Читать книгу Wzgórze pełne słońca - Roma J.Fiszer - Страница 6

Kamienna cisza

Оглавление

Anna siedziała na werandzie „Iskierki,” wpatrując się w bramę. W każdej chwili mógł nadjechać Ryszard. Bardzo chciała już być razem z nim. Wspominała poniedziałkową kolację. Przyjechał wówczas z dwoma ślicznymi bukietami, jednym dla niej, a drugim dla Felci. Ta była wniebowzięta. Potem, kiedy już odjechał, zdradziła Annie, że nie pamięta, kiedy dostała taką elegancką wiązankę.

– No, bo wiesz, kwiaty często dostaję, ale to był przecież prawdziwy bukiet! – krzyknęła podekscytowana. – Taki filmowy… – rozmarzyła się, przymykając oczy. – On zresztą mówił, że kwiaty zawsze sam wybiera. Zasuszę je sobie!

Felicja do tamtej kolacji wszystko przygotowała sama, nie pozwoliła jej niczego tknąć. Anna była jej za to wdzięczna, bo mogła się zająć sobą. Nałożyła wtedy ciemnobłękitną sukienkę i delikatne srebrne dodatki. Włosy upięła w duński warkocz – nauczyła się tego, kiedy pracowała w operze. Pomadka i paznokcie w odcieniu cherry dopełniły reszty.

Podczas kolacji Ryszard nie mógł oderwać od niej oczu. Kiedy przyjechali pozostali goście „Iskierki”, Gulewscy i Zagórscy, zaproponował, aby się dosiedli. Była mu za to wdzięczna. Już wcześniej chciała, żeby go poznali, a tu niespodziewanie trafiła się taka okazja. Zauważyła, że Felcia z początku trochę kręciła nosem, ale potem jej przeszło. Siedzieli na werandzie, aż poszarzało.

*

Zza wzgórza zaczął dochodzić narastający odgłos silnika samochodu, a po chwili jej oczom pokazał się wzniecający kurz, granatowy audik Ryszarda. Anna wstała i skierowała się w kierunku bramy.

– Baw się dobrze, Aniu… – usłyszała głos Felci.

Spojrzała za siebie; ta stała oparta o futrynę. Musiała tu już być od jakiegoś czasu, ale Anna nie słyszała, kiedy weszła.

– Na razie! – odpowiedziała Felci wesoło i pomachała dłonią.

Za chwilę witała się już z Ryszardem.

– Jeśli się zgodzisz, to najpierw pokażę ci moje mieszkanie, a potem będzie kolacja przy świecach na Zamku.

– Zgadzam się – odpowiedziała krótko.

Piętnastokilometrowa droga do Bytowa minęła niezauważenie.

Ryszard mieszkał w przedwojennej kamienicy. Duża sień i wysokie sufity trochę przypominały jej mieszkanie na Szamarzewskiego. Oprowadził ją po pokojach. W jednym z nich miał urządzony gustownie gabinet do pracy, największy z trzech pokoi pełnił funkcję salonu, najmniejszy służył za sypialnię. Wszystko jej się podobało. Starannie dobrane meble, gustowna tapicerka i bezpretensjonalne dodatki. Była pod wrażeniem czystości, także w kuchni i łazience.

– Czy masz jakąś pomoc? – spytała bezwiednie i zaraz ugryzła się w język.

– Sprawia mi przyjemność, kiedy sam sobie wszystko posprzątam. Ela pomaga mi tylko przed świętami – odpowiedział niespeszony, jakby oczekiwał takiego pytania. – To nie zabiera dużo czasu.

Nie wątpiła w prawdziwość jego słów. Zresztą nigdzie nie zauważyła nawet najmniejszego śladu kobiety – szukała takich śladów mimowolnie.

– Jeśli pozwolisz, to zaproponuję lampkę wina – rzucił, gdy wrócili do salonu.

Nie odmówiła. Wskazała na półsłodką malagę stojącą pośród trzech butelek. Od dawna było to jej ulubione wino.

– Skąd wiedziałeś? – odsłoniła zęby w uśmiechu.

– Wyłapałem to w którejś z twoich opowieści podczas wizyty w moich rodowych włościach – uśmiechnął się. – Przeszukałem piwniczkę i… już – skubnął wąsika.

– Malaga jest pyszna…

– Sprawdziłem w swoich notatkach, jak wyglądało lato w Hiszpanii w 1973 roku. Czerwiec był wilgotny i gorący, lipiec nieco chłodniejszy jak na Hiszpanię, potem aż do zbiorów w połowie września było umiarkowanie gorąco i tylko od czasu do czasu padało. Owoce nie przeżyły w okresie wzrostu żadnego szoku, były duże i mocno dojrzałe, więc smak i bukiet są wyborne. Spójrz, jakie klarowne… – Pokręcił swoim kielichem i uniósł go w kierunku światła.

– Teraz widzę, że to coś więcej niż hobby.

– To, niestety, wina taty… – uśmiechnął się. – Muszę powrócić do przeglądu piwniczki, bo jak ci już niedawno mówiłem, nad górną częścią już panuję, ale dolna wymaga jeszcze pracy. Tam na pewno są takie wina, które do wypicia już się nie nadają, chociaż mają wartość dla zbieraczy... O, mżawka! – spojrzał za okno. – Musimy więc podjechać pod Zamek autem. Zaplanowałem spacer, ale w tych warunkach…

Restauracja przywitała ich gwarem. Pośrodku przy dużym stole biesiadowało około dwudziestu osób. We wnękach przyokiennych stały mniejsze stoły, niektóre jeszcze bez gości. Ryszard poprowadził Annę do jednego z nich, który nakryto na dwie osoby. Szybko zjawił się kelner i zapalił świece. Otworzył wino i napełnił lampki.

– Danie na gorąco będzie za piętnaście minut, zgodnie z pana zamówieniem. Zgadza się? – ni to stwierdził, ni to zapytał. Ryszard skinął głową.

Annie już poprzednio spodobał się ten lokal, ale wówczas ważniejsza była rozmowa niż podziwianie jego wnętrza. Surowy ceglany mur w dolnej części ścian, sklepienia i reszta ścian pokryte białym tynkiem, kamienne podłogi, wszystko to ładnie harmonizowało z umiejętnie dobranym wyposażeniem restauracji. Urody dodawały ciekawie zaaranżowane wnęki.

– Za miły wieczór… – Ryszard uniósł lampkę.

– Dziękuję, już jest miło – odpowiedziała.

– Chciałem ci, Anno, opowiedzieć pewną historię sprzed kilku lat… – Ryszard przyjął poważniejszą minę.

Anna dla zachęty delikatnie się uśmiechnęła, lecz zaraz spojrzała na niego badawczo, bo zdziwił ją utrzymujący się marsowy wygląd jego twarzy.

– Z powodu tej historii porzuciłem palestrę i chcę, a właściwie muszę, właśnie dzisiaj o tym opowiedzieć – ostatnie słowa wypowiedział z naciskiem.

Anna trochę się zaniepokoiła niespodziewanie poważnym tonem jego głosu i próbowała przykryć zmieszanie uśmiechem.

– To dotyczy mojego ostatniego adwokackiego pojedynku z Mikołajem.

Annę przeszył dreszcz.

– Sprawa toczyła się już ponad dwa lata… – ściszył głos i nachylił się w jej kierunku, spoglądając głęboko w oczy. Anna ponownie zadrżała. – Jesienią dziewięćdziesiątego czwartego roku dotarłem do pewnych dokumentów, które w efekcie przechyliły szalę w tym procesie na korzyść mojego klienta. To była sprawa ocierająca się o światek biznesu i polityki, i dotyczyła zdarzeń z końca lat osiemdziesiątych. Nic o tych dokumentach Mikołajowi wcześniej nie powiedziałem, chociaż o takich sytuacjach zwykle się nawzajem informowaliśmy. Użyłem tych dokumentów z zaskoczenia dopiero na sali sądowej. Mikołaj dziwnie na mnie spoglądał, gdy je cytowałem. Po kolejnym dniu procesowym, ale już poza salą sądową, delikatnie zwrócił mi uwagę, że wie, jak one powstały. „I dziwię się tobie, że korzystasz z nich, bo przecież one są sfabrykowane przez służby” – powiedział do mnie. „Powinieneś o tym wiedzieć. Skrzywdzisz niewinnych ludzi, bo to niestety w tym kierunku idzie”, dodał. Czasami się ze sobą droczyliśmy, ale nigdy żaden z nas nie użył jako argumentu słów o fabrykowaniu dowodów.

Anna wpiła się paznokciami w obrus, krew odpłynęła jej z twarzy; patrzyła spłoszona na Ryszarda, ale nie była w stanie mu przerwać.

– Wtedy odebrałem to jako bardzo ostry wist z jego strony, prawie ocierający się o insynuację. Uśmiechnąłem się tylko, a on dziwnie na mnie popatrzył. Na ostatnim posiedzeniu sądu po mowach obu stron dostrzegłem, że źle wygląda. W przerwie zaproponowałem mu, żeby złożył wniosek o dokończenie posiedzenia w innym terminie, a ja się do tego przychylę. Stosowaliśmy wiele razy tego typu zagrywki. On nic nie odpowiedział, tylko machnął ręką; proszono nas już na salę na ogłoszenie wyroku. Sędzia ogłosił wyrok korzystny dla mojego klienta. Byłem zadowolony, a Mikołaj siedział blady. Podszedłem do niego, ale nawet nie chciał mnie słuchać. Po prostu odwrócił się ode mnie.

– Ta sprawa toczyła się w Bydgoszczy, a wyrok zapadł w ostatnich dniach maja? – spytała suchymi ustami Anna. Ryszard skinął głową. – To znaczy, że ty byłeś powodem śmierci Mikołaja! – wykrzyknęła zduszonym głosem.

– Anno, dopiero po sprawie jeszcze raz sprawdziłem źródło, skąd otrzymałem dokumenty… Nigdy przedtem mnie nie zawiodło, ale tym razem Mikołaj miał rację. Ku mojemu przerażeniu i tego człowieka, który dostarczył mi dokumenty, znaleźliśmy potwierdzenie, że były one sfałszowane. Wbrew zwyczajom i procedurom procesowym, napisałem do sądu pismo, w którym przyznałem się do skorzystania ze sfałszowanych dokumentów, składając jednocześnie wniosek o wycofanie tych dowodów i ponowne rozpatrzenie sprawy. Pismo pozostało bez odpowiedzi, a ja zacząłem otrzymywać dziwne telefony z pogróżkami, a potem miałem wypadek, którego powodem były przecięte przewody hamulcowe w aucie. Śmiertelnie mnie to przeraziło. Zadzwoniłem do Mikołaja, chciałem się z nim spotkać, żeby wszystko mu opowiedzieć, poradzić się, co i jak dalej robić. Odmówił. W trybie nagłym rzuciłem adwokaturę. Kilka dni później dowiedziałem się o jego śmierci.

Annie trzęsła się broda, czuła, że za chwilę rozpłacze się w głos.

Zapadła kamienna cisza. Na bladej twarzy Anny blask świec tworzył dziwne refleksy o różnych barwach, podkreślające jej południową urodę. W innej sytuacji Ryszard pewnie by ją skomplementował, ale dzisiaj nie było mu to w głowie. Szczerze się martwił, że wybrał zły moment dla swojej opowieści. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, wytłumaczyć się, ale Anna go ubiegła.

– Niedawno podjęłam decyzję o pozostaniu tutaj na zawsze, a ty byłeś jednym z jej powodów – cedziła słowa lodowatym głosem. – Niestety, dzięki tobie podjęłam przed chwilą inną decyzję. Wracam jednak do Poznania…

– Ależ, Anno… – usiłował przerwać jej Ryszard.

– …wracam, kiedy tylko porozmawiam z Władysławem, moim bratem z Ameryki – kontynuowała, nie zwracając na niego uwagi. – A z tobą nie chcę mieć już nic więcej wspólnego.

– Przecież mogłem ci tego wszystkiego nie mówić, ale chciałem być uczciwy, wyczyścić przeszłość. Mikołaj też by tak zrobił, jestem tego pewien.

Ponownie zapadła cisza. Anna uniosła dłonie do skroni. W głowie czuła pustkę. Chciała zareagować na te słowa Ryszarda, ale nie potrafiła. Wcisnęła się w oparcie krzesła. Mikołaj… Co by zrobił Mikołaj? – usiłowała w myślach skupić się na ostatnich słowach Ryszarda.

Spoglądała w twarz człowieka, który jeszcze kilka minut temu wydawał jej się bardzo bliski, z którym zaczynała wiązać jakieś nadzieje, może nawet na wspólną przyszłość, a który ją tak oszukał. Dzisiaj okazało się, że był kimś zupełnie innym niż ten, za kogo się podawał. Oszukał i skrzywdził jej męża, przyczynił się do jego śmierci. Wpatrywała się w Ryszarda, nie spuszczając wzroku nawet na moment. Nagle z przerażeniem dostrzegła w jego poszarzałej twarzy coś, czego kilka chwil wcześniej nie widziała. Na jego obliczu rysowała się bezgraniczna rozpacz. Nie potrafił jej ukryć, widać było, że nie próbuje nawet z tym walczyć.

Więc co? Może to ja jego skrzywdziłam? – zadawała sobie w myślach pytania. Być może Mikołaj zachowałby się tak samo, ale… ale to jednak Ryszard jest wszystkiemu winien. Może jego opowieść była w ogóle niepotrzebna. Może i ja coś niepotrzebnie powiedziałam? Boże…!

– Proszę, odwieź mnie do Parchowa! – rzuciła gwałtownie.

Poczuła natychmiastową potrzebę powrotu do „Iskierki” i przemyślenia wszystkiego w samotności. Czuła, że wieczór i tak jest stracony, a dalsze przebywanie z Ryszardem do niczego dobrego nie doprowadzi.

– Ależ, Anno…

Anna wstała i ruszyła w kierunku wyjścia. Nogi miała jak z waty i kręciło jej się w głowie. W samochodzie nie odezwali się do siebie ani razu. Żadne słowo nie padło także na pożegnanie. Kamienna cisza.

Wzgórze pełne słońca

Подняться наверх