęboko tchu. Oddałby wszystko za taki run!

– Demonom nie przypadł do gustu ten wynalazek – ciągnął Keerin z krzywym uśmiechem. – Przyzwyczaiły się, że nocą ludzie szukają kryjówek bądź uciekają, więc gdy wreszcie stanęliśmy im naprzeciw i zaczęliśmy walczyć, zaatakowały z całą siłą. Tak rozpętała się Pierwsza Wojna z Demonami i nastał drugi wiek, Wiek Wybawiciela. Wybawiciel był człowiekiem powołanym przez Stwórcę do przewodzenia naszym armiom. Gdy on stał na polu bitwy, odnosiliśmy zwycięstwo za zwycięstwem! – Minstrel wzniósł zaciśniętą pięść w powietrze, a dzieci zakrzyknęły z tryumfem. Entuzjazm był zaraźliwy. Arlen połaskotał Jessi z uciechy. – Nasza magia i strategia wojenna stawały się coraz doskonalsze. Ludzie żyli dłużej, narody rosły w siłę, zaś armie w liczebność, nawet pomimo tego, że coraz rzadziej spotykano demony. Mieliśmy nadzieję, że otchłańce znikną z powierzchni ziemi raz na zawsze.

Minstrel zamilkł, a na jego twarzy zagościła powaga.

– Wtedy – powiedział po chwili – bez widocznego powodu demony zniknęły. Nigdy dotąd w historii świata nie upłynęła jedna noc bez wizyty otchłańców. Tymczasem mijał dzień za dniem, a z nastaniem zmierzchu demony wciąż nie przychodziły. Byliśmy zdumieni do granic. – Podrapał się po głowie, udając zdziwienie. – Wielu z nas wierzyło, że demony poniosły zbyt wielkie straty i po prostu uciekły, kryjąc się ze strachu w Otchłani. – Odskoczył od widowni, kuląc się i sycząc niczym kot, by jak najlepiej odegrać przerażenie. Kilkoro dzieci podjęło zabawę i zaczęło groźnie na niego warczeć. – Wybawiciel – mówił dalej Keerin – który widział demony stające co noc do walki bez cienia strachu, wielce w to wątpił. Tymczasem mijał miesiąc za miesiącem, a demony nie dawały znaku życia. Nasze armie zaczęły się rozpadać. Ludzkość świętowała zwycięstwo przez długie lata.

Keerin uniósł lutnię i zagrał skoczną melodię, energicznie pląsając.

– Bez wspólnego wroga poczucie braterstwa marniało, aż w końcu zanikło bezpowrotnie. Po raz pierwszy w dziejach zaczęliśmy walczyć przeciwko sobie. – Głos Minstrela przybrał złowieszczy ton. – Zanosiło się na prawdziwą wojnę. Wszystkie strony konfliktu wzywały Wybawiciela, by objął dowództwo nad ich armiami, ale ten zakrzyknął: „Nie będę walczyć przeciwko ludziom, dopóki w Otchłani kryje się choć jeden demon!”. Po tych słowach opuścił ziemie, po których kroczyły już armie. Świat pogrążył się w chaosie. Owe wielkie wojny zrodziły potężne narody. – Z głosu Keerina tchnęło teraz otuchą. – Ludzkość sięgała coraz dalej, aż wkrótce podbiła cały świat. Wiek Wybawiciela dobiegł końca, nadszedł zaś Wiek Nauki. Ów Wiek Nauki – ciągnął Minstrel – był najwspanialszym okresem w naszych dziejach, lecz ta wielkość sprawiła, że przeoczyliśmy wielki błąd. Czy ktoś z was może mi powiedzieć, na czym on polegał?

Starsze dzieci znały odpowiedź, ale Keerin nakazał im gestem, by się nie odzywały i pozwoliły odpowiedzieć młodszym.

– Bo zapomnieliśmy magii – powiedział Gim Rębacz, ocierając nos rączką.

– Słusznie prawisz! – Keerin strzelił palcami. – Dowiedzieliśmy się wiele o tym, jak działa świat, zbudowaliśmy maszyny, zgłębiliśmy medycynę, ale zapomnieliśmy o magii, a co gorsza, zapomnieliśmy też o otchłańcach. Po trzech stuleciach nikt już nie wierzył, że demony kiedykolwiek istniały. To właśnie z tego powodu byliśmy całkiem nieprzygotowani na ich powrót – zakończył ponurym głosem. – Przez stulecia zapomnienia demony pomnożyły swe siły. Po trzystu latach powstały z Otchłani i przypuściły szturm na świat, by go odbić. Już pierwszej nocy zniszczyły całe miasta, świętując swój powrót. Ludzie próbowali stawić im opór, ale nawet najpotężniejsze bronie Wieku Nauki okazały się mało skuteczne przeciwko demonom. I tak Wiek Nauki dobiegł końca, a nadszedł Wiek Zniszczenia. A wraz z nim Druga Wojna z Demonami.

Oczyma wyobraźni Arlen ujrzał ową noc. Widział płonące miasta i przerażonych ludzi biegnących w mrok, gdzie już czekały otchłańce. Widział mężczyzn, którzy poświęcali życie, by zyskać na czasie i umożliwić ucieczkę rodzinom, widział kobiety, które własnymi ciałami zasłaniały dzieci przed pazurami napastników. Przede wszystkim jednak widział same demony, roztańczone, pijane szaloną radością, z ociekającymi krwią szponami i kłami.

Keerin szedł krok za krokiem w stronę widzów, a dzieci cofały się zdjęte strachem.

– Wojna trwała całe lata, a każde starcie kończyło się rzezią ludzi. Bez Wybawiciela na czele nie umieliśmy stawić otchłańcom oporu. W jedną noc niszczyły one całe narody, zaś mądrość Wieku Nauki spłonęła w żarze wznieconym przez ogniste demony. Uczeni z determinacją przetrząsali zgliszcza bibliotek w poszukiwaniu wskazówek. Nauka okazywała się bezsilna, ale wkrótce odkryto sposób na ratunek w opowieściach do tej pory uznawanych za bajdy i przesądy. Ludzie zaczęli kreślić w piachu niezdarne symbole, zabezpieczając się w ten sposób przed otchłańcami. Starożytne runy nadal kryły w sobie moc, lecz kreślące je dłonie, drżące ze strachu, często popełniały błędy, które kosztowały wiele krwi. Ci, którzy przetrwali, gromadzili ludzi wokół siebie, chroniąc ich przez długie noce. Zostali oni pierwszymi Patronami Runów, którzy sprawują nad nami pieczę po dziś dzień. – Minstrel wskazał na tłum. – Gdy następnym razem ujrzycie jednego z nich, nie zapomnijcie mu podziękować. Zawdzięczacie mu życie!

Arlen nigdy wcześniej nie słyszał tej wersji opowieści. Patroni Runów? W Potoku Tibbeta każde dziecko uczyło się sztuki kreślenia runów od chwili, gdy potrafiło rysować kijem w piasku. Wielu ludzi kiepsko sobie z tym radziło, ale Arlenowi nie mieściło się w głowie, by ktoś choćby nie spróbował opanować podstawowych zabezpieczeń przeciwko demonom ognia, skał, bagien, wody, wichru i drewna.

– Tak więc jesteśmy bezpieczni wewnątrz runów, a demony sieją zniszczenie na zewnątrz. Posłańcy – Keerin skinął w kierunku Ragena – najdzielniejsi z nas wszystkich, wędrują od miasta do miasta, rozwożąc towary i wieści, a także zapewniając ochronę podróżnym.

Chodził w tę i we w tę, odpowiadając twardym wzrokiem na przestraszone spojrzenia dzieci.

– Lecz my jesteśmy mocni! – zakrzyknął. – Mocni, nieprawdaż?

Dzieci kiwały głowami, choć nadal patrzyły na Minstrela oczyma szeroko rozwartymi ze strachu.

– Nie słyszę was! – Przyłożył dłoń do ucha.

– Jesteśmy! – zagrzmiał tłum.

– Będziemy gotowi, gdy przybędzie Wybawiciel? Poznają demony, czym jest strach przed człowiekiem?

– Poznają! – ryknęli zebrani.

– Nie słyszę was!

– Poznają! – wrzeszczeli ludzie, unosząc zaciśnięte pięści, a Arlen wraz z nimi. Jessi próbowała go naśladować, wymachując piąstką i krzycząc, jakby sama była demonem. Minstrel ukłonił się i poczekał, aż tłum zamilknie, po czym uniósł lutnię i rozpoczął kolejną pieśń.


Zgodnie z obietnicą Wieprza Arlen opuścił Ryneczek z workiem soli, której starczyłoby całej rodzinie na długie tygodnie, nawet z Norine i Mareą. Sól nie została jeszcze zmielona, ale chłopak wiedział, że rodzice woleli zrobić to sami, aniżeli dać handlarzowi dodatkowo zarobić. Większość ludzi postąpiłaby w taki sam sposób, lecz Wieprz nie dawał im na to szansy. Mełł sól zaraz po jej przywiezieniu i podnosił cenę o koszt usługi.

Arlen podskakiwał wesoło, zmierzając drogą w kierunku Osady. Zasępił się dopiero przy drzewie, na którym wisiał Cholie. Znów zaczął rozmyślać o tym, co Ragen powiedział na temat walki z otchłańcami, oraz o tym, co jego ojciec mówił o roztropności.

Sądził, że racja leży po stronie ojca. Wiedział, że trzeba się kryć zawsze, gdy to możliwe, i walczyć tylko wtedy, gdy nie ma innego wyjścia. Nawet Ragen zdawał się wyznawać tę filozofię. Tak czy inaczej jednak Arlen nie mógł się wyzbyć wrażenia, że ucieczka również wyrządzała ludziom krzywdę, choć w niedostrzegalny sposób.

Gdy już dotarł do Osady, ojciec na jego widok z zapałem klepnął go w plecy. Reszta popołudnia upłynęła na bieganiu wśród zgliszcz i pomaganiu w odbudowie. Chłopi zdołali postawić kolejny dom i wszystko wskazywało, że przed zapadnięciem zmroku będą go na powrót chronić runy. Za kilka tygodni Osada miała być całkowicie odbudowana, co leżało w interesie wszystkich okolicznych mieszkańców, jeśli chcieli mieć zapas drewna na zimę.

– Obiecałem Selii, że będę tu zaglądać przez kilka najbliższych dni – oznajmił Jeph, gdy późnym popołudniem pakowali wóz. – Zajmiesz się gospodarstwem pod moją nieobecność. Będziesz sprawdzał słupy z runami oraz pełł pola. Widziałem, że pokazywałeś dziś rano Norine, na czym polegają twe obowiązki. Wygląda na to, że da sobie radę na podwórzu, a Marea pomoże matce w domu.

– W porządku – przytaknął skwapliwie Arlen. Pielenie i sprawdzanie słupów nie należało do łatwych zajęć, ale zaufanie ojca napełniło go dumą.

– Liczę na ciebie, Arlenie.

– Nie zawiodę cię, tato – obiecał chłopiec.


Kolejne dni upływały bez większych niespodzianek. Silvy czasem popłakiwała, ale miała wiele obowiązków na głowie i ani razu się nie poskarżyła, że musi wykarmić dwie dodatkowe gęby. Norine polubiła pracę przy trzodzie i nawet Marea powoli pokonywała przygnębienie. Pomagała przy zamiataniu bądź gotowaniu, zaś po kolacji siadała do kądzieli. Wkrótce zaczęła też zastępować Norine na podwórzu. Obie kobiety ze wszystkich sił starały się wypełnić swój przydział obowiązków, choć nadal bywało, że przerywały pracę, a ich twarze ściągało cierpienie.

Od wyrywania chwastów dłonie Arlena pokryły się pęcherzami. Na domiar złego pod koniec dnia plecy i ramiona bolały go niemiłosiernie, ale chłopiec nie narzekał. Jedynym spośród nowych zajęć, które naprawdę sprawiało mu przyjemność, była opieka nad słupami runicznymi. Od zawsze miał do runów smykałkę i opanował podstawowe symbole ochronne, nim większość dzieci zaczęła się ich uczyć. Bardziej skomplikowane ciągi runiczne przyswoił sobie niedługo później. Wkrótce Jeph przestał doglądać pracy syna, bowiem dłoń Arlena poruszała się pewniej niż jego własna. Kreślenie runów nijak się miało do atakowania demonów przy pomocy włóczni, ale na pewno stanowiło jakąś formę walki.

Za każdym razem, gdy Jeph wracał o zmroku, Silvy już czekała z wodą ze studni, by mógł się obmyć. Arlen pomagał Norine i Marei zamknąć zwierzęta, a potem wspólnie zasiadali do kolacji.

Piątego dnia późnym popołudniem zerwał się wiatr, który podrywał tumany kurzu i trzaskał drzwiami obory. Arlen wyczuwał, że zbliża się deszcz, a ciemniejące niebo potwierdziło jego domysły. Miał nadzieję, że ojciec również dostrzegł te znaki i wyruszył do domu wcześniej lub został na noc w Osadzie. Ciemne chmury oznaczały szybsze zapadnięcie zmroku, a to groziło pojawieniem się otchłańców jeszcze przed zachodem słońca.

Arlen porzucił więc pracę w polu i pomógł kobietom zapędzić wystraszone zwierzęta do obory. Silvy również wybiegła z domu. Szczelnie zamykała drzwi do piwnicy i sprawdzała, czy słupy z runami wokół zagród są dobrze umocowane. Gdy w oddali zamajaczył wóz Jepha, nie pozostało wiele czasu do stracenia. Niebo szybko ciemniało, nie było już widać słońca. Otchłańce mogły powstać w każdej chwili.

– Szkoda czasu na wyprzęganie! – zawołał Jeph, strzelając z bata, by popędzić Missy w kierunku obory. – Zajmiemy się tym z rana. Wszyscy do domu, prędko!

Kobiety usłuchały i ruszyły do środka.

– Zdążymy, jeśli się pospieszymy! – Arlen usiłował przekrzyczeć wycie wiatru. Po nocy spędzonej w uprzęży Missy potrafiła narowić się przez całe dnie.

Jeph pokręcił głową.

– Robi się zbyt ciemno. Noc w uprzęży przecież jej nie zabije!

– Zamknij mnie zatem w stodole – zasugerował Arlen. – Wyprzęgnę ją i przeczekam burzę wraz ze zwierzętami.

– Rób, co ci powiedziałem, synu! – Jeph zeskoczył z wozu i złapał chłopaka za ramię, wywlekając go z obory.

Zamknęli oba skrzydła bramy i założyli zasuwę, gdy niebo przecięła pierwsza błyskawica. Runy wymalowane nad drzwiami rozbłysły w jej blasku, zwiastując ulewę. W powietrzu już dało się ją wyczuć.

Ruszyli biegiem w stronę domostwa, rozglądając się za mgłą, która oznaczała nadejście demonów. Na razie, droga była wolna. Marea trzymała drzwi, gdy wpadli do środka, ścigani przez pierwsze, ciężkie krople deszczu.

Już zamykała, kiedy z zewnątrz dobiegło mrożące krew w żyłach wycie. Wszyscy zamarli.

– Pies – jęknęła, zakrywając usta. – Zostawiłam go przywiązanego do płotu!

– Za późno – stwierdził Jeph. – Zamykaj.

– Co?! – wykrzyknął Arlen z niedowierzaniem i obrócił się na pięcie ku ojcu.

– Wciąż nie ma mgły! – krzyknęła Marea i wybiegła.

– Marea, nie! – Silvy pognała w ślad za nią.

Arlen również dopadł do drzwi, ale Jeph pochwycił go za szelki portek i szarpnął ku sobie.

– Zostań w środku! – nakazał, ruszając na zewnątrz.

Arlen wahał się krótką chwilę. Wybiegł z domu. Jeph i Norine stali na ganku, nie przekraczając jednak linii zewnętrznych runów. Gdy chłopiec dołączył do ojca, pies przemknął obok i wpadł do sieni. Przecięty sznur wciąż zwisał z jego karku.

Na podwórzu szalała wichura, porywając krople deszczu, które kąsały skórę niczym krwiożercze owady. Marea i matka Arlena pędziły już w stronę domu, gdy zaczęły pojawiać się demony, jak zwykle jako pierwsze te zrodzone z ognia. Smugi mgły zatańczyły nad ziemią, zlewając się i formując postaci zgarbionych, stojących na czworakach przybyszów z Otchłani. Należeli do najmniejszych otchłańców, mierzyli ledwie osiemnaście cali w kłębie, ale ich oczy, nozdrza i paszcze mieniły się ogniem.

– Szybciej, Silvy! – krzyczał Jeph. – Szybciej!

Przez moment wszystko wskazywało, że zdążą, ale wtedy Marea potknęła się i upadła. Silvy zawróciła, by jej pomóc. W tej samej chwili pierwszy demon ostatecznie się zmaterializował. Arlen drgnął, chcąc spieszyć matce na pomoc. W tymże momencie na jego ramię opadła ciężka dłoń Norine.

– Nie bądź głupcem! – syknęła kobieta.

– Wstawaj! – krzyczała w tym samym czasie Silvy, szarpiąc Mareę za ramię.

– Moja kostka! – wychrypiała Marea. – Nie mogę, zostaw mnie! Uciekaj!

– Niedoczekanie! Jeph, pomóż nam!

Demony pojawiały się na całym podwórzu. Jeph stał niczym wmurowany i obserwował, jak jeden po drugim dostrzegały kobiety i wyrywały ku nim, zawodząc z radości.


– Puść mnie! – Arlen z całej siły nadepnął na stopę Norine. Kobieta zawyła, a chłopiec jednym szarpnięciem wyswobodził się z jej uścisku. Pochwycił najbliższą rzecz, która mogła służyć za broń – drewniane wiadro na wodę – i wybiegł na podwórze.

– Arlen, nie! – zawołał za nim ojciec, ale chłopak już go nie słuchał.

Któryś z ognistych demonów, nie większy od sporego kota, wskoczył na plecy Silvy. Kobieta krzyknęła, gdy szpony bestii wyżłobiły głębokie bruzdy w jej skórze. Tył jej sukienki natychmiast przeobraził się w krwawy łachman. Uczepiony pleców Silvy demon zionął ogniem w twarz Marei. Ta wrzasnęła przeraźliwie, gdy płomienie objęły jej włosy i stopiły skórę.

Arlen dopadł do nich sekundę później i z całej siły rąbnął demona wiadrem. Naczynie roztrzaskało się na kawałki, lecz impet uderzenia strącił napastnika z pleców matki. Chłopiec szybko ją złapał, zanim upadła. Zbliżały się kolejne ogniste demony, nieopodal rozpościerały skrzydła demony wichru, a kilka kroków dalej przybierał materialną postać demon skał.

Silvy zawyła z bólu, lecz zdołała utrzymać równowagę. Arlen odciągnął ją od jęczącej w agonii Marei. Raptem spostrzegł, że wejście do domu zagrodziły demony ognia. Tymczasem ogromny skalny demon zdążył już ich dostrzec i zaszarżował. Kilka wichrowych demonów, które przygotowywały się do wzlotu, stało mu na drodze, ale bestia machnęła tylko uzbrojoną w szpony łapą, odrzucając je na bok równie łatwo, jak wprawny kosiarz przecina łodygi kukurydzy. Poszarpane i poobijane, znieruchomiały, a wtedy przypadły do nich demony ognia, rozrywając je na kawałki.

Uwaga ogromnego potwora została odwrócona na bardzo krótką chwilę. Arlen zdążył ją jednak wykorzystać, by odciągnąć matkę od domu. Wrota obory były zatrzaśnięte, ale ścieżka do zagród, gdzie trzymali zwierzęta za dnia, wyglądała na bezpieczną, o ile udałoby im się wyprzedzić otchłańce. Silvy nadal krzyczała – Arlen nie wiedział, czy z bólu, czy z przerażenia – ale brnęła naprzód, dotrzymując synowi kroku nawet pomimo zawadzających sukni.

Rzucili się do biegu. Ogniste demony już dostrzegły tę ucieczkę i zaczynały ich okrążać. Deszcz padał coraz mocniej, wiatr dziko zawodził. Niebo przecięła kolejna błyskawica, na moment oświetlając potwory oraz zagrodę, która znajdowała się tak blisko, a zarazem tak daleko.

Ulewa zamieniła pył na podwórzu w śliskie błoto, lecz strach dodał uciekinierom wigoru i biegli, nie potykając się ani razu. Kroki szarżującego demona skał, równie głośne, co uderzenia pioruna, rozbrzmiewały coraz bliżej, a ziemia drżała coraz mocniej.

Dopadłszy do zagrody, Arlen w pośpiechu zaczął majstrować przy zasuwie furtki. W tej samej chwili demony ognia znalazły się dość blisko, by użyć swej najgroźniejszej broni. Zionęły ogniem, otumaniając zarówno Arlena, jak i jego matkę. Odległość osłabiła nieco niszczycielską moc płomieni, ale mimo to chłopiec poczuł swąd palonych włosów i uświadomił sobie, że jego ubranie stanęło w ogniu. Zalała go fala bólu, ale zdołał ją zignorować i wreszcie otworzył furtkę. Odwrócił się, by wciągnąć matkę do środka, lecz wtedy skoczył na nią kolejny demon, wbijając szpony w jej pierś. Chłopak szarpnął z całej siły. Gdy przekroczyli linię ochronną, runy eksplodowały światłem, a ich moc cisnęła otchłańcem do tyłu. Jego pazury wyrwały z ciała kobiety kawałki mięsa. Pociekła krew.

Z matką w ramionach Arlen padł na ziemię, przyjmując na siebie impet uderzenia, a potem przetoczył się raz i drugi po błocie, by dogasić ogień.

Nie miał najmniejszej szansy na zamknięcie furtki. Demony otaczały ją teraz ciasnym półkręgiem i raz po raz uderzały w sieć ochronną. Magia rozbłyskiwała, stawiając im opór. Furtka jednakże nie stanowiła żadnej osłony, podobnie jak i płot. Dopóki słupy runiczne pozostawały nietknięte, dopóty byli bezpieczni.

Nic ich jednak nie chroniło przed pogodą. Deszcz przerodził się w lodowatą, smagającą skórę ulewę. Silvy nie mogła już powstać po upadku. Leżała bezwładnie na ziemi, pokryta błotem zmieszanym z krwią. Chłopiec nie miał pojęcia, czy matka przeżyje tak ciężkie rany, a do tego jeszcze samą burzę.

Chwiejnym krokiem podszedł do koryta i przewrócił je kopniakiem, wylewając pomyje. Widział stamtąd skalnego demona nacierającego na sieć ochronną, ale magia nie pozwalała bestii wedrzeć się do środka. Błyskawice i płomienne oddechy otchłańców raz po raz rozświetlały podwórze, a wtedy mógł dostrzec Mareę, której ciało po chwili przesłonił rój demonów ognia. Potwory dopadały do zwłok, odrywały części mięsa i w podrygach odbiegały na bok, by pożreć je w spokoju.

Chwilę później demon skał porzucił swe wysiłki. Podszedł do ciała Marei i pochwycił je szponiastą łapą za nogę, podobnie jak okrutny człowiek mógłby złapać kota. Ogniste demony uskoczyły na boki, a olbrzym uniósł kobietę w powietrze. Gdy znienacka z ust Marei wyrwał się ochrypły jęk, Arlen ku swemu przerażeniu odkrył, że kobieta wciąż żyje. Natychmiast przyszło mu do głowy, by wybiec poza linie ochronne i ruszyć jej z pomocą. Ocenił nawet dzielący ich dystans, ale wtedy otchłaniec z potworną siłą cisnął Mareą o ziemię, a chłopak usłyszał przerażający odgłos miażdżonych kości.

Odwrócił głowę, nie chcąc patrzeć, jak bestia wgryza się w ciało kobiety. Gęsta ulewa spłukiwała łzy z jego policzków. Pochwycił za brzeg koryta i przywlókł je do Silvy, a następnie oderwał podszewkę od jej sukni i wystawił ją na deszcz, by nasiąkła wodą. Najlepiej jak potrafił otarł rany matki z błota i przewiązał kolejnymi kawałkami materiału. Czystymi z pewnością nazwać się ich nie dało, ale były przynajmniej czystsze od błota, w którym na co dzień przebywały świnie.

Silvy drżała z zimna, więc chłopiec przytulił ją mocno, a potem naciągnął na nich cuchnące koryto, chcąc chociaż w ten sposób osłonić się przed ulewą i łakomymi spojrzeniami demonów. Gdy opuszczał koryto, niebo raz jeszcze rozciął zygzak błyskawicy. W jej blasku ujrzał swego ojca, który nadal stał na ganku, nieruchomy jak posąg.

Arlen pamiętał jego słowa: „Gdybyś to ty znalazł się poza domem albo twoja mama...”. Pomimo tych deklaracji wyglądało na to, że nic nie jest w stanie skłonić Jepha Balesa do walki.


Noc ciągnęła się w nieskończoność. Nie było szans, by choć na chwilę zmrużyć oczy. Krople deszczu wybijały jednostajny rytm na dnie koryta, obryzgując Arlena i Silvy resztkami pomyj, które przylgnęły do jego wewnętrznych ścian. Zimne błoto cuchnęło świńskimi odchodami. Silvy dygotała w delirium, a Arlen przytulał ją mocno, przekazując jej tyle ciepła, ile tylko mógł. Dłonie i stopy miał zdrętwiałe.

Z wolna ogarnęła go rozpacz i szlochał wtulony w ramię matki. W pewnej chwili Silvy jęknęła i poklepała go po dłoni. Ów prosty, instynktowny gest niespodziewanie pomógł chłopcu zapomnieć o przerażeniu, rozczarowaniu oraz bólu.

Walczył z demonami i zachował życie. Stanął na podwórzu, gdzie się od nich roiło, a mimo to wciąż oddychał. Otchłańce może i są nieśmiertelne, ale można je zwieść, można je wyprzedzić, pomyślał.

A demon skał, przepędzający z drogi inne otchłańce, udowodnił, że można również zadać im ból.

Tylko jakie to miało znaczenie w świecie, w którym ludzie tacy jak Jeph nie potrafili stawić czoła złu nawet w obronie własnej rodziny? Czy pozostała im jakakolwiek nadzieja?

Przez długie godziny chłopiec wpatrywał się w ciemność, ale oczyma wyobraźni nadal widział twarz ojca obserwującego jego zmagania zza bezpiecznej linii ochronnej.


Deszcz przestał padać jeszcze przed świtem. Arlen wykorzystał chwilę, by unieść koryto i rozejrzeć się po okolicy, ale natychmiast tego pożałował, gdyż nagromadzone ciepło w jednej chwili uciekło. Opuścił koryto z powrotem, zerkając jednak na zewnątrz do chwili, gdy zaczęło się przejaśniać.

Choć większość demonów już zniknęła, po okolicy błąkało się jeszcze kilku maruderów. Dopiero gdy barwa nieba z indygo przeszła w lawendę, ostatnie otchłańce jęły się dematerializować. Wtedy chłopiec podźwignął koryto i z wysiłkiem stanął na nogi, bezskutecznie próbując zetrzeć oblepiające go odchody i błoto.

Zesztywniałe ramię zapiekło. Obejrzał je uważnie i dostrzegł zaczerwienienia na skórze w miejscu, gdzie demon plunął ogniem.

Tyle dobrego z nocy spędzonej w błocie, pomyślał. Wiedział, że poparzenia wyglądałyby o wiele gorzej, gdyby nie przeleżeli tylu godzin w chłodnym gnoju.

Gdy po ostatnich otchłańcach nie został już prawie ślad, Arlen wyszedł z zagrody i skierował kroki do obory.

– Arlen, nie! – krzyknął ktoś z ganku. Chłopak obejrzał się. Zawinięty w koc ojciec nadal stał przy drzwiach domu, bezpieczny wewnątrz obszaru ochronnego. – Słońce jeszcze całkiem nie wzeszło. Poczekaj!

Arlen zignorował przestrogę i rozwarł wrota stodoły. Missy, nadal zaprzężona do wozu, wyglądała na nieszczęśliwą, ale z pewnością miała dość sił na podróż do Ryneczku.

Czyjaś dłoń chwyciła chłopca za ramię, gdy wyprowadzał klacz na zewnątrz.

– Chcesz dać się zabić? – zapytał ostro Jeph. – Lepiej bądź posłuszny, synu!

Arlen oswobodził rękę, unikając wzroku ojca.

– Coline Trigg musi zbadać mamę – mruknął tylko.

– Ona żyje? – Jeph z niedowierzaniem odwrócił głowę, odnajdując wzrokiem ciało Silvy w błocie.

– Na pewno nie dzięki tobie. Zabieram ją do Ryneczku.

– Zabieramy – poprawił go Jeph. Wybiegł do zagrody, wziął żonę na ręce i zaniósł na tył wozu. Poleciwszy Norine, by zajęła się trzodą i odnalazła szczątki nieszczęsnej Marei, ruszyli do miasta.

Skóra Silvy ociekała potem. Jej poparzenia nie wydawały się groźniejsze od obrażeń, które odniósł Arlen, ale z głębokich, wyrzeźbionych szponami demonów bruzd nadal sączyła się krew, a brzegi ran paskudnie napuchły.

– Arlenie, ja... – przemówił w pewnym momencie Jeph, wyciągając drżącą rękę w kierunku syna. Chłopiec odsunął się, a mężczyzna cofnął dłoń jak oparzony.

Arlen wiedział, że jego ojciec próbuje zwalczyć wstyd. Ragen nie pomylił się nic a nic. Może Jeph nienawidził teraz siebie tak samo jak Cholie, ale nawet mimo to chłopiec nie potrafił zdobyć się na współczucie. Silvy zapłaciła wysoką cenę za tchórzostwo swego męża.

Resztę drogi do Ryneczku pokonali w milczeniu.

Dwupiętrowy dom Coline Trigg należał do największych w Potoku, a jego większą część zajmowały łóżka. Oprócz rodziny, która mieszkała na piętrze, Coline zawsze gościła przynajmniej jednego pacjenta, który odpoczywał na parterze.

Coline była niską kobietą z wielkim nosem i niewidocznym podbródkiem. Nie ukończyła jeszcze trzydziestki, a już urodziła szóstkę dzieci, przez co utraciła smukłą figurę. Jej ubranie zawsze pachniało palonymi ziołami, a do nieodłącznych elementów jej terapii należało picie wywarów o obrzydliwym smaku. Ludzie w Potoku Tibbeta często sobie z nich pokpiwali, lecz każdy wypijał je z wdzięcznością, gdy dopadło go przeziębienie.

Zielarce wystarczył jeden rzut oka na Silvy. Natychmiast kazała Arlenowi i Jephowi wnieść ją do domu. Nie zadawała pytań, co sprawiło im obu wielką ulgę, gdyż żaden nie wiedział, co miałby powiedzieć. Błyskawicznie przystąpiła do nacinania ran i wyciskania brunatnej ropy. Powietrze niebawem przesycił duszący odór zgnilizny. Następnie oczyściła rozcięcia wodą ze zmielonymi ziołami, by na końcu zabrać się za zszywanie. Jeph pozieleniał na twarzy i naraz zakrył usta.

– Wynocha mi stąd! – warknęła Coline, wskazując Jephowi drzwi.

Mężczyzna wymaszerował jak niepyszny, a Zielarka przeniosła wzrok na chłopaka.

– Ty też? – zapytała ostro, ale Arlen tylko pokręcił głową. Coline wpatrywała się w niego przez chwilę i w końcu skinęła z aprobatą. – Jesteś dzielniejszy od swego ojca – stwierdziła. – Przynieś moździerz i tłuczek. Nauczę cię, jak robić balsam na oparzenia.

Nie odrywając oczu od pracy, Coline instruowała Arlena, jak odnaleźć poszczególne składniki wśród niezliczonych słojów i mieszków jej apteki, a potem objaśniła, w jakich proporcjach je zmieszać. Kontynuowała szycie ran, podczas gdy chłopiec przykładał balsam na oparzenia.

W końcu, kiedy wszystkie rany Silvy zostały już opatrzone, Zielarka postanowiła zbadać Arlena. Chłopak z początku protestował, ale maść zaczęła działać i dopiero gdy po jego ramionach rozlał się zbawienny chłód, uświadomił sobie, jak bardzo paliła go skóra.

– Przeżyje? – zapytał, skinąwszy na matkę. Choć jej oddech już się uspokoił, skóra wokół rozcięć przybrała niezdrowy kolor, a smród zgnilizny nadal był wyczuwalny.

– Nie wiem – odparła Zielarka. Nie należała do ludzi, którzy owijają w bawełnę. – Nigdy nie widziałam tak poważnych ran. Zazwyczaj gdy otchłańcom uda się podejść tak blisko...

– ...to zabijają – rzucił Jeph od progu. – I zabiłyby, gdyby nie Arlen.

Wszedł do pomieszczenia ze spuszczonym wzrokiem.

– Arlen nauczył mnie czegoś zeszłej nocy, Coline. Nauczył mnie, że to strach jest naszym wrogiem, o wiele groźniejszym od otchłańców. – Położył dłoń na ramieniu syna i spojrzał mu prosto w oczy. – Nie zawiodę cię po raz drugi.

Arlen pokiwał głową, ale nie popatrzył na ojca. Chciał wierzyć jego słowom, jednak w myślach wciąż widział go na ganku, sparaliżowanego ze strachu.

Jeph podszedł do Silvy i ujął jej wilgotną dłoń. Kobieta wciąż się pociła, a od czasu do czasu rzucała na posłaniu.

– Umrze? – zapytał.

Zielarka wypuściła powietrze z płuc.

– Dobrze się znam na składaniu kości. Potrafię też odbierać porody. Umiem zbić temperaturę i przegnać przeziębienie, zdołam nawet oczyścić ranę zadaną przez demona, o ile jest świeża. – Pokręciła głową. – Ale twoja żona zapadła na gorączkę demoniczną. Podałam jej ziół, by złagodzić cierpienia i pomóc usnąć, lecz nie ma mowy, bym wymyśliła skuteczne lekarstwo. Będziesz musiał znaleźć lepszego Zielarza.

– A jest jeszcze ktoś? – zapytał Jeph. – Przecież poza tobą nie ma w Potoku nikogo innego!

– Jest kobieta, która nauczyła mnie fachu. Stara Mey Friman. Mieszka na obrzeżach Słonecznych Pastwisk, dwa dni drogi stąd. Jeśli ktokolwiek może wyleczyć Silvy, to tylko ona, ale lepiej nie zwlekaj. Gorączka będzie się wzmagać i jeśli zanadto zmarudzisz po drodze, nawet stara Mey ci nie pomoże.

– Jak ją znaleźć?

– Trudno przeoczyć jej dom, prowadzi tam tylko jedna droga. Nie skręcaj jednakże na rozstajach w lesie, bo w przeciwnym razie spędzisz całe tygodnie na podróży do Miln. Posłaniec wyjechał w stronę Pastwisk parę godzin temu, ale musi się jeszcze zatrzymać w kilku miejscach w Potoku. Jeśli się pospieszysz, możesz go dogonić. Posłańcy wożą ze sobą własne runy. W jego towarzystwie będziesz mógł podróżować aż do zmierzchu, a nocą jego runy zapewnią ci ochronę. Dzięki Posłańcowi pokonacie ów dystans dwa razy szybciej.

– Znajdziemy go – oznajmił Jeph. – Za wszelką cenę.

Determinacja w jego głosie sprawiła, że Arlen poczuł, jak odżywa w nim nadzieja.


Sercem chłopca targnęło osobliwe poczucie tęsknoty, gdy siedział z tyłu wozu i obserwował niknące w oddali zabudowania Potoku Tibbeta. Po raz pierwszy w życiu miał się znaleźć dalej niż dzień drogi od domu. Po raz pierwszy w życiu miał zobaczyć inną osadę! Jeszcze tydzień temu wiele by oddał za taką przygodę, ale teraz marzył tylko o tym, by życie znów wyglądało jak dawniej.

Jak wtedy, gdy gospodarstwo było bezpieczne.

Gdy matce nic nie groziło.

Gdy nie uważał ojca za tchórza.

Coline obiecała wysłać któregoś ze swych chłopców do gospodarstwa, by powiadomił Norine, że Jepha i Arlena nie będzie przez tydzień lub dłużej, a także po to, by pomagał przy zwierzętach i sprawdzał runy ochronne. Sąsiedzi z pewnością przychodziliby z wizytą, ale Norine nie pogodziła się jeszcze ze stratą rodziny i nie mogła spędzać nocy samotnie.

Zielarka sprezentowała Jephowi prostą mapę, starannie zwiniętą i wsuniętą w tubę ze zwierzęcej skóry. Papier stanowił w Potoku wielką rzadkość i niechętnie się z nim rozstawano. Arlen był wprost zafascynowany podarunkiem. Studiował mapę całe godziny, nawet mimo tego, że nie potrafił rozszyfrować żadnej z nielicznych nazw, które na niej widniały. Ani on, ani jego ojciec nie umieli czytać ani pisać.

Choć mapa wskazywała drogę do Słonecznych Pastwisk, nie dawała żadnych wskazówek co do odległości. Kartograf zaznaczył co prawda gospodarstwa, w których mogliby prosić o schronienie, ale z samej mapy nie dało się ustalić, ile godzin jazdy je dzieliło.

Matka spała niespokojnie, nadal mokra od potu. Czasem mówiła przez sen, a czasem coś wykrzykiwała, lecz jej słowa nie miały sensu. Arlen ocierał jej czoło wilgotną szmatką i poił gorzkim wywarem zgodnie z zaleceniami Zielarki. Nic jednak nie wskazywało, by jego starania przynosiły jakiekolwiek efekty.

Późnym popołudniem zbliżali się do domostwa Harla Garbarza, chłopa, który mieszkał na skraju Potoku. Jego gospodarstwo leżało zaledwie kilka godzin jazdy od Osady przy Borach, ale Arlen i Jeph wyruszyli zbyt późno, by wcześniej do niego dotrzeć.

Arlen pamiętał Harla i jego trzy córki z corocznych obchodów przesilenia letniego, choć nie widział ich od dwóch lat, odkąd otchłańce porwały mu żonę. Od tego czasu Harl z córkami żyli niczym pustelnicy i nawet tragedia w Osadzie nie skłoniła ich do opuszczenia gospodarstwa.

Trzy czwarte pól Harla zamieniło się w poczerniałe, spalone słońcem nieużytki. Tylko te wokół samego domu obsiano i otoczono słupami runicznymi. Wymizerowana krowa żuła paszę na błotnistym podwórzu, a na bokach przywiązanej przy kurniku kozy wyraźnie zaznaczały się żebra.

Prosty jednopiętrowy dom Harla zbudowano z kamienia wiązanego błotem i gliną. Na większych kamieniach wymalowano niegdyś runy, teraz już słabo widoczne. Arlen uznał je za kiepsko nakreślone, ale najwyraźniej jak dotąd spełniały swą rolę. Dach był nierówny, a gnijącą strzechę tu i ówdzie przebijały krótkie, masywne słupy runiczne. O ścianę domu wspierała się niewielka obórka z otworami okiennymi zabitymi deskami i drzwiami zwisającymi na jednym zawiasie. Po przeciwnej stronie podwórza stała druga obora, większa i sprawiająca jeszcze gorsze wrażenie. Runy mogły wytrzymać długo, ale sam budynek wyglądał, jakby zaraz miał runąć.

– Nigdy dotąd nie widziałem gospodarstwa Harla. – Jeph wodził wzrokiem po obejściu.

– Ja też nie – skłamał Arlen.

Z wyjątkiem Posłańców niewielu ludzi miało powody, by przemierzać drogę mijającą Osadę przy Borach, stąd też ci, którzy przy owej drodze mieszkali, stanowili przedmiot niezliczonych plotek. Arlen niejeden raz podkradł się, by obejrzeć gospodarstwo Szalonego Garbarza. Nigdy też nie dotarł dalej. By zdążyć do domu przed zmierzchem, musiał biec długie godziny bez wytchnienia.

Pewnego razu, a było to kilka miesięcy wcześniej, o mały włos by się spóźnił. Usiłował wówczas podpatrzyć najstarszą córkę Harla, Ilain. Chłopcy mówili, że ma największe cycki w Potoku, i Arlen chciał się o tym przekonać na własne oczy. Czekał przez pół dnia, aż w końcu ujrzał, jak zapłakana wybiega z domu. Rozpacz uczyniła ją niezwykle piękną i Arlen zapragnął podejść i ją pocieszyć, choć liczyła sobie osiem wiosen więcej od niego. Nie zdołał jednakże zebrać w sobie dość odwagi i skończyło się na tym, że obserwował ją z ukrycia przez długie godziny, o wiele dłużej, niż pozwalał na to zdrowy rozsądek. Nieomal zapłacił wysoką cenę za swą głupotę, gdy słońce zaczęło zachodzić.

Dojeżdżali do gospodarstwa, obszczekiwani przez liniejącego psa. Na ganku stała młoda dziewczyna i przyglądała się podróżnym smutnymi oczyma.

– Chyba będziemy musieli poprosić o schronienie – powiedział Jeph.

Arlen pokręcił głową.

– Do zmierzchu zostało sporo czasu. Być może uda nam się dogonić Ragena. Jeśli nie, jest jeszcze jedno gospodarstwo, tam gdzie droga odbiega ku Wolnym Miastom.

Jeph zerknął nad ramieniem syna na mapę.

– Spory kawałek.

– Mama nie może czekać. Nie dotrzemy dziś do celu, to pewne, ale każda godzina podróży przybliża nas do końca jej cierpień.

Jeph najpierw zerknął na spoconą Silvy, a potem na słońce i pokiwał głową. Pomachali dziewczynie na ganku, kiedy ją mijali.

Przez następne godziny pokonali spory szmat drogi, ale nie odkryli śladów Posłańca, ani też nie natknęli się na zaznaczone na mapie gospodarstwo. Jeph spojrzał w pomarańczowe niebo.

– Za niecałe dwie godziny będzie tu całkiem ciemno. Musimy zawrócić. Jeśli pognamy konia, uda nam się dotrzeć do Harla na czas.

– Ale przecież to gospodarstwo może się znajdować choćby i za tym zakrętem! – sprzeciwił się Arlen. – Odnajdziemy je!

– Nie ma co do tego pewności – stwierdził Jeph i splunął na bok. – Mapa nie jest dokładna. Zawracamy, póki to jeszcze możliwe. Nie chcę słyszeć słowa sprzeciwu!

Arlen szeroko rozwarł oczy ze zdumienia.

– Kiedy stracimy pół dnia, nie mówiąc już o nocy! Przez ten czas mama umrze!

Otulona kocami, spocona Silvy oddychała szybko i nierówno. Jeph ze smutkiem spojrzał na coraz dłuższe cienie i stłumił dreszcz.

– Jeśli zmierzch zastanie nas na drodze, zginiemy wszyscy troje.

Arlen pokręcił głową, nim ojciec zdążył dokończyć zdanie.

– Ale... Ale przecież możemy... Możemy wyrysować runy w piasku! Dookoła wozu! – wykrztusił wreszcie.

– A jeśli zerwie się wiatr i je rozwieje? Co wtedy?

– To gospodarstwo może być tuż za następnym wzgórzem! – nalegał Arlen.

– Albo dwadzieścia mil dalej. Albo spalone rok temu. Któż wie co się wydarzyło od czasu, gdy wyrysowano tę mapę?

– Chcesz przez to powiedzieć, że życie mamy nie jest warte ryzyka?

– Ani słowa o tym, ile jest ono warte! – wrzasnął Jeph, a chłopiec o mało co nie spadł z wozu. – Kocham ją i znam o wiele lepiej od ciebie! Nie mam jednak zamiaru postawić na szali życia całej naszej trójki! Silvy jest w stanie przetrwać tę noc! Musi ją przetrwać!

Z tymi słowami szarpnął za cugle i zawrócił wóz. Bez litości smagnął zad Missy, a klacz, przestraszona wizją nadciągającego mroku, pognała przed siebie jak obłąkana.

Arlen odwrócił się ku Silvy, tłumiąc gorycz i gniew. Patrzył, jak ciało matki, obojętnej na tak szaleńczą jazdę, bezwładnie podskakuje, gdy koła wozu natrafiały na kamienie bądź zagłębienia. Ojciec mógł sobie myśleć, co chciał, ale Arlen wiedział, że jej szanse na przeżycie zostały właśnie zmniejszone o połowę.


Gdy docierali do samotnego gospodarstwa, słońce już zachodziło. Wyglądało na to, że zarówno Jephowi, jak i Missy udzieliło się skrajne przerażenie. Ojciec wrzaskiem poganiał dziko rżącego konia, a Arlen zeskoczył na tył wozu i usiłował uchronić matkę przed zsunięciem się na drogę. Trzymał ją mocno, płacąc za to wieloma siniakami i stłuczeniami.

Nie przed wszystkim zdołał ją jednak uchronić. Czuł, jak starannie założone szwy zaczynają pękać, a rany ponownie broczą krwią. Uświadomił sobie, że jeśli nie zabierze jej demoniczna gorączka, może to uczynić szalona jazda przez las.

Jeph wstrzymał konia przed samym gankiem.

– Harl! – wrzasnął. – Potrzeba nam schronienia!

Drzwi rozwarły się niemal natychmiast, zanim jeszcze zdążyli zeskoczyć z wozu. Na ganek wybiegł mężczyzna w znoszonym drelichu, wychudły i żylasty niczym suszone mięso, dzierżąc długie widły. Tuż za nim stanęła Ilain, barczysta dziewczyna z mocną metalową łopatą w dłoniach. Gdy Arlen widział ją ostatnim razem, po jej policzkach spływały łzy, a twarz wykrzywiało przerażenie. Tym razem próżno było szukać strachu w jej oczach. Ignorując coraz ciemniejsze cienie, odważnie podeszła do wozu.

Harl pokiwał głową, gdy Jeph wziął na ręce Silvy.

– Dawaj ją do środka – przykazał, a Jeph skwapliwie wypełnił polecenie. Przekraczając linię ochronną, westchnął głośno z ulgą.

– Otwieraj drzwi do dużej obory – polecił córce gospodarz. – Wóz nie zmieści się w małej!

Dziewczyna podwinęła suknię i pobiegła.

– Wprowadź wóz do obory, chłopcze! Szybko!

Arlen posłusznie uczynił, jak mu kazano.

– Nie ma czasu na wyprzęganie! – zawołał za nim Harl. – Jakoś wytrzyma.

A zatem Missy miała pozostać w zaprzęgu drugą noc z rzędu. Arlen zadał sobie w myślach pytanie, czy klacz kiedykolwiek jeszcze uwolni się od wozu.

Harl i Ilain pospiesznie zatrzasnęli drzwi obory i sprawdzili runy.

– A ty na co jeszcze czekasz?! – mężczyzna ryknął na chłopaka. – Zaraz tu będą!

Ledwie wymówił te słowa, gdy demony zaczęły się materializować. Pomknęli w stronę domu. Chude, uzbrojone w szpony łapska i rogate głowy zdawały się wyrastać wokół nich prosto z ziemi.

Kluczyli wśród powstających demonów, a przerażenie wraz z napływem adrenaliny przydało im skrzydeł. Pierwsze z otchłańców, które zyskały materialną postać – wataha smukłych ognistych demonów – rzuciły się za nimi w pogoń i szybko zmniejszały dystans. Arlen i Ilain pędzili przed siebie, gdy wtem Harl zawrócił i cisnął widłami w sam środek ścigającego ich stada.

Broń trafiła biegnącego na czele demona prosto w pierś i odrzuciła go na pobratymców. Nawet drobne demony ognia miały jednak zbyt twardą, chropowatą skórę, by można ją było przebić widłami. Bestia złapała narzędzie i plunęła na nie strumieniem ognia, a potem odrzuciła na bok.

Otchłaniec nie odniósł żadnych ran, ale dzięki desperackiemu manewrowi Harla uciekający zyskali kilka sekund. Demony skoczyły w ślad za nimi, jednak gdy tylko gospodarz wbiegał na ganek, pierwsze z nich uderzyły w linię ochronną, która powstrzymała je równie skutecznie, co ceglany mur. Runy rozgorzały, a ich moc odrzuciła demony z powrotem na podwórze. Harl zatrzasnął drzwi i wsparł się o nie plecami, zasunąwszy skobel.

– Chwalmy Stwórcę – szepnął słabym głosem, blady i zdyszany.


Wewnątrz domostwa Harla panowała duchota, a powietrze cuchnęło zgnilizną. Zarobaczona trzcina, którą wyścielono podłogę, zapewne pochłaniała część przeciekającej przez strzechę wody, ale dawno nikt jej nie wymieniał. Po izbie kręciły się nadto dwa psy i kilkanaście kotów, co zmuszało do ostrożnego stawiania kroków. Nad paleniskiem wisiał kamienny sagan, z którego buchał kwaśny zapach duszonego mięsa, zaś w jednym z kątów rozwieszono pstrokatą zasłonę zapewniającą odrobinę prywatności podczas załatwiania potrzeb.


Arlen najlepiej jak umiał założył Silvy nowe opatrunki, a Ilain i jej siostra Beni ułożyły chorą w swym pokoju. Najmłodsza córeczka Harla, Renna, w międzyczasie postawiła na stole dwie spękane drewniane miseczki dla gości.

W domu znajdowały się tylko trzy pomieszczenia – jedno zajmowane przez dziewczęta, drugie przeznaczone dla Harla oraz wspólna izba, gdzie gotowano i pracowano. Miejsce spożywania posiłków wydzielała przewieszona przez izbę wystrzępiona kotara. Opatrzone runami drzwi prowadziły do mniejszej obory.

– Renna, dorośli muszą porozmawiać, a ja i Beni będziemy przygotowywać kolację – odezwała się Ilain. – Sprawdźcie z Arlenem w międzyczasie runy.

Renna skinęła głową i pociągnęła chłopca za rękę. Liczyła sobie prawie dziesięć wiosen, czyli niemalże tyle, co jedenastoletni Arlen. Smugi brudu na jej twarzy nie były w stanie ukryć, że jest ładną dziewczynką. Miała na sobie prostą sukienkę, znoszoną i wielokrotnie cerowaną, a brązowe włosy związała postrzępioną tasiemką, choć wiele kosmyków zdążyło się uwolnić i opadało na jej twarz.

– Ten się starł. – Wskazała run na jednym z parapetów. – Pewnie któryś z kotów tu wlazł.

Wzięła kawałek węgla drzewnego i starannie dorysowała brakującą linię.

– To na nic – stwierdził Arlen. – Linie nie są już równe, a to osłabia run. Powinnaś narysować go raz jeszcze.

– Nie wolno mi rysować nowych runów – wyszeptała Renna. – Za każdym razem, gdy znajdę taki, którego nie umiem naprawić, mam powiedzieć ojcu bądź Ilain.

– Ja to zrobię. – Arlen odebrał dziewczynce węgielek. Starannie wytarł run i wyrysował nowy, prowadząc dłoń z wprawą i pewnością siebie. Skończywszy, cofnął się o krok, obejrzał dokładnie okno i szybko nakreślił jeszcze kilka innych znaków w miejscu starych.

Harl dostrzegł go podczas pracy. Zaczynał już wstawać, poruszony i zdenerwowany, lecz pojednawczy gest i kilka spokojnych słów Jepha sprawiły, że opadł z powrotem na krzesło.

Arlen przyjrzał się owocom swej pracy z zadowoleniem.

– Nawet demon skał tego nie sforsuje – oznajmił z dumą. Kiedy się odwrócił, zobaczył, że Renna uważnie go obserwuje.

– O co chodzi? – zapytał.

– Jesteś wyższy, niż pamiętam. – Dziewczynka spuściła wzrok, uśmiechając się nieśmiało.

– Cóż, nie widzieliśmy się od dobrych kilku lat – odparł Arlen, nie wiedząc, co innego powiedzieć. W tej samej chwili Harl zawołał córkę. Przez moment o czymś szeptali. Arlen dostrzegł, że dziewczynka raz czy dwa obejrzała się na niego, ale nie usłyszał ani słowa z ich rozmowy.

Na kolację podano potrawkę z twardego mięsa, którego Arlen nie potrafił rozpoznać, uduszonego z pasternakiem i kukurydzą. Choć posiłek nie smakował zbyt dobrze, przegnał głód i dał siłę potrzebną, by opowiedzieć o ostatnich wydarzeniach.

– Szkoda, żeście nie przyjechali do nas od razu – stwierdził Harl, gdy Jeph skończył mówić. – Odwiedzaliśmy starą Mey Friman wiele razy. Niepotrzebnieście do Ryneczku jechali. Szkoda czasu. Stąd jest blisko do Friman, gdybyś porządnie zaciął konia, Jeph, tak od serca, byłbyś w dwie godziny dotarł do gospodarstwa na Pastwiskach Macka. Stara Mey mieszka ledwie godzinę drogi dalej. Gdybyś dał szkapie popalić, dotarłbyś do celu jeszcze przed zmrokiem.

Arlen trzasnął łyżką o stół. Oczy wszystkich zwróciły się w jego stronę, ale chłopiec nawet tego nie dostrzegł. Siedział nieruchomo z gniewem malującym się na twarzy, wbijając wzrok w ojca.

Jeph nie potrafił długo znosić takiego spojrzenia.

– Skąd mogliśmy wiedzieć? – powiedział słabo.

Ilain dotknęła jego ramienia.

– Nie obwiniaj się o to, że okazałeś przezorność – pocieszyła Jepha, a potem spojrzała na Arlena z naganą w oczach. – Zrozumiesz to, gdy dorośniesz.

Arlen wstał gwałtownie od stołu. Przeszedł za zasłonę i skulił się przy oknie, obserwując demony przez szparę w okiennicy. Otchłańce raz za razem usiłowały sforsować runiczną osłonę i za każdym doznawały porażki. Mimo to Arlen nie czuł się chroniony przez magię. Czuł się przez nią uwięziony.


– Idźcie pobawić się z Arlenem w obórce – przykazał Harl młodszym córkom po zakończonym posiłku. – Ilain uprzątnie ze stołu. Dorośli muszą porozmawiać.

Beni i Renna w jednej chwili odskoczyły od stołu i wpadły za zasłonę. Arlen nie miał ochoty na zabawę, ale dziewczęta nie słuchały jego protestów. Siłą zmusiły chłopca, by powstał, a potem wciągnęły go przez drzwiczki do obory.

Beni zapaliła pękniętą latarnię i mdły blask rozjaśnił ciemność. Harl miał dwie stare krowy, cztery kozy, świnię z ośmioma prosiętami oraz sześć kurcząt. Wszystkie zwierzęta były wychudzone i kościste, bez wątpienia niedożywione. Nawet na skórze świni odznaczały się żebra. Wyglądało na to, że inwentarz Harla ledwie starczał, by wyżywić rodzinę.

Sama obórka również nie prezentowała się najlepiej. Połowa okiennic była zepsuta, a siano na podłodze gniło w najlepsze. Kozły wygryzły dziurę w przegrodzie i podjadały siano krowom. W miejscu przeznaczonym dla świń zalegała gruba warstwa błota, pomyj i odchodów.

Renna prowadziła Arlena pod każdą z przegród.

– Tacie się nie podoba, że nadajemy zwierzętom imiona – wyznała. – Tak więc robimy to w tajemnicy. To Pani Kopytko. – Wskazała na krowę. – Jej mleko jest kwaśne, ale tata twierdzi, że wszystko z nim w porządku. Ta obok niej to Zrzęda. Potrafi kopnąć, ale tylko wtedy, gdy się za mocno ciągnie za wymiona. Albo za długo zwleka z dojeniem. Kozły są...

– Arlena nie interesują zwierzęta – zrugała siostrę Beni, a potem chwyciła chłopca za ramię i przyciągnęła do siebie. Była starsza i wyższa od Renny, ale Arlenowi to Renna wydawała się ładniejsza. Weszli po drabinie na stryszek i klapnęli na czyste siano.

– Zagrajmy w schronienie – zaproponowała Beni. Wyciągnęła z kieszeni skórzaną sakiewkę i wysypała z niej cztery drewniane kostki. Wymalowano na nich symbole ognia, skały, wody, wiatru i drewna. Szóstym symbolem był run. Istniało wiele odmian tej gry, ale główna zasada polegała na tym, że trzy runy wygrywają z czterema znakami innego rodzaju.

Przez chwilę grali w kości. Renna i Beni miały kilka własnych zasad, z których wiele, jak przypuszczał Arlen, wymyśliły na poczekaniu, by wygrać.

– Dwa runy wyrzucone trzy razy pod rząd liczą się jak trzy runy – oznajmiła Beni, uzyskawszy taką właśnie kombinację. – Wygrywamy.

Arlen był innego zdania, ale nie widział sensu w kłótni.

– A skoro wygrałyśmy, musisz zrobić to, co każemy – dodała starsza siostra.

– Ani mi się śni.

– Ależ tak! Musisz! – nalegała Beni. Arlen znów odniósł wrażenie, że kłótnia donikąd go nie zaprowadzi.

– A co niby mam zrobić? – zapytał podejrzliwie.

– Buziaki! – Renna klasnęła w dłonie.

Beni pacnęła siostrę w głowę.

– Przecież wiem, matołku!

– Jakie znów buziaki? – dociekał Arlen, choć czuł, że zna odpowiedź.

– Och, zaraz zobaczysz! – parsknęła Beni, a obie dziewczynki zachichotały. – To zabawa dorosłych. Tata czasami bawi się w nią z Ilain. Wiesz, to takie udawanie małżeństwa.

– Co masz na myśli? Bawicie się w składanie przysięgi?

– Nie, matołku, w coś innego! – odparła Beni, a potem zarzuciła chłopcu ręce na szyję i przycisnęła swoje usta do jego.

Arlen nigdy dotąd nie całował dziewczyny. Córka Harla rozchyliła usta, więc uczynił to samo. Zderzyli się zębami i oboje odskoczyli.

– Auć! – jęknął Arlen.

– Zbyt mocno, Beni – stwierdziła młodsza z sióstr. – Teraz moja kolej.

W rzeczy samej, pocałunek Renny był o wiele delikatniejszy i Arlen uznał, że jest dość przyjemny, zupełnie jak grzanie się przy ogniu w zimną porę.

– Patrz – powiedziała Renna, gdy ich usta się rozłączyły. – Tak trzeba to robić.

– Będziemy dziś w nocy dzielić łóżko – odparła Beni. – Możemy jeszcze później poćwiczyć.

– Przykro mi, że musiałyście oddać jedno łóżko mojej mamie.

– W porządku. – Renna wzruszyła ramionami. – Do śmierci mamy spałyśmy przecież razem. Ale teraz to Ilain śpi z tatą.

– Dlaczego?

– Nie wolno nam o tym rozmawiać – szepnęła Beni.

Renna zignorowała reprymendę siostry i ciągnęła ściszonym głosem:

– Ilain mówiła, że po śmierci mamy tata powiedział jej, że będzie mieć odtąd nowe obowiązki. Że będzie musiała dbać o niego tak, jak żony dbają o mężów.

– Chodzi o gotowanie, szycie i inne takie? – zapytał Arlen.

– Nie, chodzi o zabawę podobną do buziaków – odparła Beni. – Ale potrzeba chłopaka, żeby się w nią bawić. – Pociągnęła go za portki. – Jak nam pokażesz siusiaka, to cię nauczymy.

– Niczego wam nie pokażę!

– Czemu nie? – zapytała Renna. – Beni pokazała tę zabawę Lucikowi Bogginowi i teraz Lucik chce się bawić bez przerwy.

– Tata i ojciec Lucika mówią, że zostaliśmy sobie przyrzeczeni – pochwaliła się Beni. – Czyli wszystko jest w porządku. A skoro ty masz zostać przyrzeczony Rennie, to powinieneś jej pokazać.

Renna przygryzła kciuk i odwróciła głowę, ale co rusz zerkała na Arlena kątem oka.

– To nieprawda! – wykrzyknął chłopak. – Nikomu nie zostałem przyrzeczony!

– A jak sądzisz, o czym rozmawiają teraz nasi ojcowie, matołku? – zapytała Beni.

– Na pewno nie o tym!

– No to idź i sam się przekonaj!

Arlen obrzucił dziewczęta podejrzliwym spojrzeniem, a potem zszedł po drabinie i najciszej jak umiał wślizgnął się do izby. Podkradł się do zasłony, zza której dolatywały głosy mężczyzn.

– Miałem zamiar wziąć Lucika od razu – mówił Harl. – Ale Fernan chce, by jeszcze przez jeden sezon wyrabiał paszę. Nie powiem, przyda się nowa para rąk do roboty. Ciężko wykarmić tyle gąb, tym bardziej że kury nie dają już jaj, a mleko jednej z krów skwaśniało.

– Weźmiemy Rennę w drodze powrotnej – powiedział Jeph.

– Powiesz mu, że zostali sobie przyrzeczeni?

Arlen skamieniał.

– Nie widzę powodu – odparł jego ojciec.

Harl parsknął.

– Po mojemu powinieneś poczekać do jutra, jak już będziecie sami na drodze. Czasami chłopaki urządzają sceny, gdy im się mówi o przyrzeczeniu. To może zranić ich uczucia.

– Pewnie masz rację...

Arlen chciał wrzeszczeć.

– Wiem, że mam. Zaufaj ojcu trzech córek. Robią ci awanturę o byle co, zgadza się, Lainie?

Z izby dobiegło plaśnięcie, a Ilain pisnęła z bólu.

– Tak czy owak – ciągnął Harl – nie ma krzywdy, której by nie zaleczyło kilka godzin płaczu.

Nastała chwila milczenia i Arlen zaczął się wycofywać w kierunku drzwi obórki.

– Idę spać – chrząknął Harl. Chłopiec zamarł. – Zajrzyj, co u Silvy, Lainie. Zajęła ci łóżko, tak więc możesz przyjść do mnie, jak już doskrobiesz miski i położysz dziewczynki.

Arlen schował się pod stół warsztatowy. Siedział tam dłuższą chwilę, dopóki Harl nie ulżył sobie w ustępie i nie zniknął w swoim pokoju, zamykając drzwi. Już miał zamiar odczołgać się do obory, gdy usłyszał Ilain.

– Ja też chcę jechać! – wypaliła, ledwie drzwi trzasnęły o futrynę.

– Co takiego? – zapytał Jeph.

Z miejsca, w którym klęczał, Arlen widział ich stopy pod zasłoną. Ilain obeszła stół i usiadła tuż przy mężczyźnie.

– Zabierz mnie ze sobą – powtórzyła. – Błagam cię. Beni da sobie radę, gdy już przybędzie tu Lucik. Muszę stąd uciec.

– Dlaczego? Z pewnością wystarcza jadła dla całej waszej trójki.

– Nie chodzi o to. Mniejsza zresztą o powód. Powiem tacie, że będę na polu, gdy przyjedziecie po Rennę. Wyprzedzę was i poczekam na drodze. Nim tata się zorientuje, że mnie nie ma, zapadnie noc. Nigdy nie wyruszy w pościg.

– Nie byłbym tego taki pewien.

– Twoje gospodarstwo leży daleko stąd. – Arlen dostrzegł, jak Ilain kładzie dłoń na kolanie Jepha. – Będę pracować! Zarobię przecież na swoje utrzymanie!

– Nie mogę cię tak po prostu wykraść. Nie mam z Harlem żadnych zatargów i mieć nie zamierzam.

Ilain splunęła.

– Ten stary łajdak chciał ci wmówić, że śpię z nim z powodu Silvy. Tymczasem prawda jest taka, że podnosi na mnie rękę za każdym razem, gdy do niego nie przyjdę po ułożeniu dziewczynek do snu – wyznała cichym głosem.

Jeph milczał przez dłuższą chwilę.

– Rozumiem – powiedział w końcu. Zacisnął pięści i zaczął się podnosić.

– Nie, proszę – szepnęła Ilain. – Nie wiesz, jaki on jest! Zabije cię!

– A zatem mam po prostu udawać, że o niczym nie wiem?

Arlen nie rozumiał przyczyny całego zamieszania. Co z tego, że Ilain spała w pokoju Harla?

Wtedy ujrzał, jak dziewczyna przysuwa się do jego ojca.

– Będziesz potrzebował kogoś, kto zaopiekuje się Silvy. Jeśli zaś ona odejdzie...

Po tych słowach przylgnęła do Jepha, a jej dłoń z kolana przesunęła się wyżej, podobnie jak chwilę temu Beni chciała to zrobić Arlenowi.

– Jeśli ona odejdzie, zostanę twoją żoną – dokończyła. – Twoje gospodarstwo zaroi się od dzieci.

Jeph jęknął.

Arlen poczuł, jak ogarniają go mdłości, a jego policzki zaczynają płonąć. Żółć podeszła mu do gardła i z trudem przełknął ślinę. Chciał powiedzieć o wszystkim Harlowi, wykrzyczeć mu, co jego córka teraz wyczyniała. Przecież Harl stawił czoła otchłańcom w jej obronie, na co Jeph nigdy by się nie odważył. Oczyma wyobraźni chłopiec ujrzał gospodarza, który bije jego ojca po twarzy, i nie było to przykre wyobrażenie.

Jeph zawahał się, a potem odepchnął Ilain.

– Nie. Jutro zawieziemy Silvy do Zielarki. Moja żona wyzdrowieje.

– Ale zabierz mnie ze sobą! Zabierz! – błagała Ilain, padając mu do kolan.

– Ja... pomyślę o tym – wydukał.

W tym samym momencie Beni i Renna wpadły do izby. Arlen szybko wstał i dołączył do dziewczynek, udając, że wbiegł razem z nimi. Ilain pospiesznie poderwała się na nogi, a chłopak zrozumiał, że stracił okazję, by przyłapać ojca na gorącym uczynku.

Kiedy Ilain położyła już dziewczynki do łóżek i wyciągnęła dwa brudne koce dla Arlena i Jepha, odetchnąwszy głęboko, weszła do pokoju ojca. Niedługo później chłopiec usłyszał ciche posapywanie Harla i sporadyczne, stłumione jęki jego córki. Udając, że tego nie słyszy, zerknął na posłanie obok. Jeph przygryzał pięść.


Arlen obudził się jako pierwszy. Na chwilę przed wschodem słońca otworzył drzwi i ze zniecierpliwieniem przyglądał się demonom, syczącym i rozcinającym pazurami powietrze po przeciwnej stronie osłony runicznej. Gdy mgłę po ostatnim z przybyszów rozpędził wiatr, chłopak ruszył do dużej obory, by napoić Missy i pozostałe konie Harla. Klacz była niespokojna, od razu chciała go capnąć zębami.

– Jeszcze tylko dzień – pocieszył ją Arlen i podwiesił jej worek z obrokiem.

Gdy wrócił do izby, jego ojciec ciągle pochrapywał. Zapukał we framugę pokoiku, w którym spały młodsze córki Harla. Beni odsunęła zasłonę, a chłopak natychmiast dostrzegł smutek malujący się na twarzach obu dziewczynek.

– Nie chce się obudzić – zaszlochała klęcząca u boku Silvy Renna. – Pamiętałam, że chcecie wyruszyć ze wschodem słońca, ale kiedy nią potrząsnęłam... – Z oczyma pełnymi łez wskazała na łóżko. – Jest taka blada...

Arlen podbiegł do matki. Dłoń miała zimną i lepką od potu, ale jej czoło aż płonęło. Oddychała nierówno, a nad jej ciałem unosił się odór demonicznej gorączki. Opatrunki nasiąkły brązowawożółtą wydzieliną.

– Tato! – wykrzyknął Arlen. Jeph pojawił się niemal natychmiast. Po krótkiej chwili dołączyli do niego Ilain i Harl.

– Nie ma chwili do stracenia – oznajmił chłopiec.

– Weź jednego z moich koni – zaproponował Jephowi gospodarz. – Zaprzęgniesz go, gdy twój się zmęczy. Nie żałuj bata, a dotrzesz do Mey przed południem.

– Jesteśmy twoimi dłużnikami – odparł Jeph, ale Harl zbył go machnięciem ręki.

– Lepiej nie traćcie czasu. Ilain spakuje wam jadło na drogę.

Gdy Arlen odwrócił się, by wybiec z pokoju, Renna złapała go za ramię.

– Jesteśmy sobie przyrzeczeni – szepnęła. – Będę czekać na ciebie co wieczór na ganku, póki nie powrócisz.

I pocałowała go w policzek. Długo jeszcze pamiętał dotyk jej miękkich ust.


Wóz pędził po wyboistym trakcie, podskakując i trzeszcząc. Jeph zacinał konie, a gdy się zatrzymywał, to tylko po to, by je przeprząc. Jedzenie spakowane przez Ilain wydawało się Arlenowi trucizną, ale jego ojciec pochłaniał je łapczywie.

Gdy w końcu chłopiec przemógł wstręt i ujął kromkę ziarnistego chleba z twardym, ostrym serem, pomyślał, że może to wszystko jest jednym wielkim nieporozumieniem. Może ubiegłej nocy się przesłyszał. Może ojciec nie zawahał się wcale, zanim odepchnął Ilain.

Była to kusząca iluzja, ale Jeph rozwiał ją chwilę później.

– Co sądzisz o młodszej córce Harla? – zapytał. – Spędziłeś z nią trochę czasu.

Arlen miał wrażenie, jakby ktoś walnął go pięścią w żołądek.

– O Rennie? – Postanowił udawać, że nie wie, do czego zmierza ojciec. – Jest chyba w porządku. Czemu pytasz?

– Rozmawiałem z Harlem. Renna dołączy do nas w drodze powrotnej.

– Po co?

– By opiekować się mamą i pomagać w gospodarstwie. Cóż, są jeszcze inne powody.

– Jakie powody? – naciskał Arlen.

– Chcemy z Harlem zobaczyć, czy będziecie do siebie pasować.

– A co, jeśli tak nie jest? Jeśli nie mam ochoty, by przez cały dzień łaziła za mną jakaś dziewucha i namawiała mnie na zabawę w buziaki?

– Któregoś dnia nie będziesz miał nic przeciwko tej zabawie.

– Dobrze więc, czemu nie. Niech jedzie. – Arlen wzruszył ramionami, wciąż udając, że nie wie, o co chodzi. – Dlaczego Harl tak bardzo chce się jej pozbyć?

– Widziałeś, w jakim stanie jest jego gospodarstwo – odparł Jeph. – Ledwie sami mogą się wyżywić. Harl bardzo kocha swe córki i chce dla nich jak najlepiej, a trudno o coś lepszego niż zamążpójście, póki jeszcze są młode. Dzięki temu będzie miał synów do pomocy, ujrzy też wnuki przed śmiercią. Ilain już przekroczyła wiek, w którym większość dziewcząt wychodzi za mąż, a tej jesieni do gospodarstwa Harla dołączy Lucik Boggin. Mają nadzieję, że on i Beni będą do siebie pasować.

– Lucik też nie miał większego wyboru, co? – burknął Arlen.

– Cieszy się, że może pracować na farmie Harla! Dobrze wie, że spotkało go szczęście! – wybuchnął ojciec, straciwszy cierpliwość. – Czeka cię jeszcze niejedna trudna lekcja o życiu, Arlenie. W Potoku mieszka znacznie więcej chłopców niż dziewcząt, nie możemy trwonić naszego życia bez końca. Co roku umiera nas coraz więcej, jedni zabrani przez choroby, inni przez starość, jeszcze inni przez otchłańce. Jeśli nie będą rodzić się dzieci, Potok Tibbeta zmarnieje i wyludni się jak setki innych wiosek! Nie możemy do tego dopuścić!

Arlen, przyzwyczajony do spokojnego charakteru ojca, z rozsądku nie powiedział ani słowa.

Jakąś godzinę później usłyszeli krzyk. Obaj natychmiast się odwrócili. Silvy próbowała powstać, rozdrapując skórę na piersi. Oddychała głośno i chrapliwie. Kiedy Arlen przeskoczył na tył wozu, pochwyciła go z zaskakującą siłą, kaszląc mu prosto w twarz. Po koszuli chłopaka spłynęły gęste plwociny. Wybałuszone, przekrwione oczy patrzyły prosto na niego, ale matka zdawała się nie poznawać własnego syna. Raptem jej ciałem targnął spazm. Arlen wrzasnął, trzymając ją najmocniej jak potrafił.

Jeph wstrzymał konia i wspólnie z chłopcem zmusili Silvy, by się położyła. Kobieta ciskała się i zawodziła ochryple, gdy raptem, podobnie jak Cholie, wygięła się po raz ostatni i znieruchomiała.

Gdy tylko Jeph to ujrzał, odrzucił głowę i zawył. Arlen niemalże przegryzł sobie wargę, ale nie zdołał powstrzymać łez. We dwójkę szlochali nad ciałem zmarłej.

Kiedy się wreszcie uspokoili, chłopak począł wodzić dookoła wzrokiem, choć w jego oczach nie było życia. Usiłował skupić spojrzenie, lecz świat wyglądał na zamazany, jakby nieprawdziwy.

– I co teraz poczniemy? – zapytał w końcu.

– Zawrócimy. – Słowa ojca smagały duszę Arlena niczym bat. – Zabierzemy ją do domu i spalimy. Spróbujemy jakoś żyć dalej. Wciąż mamy gospodarstwo i zwierzęta, o które trzeba zadbać, a nawet z Renną i Norine do pomocy czekają nas ciężkie czasy.

– Z Renną? – zapytał chłopak z niedowierzaniem. – Zabieramy Rennę, tak? Nawet po tym wszystkim?

– Życie musi toczyć się dalej. Jesteś już prawie mężczyzną, a mężczyzna potrzebuje żony.

– Dla siebie też zdążyłeś wszystko załatwić? – wybuchnął Arlen.

– O cóż...

– Słyszałem twoją rozmowę z Ilain zeszłej nocy! Ty już masz nową żonę! Po co w ogóle przejmujesz się jeszcze mamą? Przecież masz już kogoś, kto zajmie się twoim siusiakiem! Przynajmniej na razie, bo kto wie, być może i ona zginie, gdy znowu stchórzysz i nie pospieszysz jej z pomocą!

Jeph wymierzył synowi siarczysty policzek. Gdy echo uderzenia przecięło poranną ciszę, natychmiast tego pożałował. Jego gniew wyparował, a on sam wyciągnął ku Arlenowi ręce.

– Synu, wybacz, tak mi przykro... – wykrztusił, ale chłopak cofnął się i zeskoczył z wozu. – Arlen! – krzyknął, lecz nic to nie dało.

Arlen biegł między drzewami ciągnącego się wzdłuż drogi lasu.

Malowany człowiek. Księga 1

Подняться наверх