Читать книгу Kim - Rudyard Kipling - Страница 5

ROZDZIAŁ II.

Оглавление

Weszli na podobny do fortu dworzec kolejowy, czerniejący w ciemnościach nocy. — Światła elektryczne połyskiwały na magazynach, w których ześrodkowywał się cały olbrzymi północny handel zbożem.

— To jest dzieło szatana — rzekł Lama, wzdrygając się na widok głuchej ciemności, szyn lśniących na podmurowaniach między platformami i labiryntu rusztowań, wznoszących się w górę. Stał w olbrzymiej hali z kamienia, przez którą zda się, przeleciał oddech śmierci, — nad ciałami podróżnych z trzeciej klasy, którzy kupiwszy bilety leżeli w poczekalniach, pogrążeni w głębokim śnie. Wszystkie godziny doby mają dla ludzi Wschodu jednakową wartość, stąd też nie krępują się niemi bynajmniej.

— Tutaj oto przyjadą ogniste wozy. Tam za oknem stoi człowiek, — tu Kim wskazał na kasę, — który ci da papier na przejazd do Umbalii.

— Ależ my jedziemy do Benares, — przerwał żywo Lama.

— Wszystko jedno. Benares będzie potem. Prędzej! Spiesz się, bo już nadjeżdża!

— Masz tu moją sakiewkę!

Lama nie oswojony z koleją tak, jak mu się to zdawało, drgnął na widok wpadającego z hukiem pociągu. Śpiący zerwali się, a dworzec napełnił się krzykiem, hałasem i nawoływaniami przekupniów, roznoszących wodę i słodycze, okrzykami policjantów-krajowców oraz piskliwemi głosami kobiet zbierających swe koszyki, rodziny i małżonków.

— To pociąg — tylko pociąg. Czekaj... nie bój się, przecie nie zajedzie tutaj. — Zdumiony niezwykłą naiwnością Lamy (który wręczył mu worek pełen rupji), Kim zażądał biletu do Umballi. Zaspany urzędnik mrucząc rzucił mu bilet do najbliższej miejscowości o parę mil tylko odległej.

— Nie! — zawołał Kim ze złością, obejrzawszy bilet. — To może być dobre dla chłopów okolicznych, ale ja mieszkam w Lahorze. No, nie jesteś zręczny, „babu”! Dajże mi teraz bilet do Umballi.

„Babu” spojrzał nań z niechęcią i podał właściwy bilet.

— A teraz drugi jeszcze do Amritzar, — zawołał Kim, który nie miał zamiaru wydawania pieniędzy na coś tak zbytecznego, jak opłata za jazdę do Umballi.

— Należy się tyle a tyle. Reszta wynosi tyle a tyle. Już ja się znam na podróżowaniu... Żaden „yogi” nie potrzebował tak „cneli” jak ty, — zawołał wesoło do poważnego Lamy. — Bezemnie byliby cie wyrzucili z pociągu w Mian-Mir. Chodź tądy!

Zwrócił mu pieniądze, zatrzymując sobie po jednej „anna” od każdej rupji należnej za bilet do Umballi, jako swój zysk, — na sposób praktykowany w Azji od niepamiętnych czasów.

Lama zawahał się u otwartych drzwi wagonu trzeciej klasy.

— Czy nie byłoby lepiej pójść piechotą? — zapytał trwożliwie Kima.

Otyły rzemieślnik z plemienia Likh wychylił z wagonu swą brodatą twarz.

— Czy on się boi? Nie bój-że się. Pamiętam, że i ja kiedyś czułem strach przed pociągiem. Wejdź-że! Przecież to rząd zaprowadził.

— Ja się nie boję, — odrzekł Lama; — czy jest tam miejsce dla dwóch?

— Tu nawet mysz się nie zmieści — zapiszczała żona zamożnego rolnika z kasty Jat, z bogatej prowincji Jullundur. — Nasze nocne pociągi nie są tak wygodnie urządzone, jak dzienne, w których mężczyźni i kobiety jadą w osobnych przedziałach.

— O, matko mego syna, możemy przecie zrobić im miejsce — odrzekł jej małżonek w błękitnym turbanie. — Weź dziecko na kolana. Czy nie widzisz, że to świętobliwy człowiek?

— A mój podołek z siedmdziesięciu siedmiu tobołkami! Może każesz mu jeszcze usiąść na moich kolanach, bezwstydniku? Wszyscyście wy tacy!

Rozejrzała się wkoło czy jej kto nie przyświadczy. Siedząca przy oknie dziewczyna lekkich obyczajów z Amritzar zachichotała za swoim woalem.

— Wejdźcie, wejdźcie — krzyczał otyły Hindus, lichwiarz, trzymający pod pachą swą zmiętoszoną książkę z rachunkami, owiniętą w kawałek materji.

Potem dodał, uśmiechając się słodko:

— Trzeba być uprzejmym dla ubogich.

— Naturalnie na siedem procent od sta na miesiąc, a w dodatku z zastawem nieurodzonego jeszcze cielęcia, — odparł młody żołnierz z plemienia Dogra, jadący na urlop na południe. Wszyscy zaczęli się śmiać.

— Czy ten pociąg jedzie do Benares? — zapytał Lama.

— Zapewne. Dokąd mielibyśmy jechać? Wejdź, bo inaczej zostaniemy tutaj, — zawołał Kim.

— Patrzcie! — wołała dziewczyna z Amritzar. — On jeszcze nie umie wsiadać do wagonu. O, patrzcie!

— No, to trzeba mu przecie pomóc, — rzekł rolnik, wyciągając szeroką bronzową dłoń i wciągając Lamę do wnętrza. — No, teraz już dobrze, ojcze, co?

— Ale, ale ja usiądę na podłodze. Byłoby to przeciw regule, gdybym usiadł na ławce, — rzekł Lama. — Jeszczeby mi nogi ścierpły.

— Już ja to zawsze powiadam — zaczął lichwiarz, wydymając pogardliwie wargi, — że niema ani jednego przepisu prawidłowego życia, którego by te koleje nie zmuszały nas łamać. Siedzimy naprzykład, razem, wszystkie kasty i ludzie, jeden przy drugim.

— Tak, razem z takiemi bezwstydnicami — ozwała się żona rolnika, mierząc niechętnem spojrzeniem dziewczynę z Amritzar, spoglądającą zalotnie na żołnierza.

— Mówiłem ci przecież, że możemy jechać wozem, — odparł jej małżonek; — byłoby się zaoszczędziło trochę pieniędzy.

— Tak, a w drodze wydałoby się dwa razy tyle na żywność. Mówiło się już o tem z dziesięć tysięcy razy.

— Tnk, i dziesięcioma tysiącami języków, — odmruknął jej mąż.

— Niech nas Bóg uchowa, biedne kobiety, od tego, żebyśmy nie miały mówić. Oho! Ten jest widocznie jednym z tych, którym nie wolno ani patrzeć na kobiety, ani z niemi rozmawiać. — Gdyż Lama, pomny na regułę swego zakonu, nie zwracał na nią wcale uwagi. — Czy i jego uczeń taki sam?

— O nie, matko, — podjął szybko Kim. — Wcale nie, gdy kobieta jest ładna, a przedewszystkiem miłosierna dla głodnych.

— Żebracza odpowiedź, — rzekł Sikh, śmiejąc się. — Samaś go zaczepiła, siostro!

Kim wyciągnął ręce z prośbą.

— A dokąd jedziesz? — zapytała kobieta, podając mu połowę ciasta, które wyjęła z zapuszczonego tobołka.

— Aż do Benares.

— Jako kuglarze? — podpowiedział żołnierz. — Nie moglibyście nam pokazać jakich sztuczek? Dlaczego nie odpowiada ten żółty człowiek?

— Dlatego, — odparł żywo Kim, — ponieważ jest świętobliwy i myśli o rzeczach, które są niedostępne dla ciebie.

— Bardzo być może. My z pułku Loodhiane — rzekł dobitnie żołnierz — nie zaprzątamy sobie głów wierzeniami. My bijemy się!

— Mój bratanek jest „naik’iem” (kapralem) w tym pułku, — rzekł łagodnie rzemieślnik z plemienia Sikh. — Jest tam kilka kompanii Dogra.

Żołnierz spojrzał nań przeszywającym wzrokiem, bo Dogra należy do innej kasty jak Sikh, a lichwiarz zachichotał.

— Dla mnie są oni wszyscy jednacy, — wtrąciła dziewczyna z Amritzar.

— O, mocno temu wierzymy, — złośliwie zaśmiała się żona rolnika.

— Nie, tylko wszyscy, którzy służą z bronią w ręku, są sobie braćmi. Jest jedno braterstwo kasty, ale pozatem istnieje jeszcze, — spojrzała trwożliwie wokoło — związek „Pulton”, związek pułkowy, czy nie tak?

— Mój brat służy w pułku Jat — rzekł rolnik. — Dograsowie, to dzielni ludzie.

— Twoi Sikhowie są zapewne tego samego zdania, — rzekł żołnierz, patrząc z ukosa na spokojnie siedzącego starca w kącie wagonu. — Twoi Sikhowie myśleli tak, gdy nasze dwie kompanje przyszły im z pomocą w Pirzai Kotai przeciwko ośmiu afrydyjskim pułkom, nie dalej jak trzy miesiące temu.

Potem opowiedział przebieg nadgranicznej utarczki, w której kompanje Dogrów z pułku Loodhiana dzielnie się spisały.

Dziewczyna z Amritzar uśmiechnęła się, wiedziała bowiem, że celem opowiadania żołnierza była chęć przypodobania się jej.

— Ach! — rzekła w końcu żona rolnika. — Lecz wioski ich zostały spalone, a małe ich dzieci zostały bez dachu?

— Była to zapłata za naszych poległych. Zapłacili porządnie za naukę, jaką im daliśmy. Tak. Czy to już Amritzar?

— Tak, tu będą znaczyć nasze bilety, — rzekł lichwiarz, szukając w swym trzosie.

Na dworze świtało już, gdy służba kolejowa zaczęła obchodzić wagony. Oglądanie biletów jest uciążliwą pracą na Wschodzie, gdzie lud ukrywa je w najosobliwszych schowkach.

Kim pokazał swój bilet i został zawezwany do wyjścia z wagonu.

— Ależ ja jadę do Umballi, — zaprotestował. — Jadę z tym świątobliwym człowiekiem.

— To mnie nic nie obchodzi. Możesz sobie jechać i do piekła. Bilet masz tylko do Amritzar. Wynoś się!

Kim zalał się łzami, wołając, że Lama był dla niego ojcem i matką, że on sam jest podporą starości Lamy i że Lama zginąłby bez jego opieki. Wszyscy zaczęli prosić konduktora, aby się nad nim zlitował, — lichwiarz był z nich najwymowniejszy — lecz konduktor wyprowadził Kima na platformę. Lama mrugał oczyma, nie rozumiejąc o co chodzi, Kim zaś zaczął płakać pod drzwiami wagonu.

— Jestem bardzo biedny. Ojciec mi umarł, matka mi umarła. O, ludzie miłosierni, jeśli ja tu zostanę, któż się będzie opiekować tym staruszkiem?

— Co to znaczy, — zapytał Lama. — On musi iść do Benares. Musi iść ze mną. Jest moim „chelą”. Jeżeli trzeba zapłacić...

— Pst... cicho, — szepnął mu Kim — czyż jesteśmy radżami, aby wydawać pieniądze, kiedy świat jest miłosierny?

Dziewczyna z Amritzar wysiadła niosąc swe tobołki i na nią to Kim zwrócił swe czujne oko. Wiedział, że damy tego rodzaju bywają szczodre.

— Bilet, malutki bilecik do Umballi, o „Poskramiaczko Serc!”

Dziewczyna roześmiała się.

— Czyż niema w twem sercu litości?

— Czy ten świątobliwy przybywa z Północy?

— Hen, hen, z dalekich gór na północy — wykrzyknął Kim.

— Tam, na Północy, śnieg leży między sosnami i na górach. Moja matka pochodziła z Kulu. Masz, kup sobie bilet. Poproś go o błogosławieństwo dla mnie.

— Dziesięć tysięcy błogosławieństw! — wołał za nią uradowany Kim. — O, Najświątobliwszy, oto kobieta obdarzyła nas w swem miłosierdziu, tak, że mogę jechać z tobą; złote serce ma ta kobieta. Lecę po bilet!

Dziewczyna spojrzała na Lamę, który machinalnie wyszedł za Kimem na platformę. Opuścił głowę..................................

Kim

Подняться наверх