Читать книгу Potem - Rosamund Lupton - Страница 7

ROZDZIAŁ 2

Оглавление

Wbiegłam po schodach prowadzących do głównego wejścia, otworzyłam drzwi do małego przedsionka; przez chwilę wszystko wyglądało normalnie. Na ścianie wisiało oprawione w ramki zdjęcie przedstawiające pierwszych uczniów Sidley House z dziecięcymi uśmiechami na buziach. (Rowena była wówczas wyjątkowo śliczna, zaś nasza Jenny przypominała brzydkie kaczątko). Było tam również menu z obrazkami – dziś na obiad był placek z rybą i groszek. To dało mi poczucie bezpieczeństwa. Poczułam się tak, jak wchodząc do szkoły każdego innego dnia.

Próbowałam otworzyć drzwi do głównego holu. Po raz pierwszy dotarło do mnie, jakie były ciężkie. Drzwi odgradzające mnie od ognia. Ręce drżały mi tak bardzo, że nie mogłam utrzymać klamki. Była gorąca. Miałam podwinięte rękawy bluzki. Odwinęłam je i naciągnęłam na dłoń. Wtedy otworzyłam drzwi.

Wykrzykiwałam jej imię. Raz za razem. Za każdym razem dym wpadał mi do ust, gardła i płuc, dusił. Wydawało mi się, że nie będę już w stanie krzyczeć.

Słyszałam odgłosy pożogi, syk i plucie ognia. Ogromny ognisty wąż wił się w budynku.

Coś zawaliło się nade mną. Usłyszałam huk i poczułam wstrząs.

Rozległ się wściekły ryk ognia podsycanego dopływem nowej porcji tlenu.

Szalał nade mną.

Jenny była nade mną.

Ledwo widziałam schody.

Piekielny skwar bił mnie z całej siły w ciało i twarz.

Nic nie widziałam – było tam ciemniej niż w piekle.

Musiałam dotrzeć na drugie piętro.

Do Jenny.

Dym dostawał się do moich płuc. Czułam, że wypełnia je niczym drut kolczasty.

Opadłam na czworaka, bo przypomniałam sobie z (jakże odległych już) ćwiczeń z postępowania podczas pożaru, że tlen gromadzi się przy ziemi. I jakimś cudem odkryłam, że mogę oddychać.

Czołgałam się przed siebie niczym ślepiec bez laski, próbując odnaleźć za pomocą palców kolejne schody. Pomyślałam, że powinnam znajdować się w czytelni, w której leżał wielki kolorowy dywan. Poczułam go pod palcami: nylon topił się i kurczył pod wpływem temperatury i parzył mi dłonie. Bałam się o czubki moich palców – niebawem będą tak mocno poparzone, że stracę w nich czucie. Miałam wrażenie, że jestem bohaterem ze zbioru greckich mitów należącego do Adama, trzymającym nić Ariadny, która wyprowadzi go z labiryntu. Tyle że moją nicią był topiący się dywan.

Dotarłam do przeciwległej krawędzi dywanu i poczułam, że zmieniła się faktura podłogi, a zaraz potem natrafiłam na pierwszy schodek.

Zaczęłam wdrapywać się na pierwsze piętro, nadal na czworaka, z głową jak najniżej, by mieć dostęp do tlenu.

I przez cały czas nie chciałam uwierzyć, że to się naprawdę działo. To miejsce kojarzyło się z dziećmi o pyzatych buziach i policzkach pokrytych meszkiem, z zabawami na schodach, ze sznurkami rozpiętymi w poprzek klasy z doczepionymi do nich rysunkami. Z zeszytami i podręcznikami, z wielkimi poduchami i pokrojonymi w plastry owocami zjadanymi w czasie przerwy.

Tu było bezpiecznie.

Kolejny stopień.

Czułam i słyszałam wokół mnie, jak dzieciństwo Jenny i Adama rozpada się na kawałki.

Kolejny stopień.

Zrobiło mi się słabo. Chyba zatrułam się jakimś składnikiem dymu.

Kolejny stopień.

To była walka. Ja przeciwko żywemu ogniowi, który chciał zabić moje dziecko.

Kolejny stopień.

Wiedziałam, że nie zdołam dotrzeć na drugie piętro; że zginę, zanim uda mi się dostać do mojej córki.

Dotknęłam jej, gdy dopełzłam do ostatniego stopnia. Udało się jej pokonać jedną kondygnację.

To była moja mała dziewczynka i wszystko miało być dobrze. Już będzie dobrze.

– Jenny?

Nie odpowiedziała ani się nie poruszyła. Ryk ognia zbliżał się i prawie nie mogłam już oddychać.

Próbowałam ją podnieść, jakby nadal była malutka, ale okazała się dla mnie zbyt ciężka.

Ciągnęłam Jenny w dół schodów, starając się własnym ciałem osłonić ją przed gorącem i dymem. Nie zastanawiałam się, jak bardzo była ranna. Jeszcze nie. Nie chciałam o tym myśleć, dopóki nie dotrzemy na dół. Dopóki nie będzie bezpieczna.

Milcząc, wołałam do Ciebie, jakbym telepatycznie mogła wezwać Cię na pomoc.

I gdy tak ciągnęłam Jenny, stopień za stopniem, usiłując oddalić się od palącego żaru, rozszalałych płomieni i dymu, myślałam o miłości. Uczepiłam się tej myśli. Była jasna, chłodna i spokojna.

Może jednak istniało jakieś telepatyczne połączenie między nami, ponieważ w owej chwili byłeś pewnie na spotkaniu z dziennikarzami BBC i rozmawialiście na temat kolejnej części Twojej serii zatytułowanej Wrogie żywioły. Poprzednio zajmowałeś się gorącymi, parnymi dżunglami oraz spalonymi przez słońce pustyniami. Tym razem chciałeś dla odmiany pokazać zamarznięte pustkowia Antarktyki. Być może to Ty pomogłeś mi wyobrazić sobie cichą białą przestrzeń miłości, gdy ściągałam Jenny ze schodów.

Zanim jednak udało mi się dotrzeć na dół, poczułam uderzenie. Upadłam na twarz i wszystko spowił mrok.

Gdy traciłam przytomność, mówiłam do Ciebie. Powiedziałam: „Nienarodzone dziecko nie potrzebuje w ogóle oddychać. Wiedziałeś o tym?”. Pomyślałam sobie, że pewnie nie wiedziałeś. Kiedy chodziłam w ciąży z Jenny, zdobywałam wszelkie dostępne informacje; Ty tak niecierpliwie czekałeś na jej przyjście na świat, że nie potrafiłeś poświęcić uwagi kwestiom wstępnym. Nie wiesz więc, że dziecko w łonie matki, pływające w płynie owodniowym, nie może zrobić wdechu, bo by się utopiło. Nie ma skrzeli, które pozwoliłyby mu do chwili narodzin oddychać jak ryba. Dziecko czerpie tlen poprzez pępowinę łączącą je z matką. Czułam się jak zbiornik tlenu podłączony do malutkiego dzielnego nurka.

W chwili, w której Jenny przyszła na świat, źródło tlenu zostało odcięte i wkroczyła w nowy żywioł – powietrze. Nastąpiła chwila ciszy, sekunda, podczas której dziecko zdawało się balansować na krawędzi życia. W dawnych czasach noworodek dostawał klapsa w pupę, żeby krzyknął i wypełnił płuca powietrzem. Obecnie personel medyczny uważnie obserwuje maleńką klatkę piersiową, wypatrując jej wznoszenia się i opadania, i nasłuchuje szmeru – wdechu oraz wydechu – świadczącego o tym, że dziecko rozpoczęło życie w nowym środowisku.

Wtedy ja zapłakałam, a Ty krzyknąłeś radośnie – krzyknąłeś! – i zabrano z sali inkubator, który okazał się niepotrzebny. Noworodek był zdrowy. Dołączył do miliardów innych istnień na naszej planecie, które oddychają bez zastanawiania się nad tą czynnością.

Następnego dnia Twoja siostra przysłała mi bukiet róż z gipsówką, o której ślicznych, drobnych białych kwiatach mówi się, że są „dziecięcym oddechem”. Oddech noworodka jest delikatniejszy od podmuchu potrzebnego, by zerwać pojedynczy „parasol” z dmuchawca.

Powiedziałeś mi kiedyś, że zmysłem, który przestaje funkcjonować jako ostatni, gdy człowiek traci przytomność, jest słuch.

Zdawało mi się, że w otaczającym mnie mroku usłyszałam delikatny oddech Jenny.

Potem

Подняться наверх