Читать книгу Anatomia skandalu - Sarah Vaughan - Страница 8

Sophie

Оглавление

21 października 2016

2

Sophie nigdy nie myślała o swoim mężu jako o kłamcy.

Oczywiście wie, że potrafi konspirować. Na tym między innymi polega jego praca – by oszczędnie dzielić się prawdą. To właściwie warunek wstępny na stanowisko ministra w rządzie.

Jednak nigdy nie sądziła, że mógłby okłamać ją. Lub raczej że mógłby prowadzić równoległe życie, o którym ona nic nie wie; że mógłby mieć sekret, gotowy – niczym tykająca bomba – wysadzić w powietrze jej z miłością pielęgnowany świat.

W ten piątkowy poranek patrzy, jak mąż zabiera dzieci do szkoły, i czuje tak silne ukłucie miłości, że musi się zatrzymać na schodach tylko po to, by nasycić się widokiem ich trójki razem. Stoją objęci framugą drzwi niczym ramą, James odwraca się i unosi na pożegnanie dłoń tym gestem zawodowego polityka, z którego kiedyś żartowała, a który teraz zdaje się taki naturalny; drugą rękę opiekuńczo kładzie na głowie Finna. Ich syn, z grzywką opadającą na oczy i skarpetkami marszczącymi się wokół kostek, szura nogami na płytkach podłogi, jak zawsze niechętny, by iść. Jego starsza siostra Emily, która już w wieku dziewięciu lat nie znosi się spóźniać, wybiega za drzwi.

– No to do zobaczenia! – woła do niej mąż. Promienie jesiennego słońca padają na jego nadal chłopięcą czuprynę, tworząc aureolę i lekko podświetlając kontur jego wysokiej postaci.

– Cześć, mamo! – krzyczy córka, zbiegając po schodach.

– Pa, mamusiu – mówi Finn, wybity z rytmu zmianą rutyny, tym, że dziś to ojciec zabiera ich do szkoły; wysuwa dolną wargę i cały się rumieni.

– No chodź, mały. – James prowadzi go za drzwi. Jest taki kompetentny, autorytarny, a nawet rozkazujący, co Sophie nadal wydaje się atrakcyjne, choć zauważa to z lekkim zawstydzeniem. Potem uśmiecha się do syna, a jego twarz łagodnieje, bo Finn jest jego ulubieńcem. – Wiesz, że gdy już tam będziesz, spodoba ci się.

Kładzie rękę na ramionach syna i prowadzi przez ich wypielęgnowany zachodniolondyński ogród z przyciętymi drzewami laurowymi, stojącymi niczym wartownicy wokół ścieżek obramowanych lawendą. I wychodzą na ulicę, oddalając się od niej.

„Moja rodzina”, myśli, patrząc na tę idealną trójkę: córkę z kościstymi nogami i rozkołysanym kucykiem, wysforowaną przed resztę, by chłonąć dzień; na syna z rączką w dłoni ojca, na którego patrzy z niekłamanym podziwem sześciolatka. Podobieństwo pomiędzy mężczyzną i chłopcem – bo Finn jest miniaturą ojca – tylko potęguje jej miłość. „Mam pięknego chłopca i pięknego mężczyznę”, myśli, obserwując barczystego Jamesa, dawnego wioślarza, i czeka, nie tyle z przekonaniem, ile z nadzieją, że odwróci się i uśmiechnie do niej. Bo do tej pory nie uodporniła się na jego charyzmę.

Oczywiście on się nie odwraca, więc Sophie patrzy, jak znikają jej z oczu. Najdrożsi ludzie w jej świecie.

Ten świat rozpada się o 20.43. James się spóźnia. Powinna się domyślić, że tak będzie. Dziś przypada jego kolej, by objąć piątkowy dyżur dla jego okręgu wyborczego w Surrey w pokoju przyjęć jasno oświetlonego ratusza.

Gdy został wybrany po raz pierwszy, jeździli tam w każdy weekend. Przenosili się do zimnego, wilgotnego wiejskiego domu, w którym nigdy nie czuli się jak u siebie pomimo przeprowadzonych remontów. Po kolejnych wyborach z ulgą przestali udawać, że z radością spędzają połowę tygodnia w Thurlsdon. Owszem, latem było tam uroczo, za to zimą ponuro. Stała wtedy w oknie, gapiąc się na nagie drzewa w ich wiejskim ogródku, podczas gdy James zajmował się sprawami okręgu, i próbowała uspokoić swoje miejskie dzieci, które łaknęły gwaru i bodźców, do jakich były przyzwyczajone w swoim prawdziwym domu w North Kensington.

Teraz jeżdżą tam raz w miesiącu, a za to James odrabia pańszczyznę w co drugi piątek w formie dyżurów. Dwie dodatkowe godziny w piątkowe popołudnie. Obiecał, że wyjdzie o szóstej.

Odkąd jest wiceministrem, ma swojego kierowcę. Biorąc pod uwagę korki, powinien wrócić przed 19.30. Mieli iść do przyjaciół na nieformalną kolację. Cóż, przynajmniej ona nazywa ich przyjaciółmi. Matt Frisk też jest wiceministrem, agresywnie ambitnym w sposób, który im niezbyt odpowiada. W ich rozumieniu sukces jest nieunikniony, lecz nagą ambicję uważa się za wulgarną. Ale on i Ellie są ich bliskimi sąsiadami i Sophie nie może tak po prostu znów wymówić się od kolacji.

Obiecali, że dotrą na 20.15. Teraz jest dziesięć po, więc gdzież on się podziewa? Październikowy wieczór wkrada się przez duże okna – czerń zmiękczona poświatą ulicznych lamp. Czuje się jesień. Sophie uwielbia tę porę roku. Przywodzi jej na myśl nowy początek: początek nauki w Christ Church Meadows, bieg przez szeleszczące liście i podniecenie otwierającym się przed nią całkiem nowym światem. Odkąd pojawiły się dzieci, to dla niej czas moszczenia gniazda, siadania przed rozpalonym kominkiem, pieczenia kasztanów, energicznych spacerów i gulaszu z dziczyzny. Lecz w tej chwili jesienny wieczór jest pełen napięcia. Słychać stukot obcasów gdzieś na chodniku, a potem kobiecy zalotny śmiech. I głębszy męski głos. Nie Jamesa. Odgłos kroków przybiera na sile, a potem słabnie i niknie w dali.

Sophie wciska w telefonie guzik ponownego wybierania numeru. Po kilku sygnałach jego telefon przełącza się na pocztę głosową. Sophie dźga palcem gładki wyświetlacz, zaskoczona swoim brakiem opanowania. Przerażenie ściska jej żołądek i przez chwilę zdaje się jej, że znów jest w chłodnej portierni college’u w Oxfordzie i poprzez wiatr świszczący na dziedzińcu nasłuchuje dźwięku telefonu na monety. Widzi współczucie na twarzy portiera. Lodowaty strach – tak intensywny w tym ostatnim tygodniu jej pierwszego letniego trymestru – że zdarzy się coś jeszcze gorszego. Ma dziewiętnaście lat i wtedy też pragnie, by on zadzwonił.

Jest 20.14. Próbuje ponownie, nienawidząc się za to. Tym razem jego telefon od razu przełącza się na pocztę głosową. Sophie pociera nieistniejącą plamkę, poprawia bransoletki i krytycznie ogląda swoje schludnie opiłowane niepolakierowane paznokcie, tak różne od lśniących żelowych tipsów Ellie.

Kroki na schodach. I dziecięcy głos:

– Czy tatuś już wrócił?

– Nie. Uciekaj do łóżka – odpowiada tonem ostrzejszym, niż zamierzała.

Emily patrzy na nią, unosząc jedną brew.

– Połóż się, kochanie – dodaje łagodniej.

Odprowadza córkę na górę i czule otula ją kołdrą.

– Powinnaś już spać. Nie martw się, wkrótce wróci.

– Przyjdzie powiedzieć mi „dobranoc”? – Emily wydyma wargi, wygląda przy tym niemożliwie ślicznie.

– Hm, wychodzimy dziś, ale jeśli nie będziesz jeszcze spała…

– Nie będę.

Determinacja Emily, ustawienie szczęki i niezachwiana wiara w siebie czynią z niej nieodrodną córkę jej ojca.

– W takim razie na pewno przyjdzie. – Sophie cmoka ją w czoło, by uciąć dalsze dyskusje, i upycha kołdrę wokół jej ciała. – Ale nie wychodź już z łóżka. Rozumiemy się? Cristina się wami zajmuje, jak zwykle. Przyślę tu tatę, gdy wróci.

20.17. Nie będzie do niego dzwonić. Nigdy nie była typem żony, która kontroluje męża. Jednak ta całkowita cisza z jego strony nie jest normalna. Zwykle nie ma problemu z komunikacją. To do niego niepodobne. Sophie wyobraża sobie, że utknął na M25 i przegląda dokumenty na tylnym siedzeniu samochodu. Zadzwoniłby, napisał esemesa lub maila, nie kazałby jej tak czekać – z nianią kręcącą się po kuchni, myślącą tylko o tym, kiedy oni wyjdą, bo chciałaby już zwinąć się na sofie i mieć dom dla siebie. Idealnie nałożony makijaż Sophie zaczyna być odrobinę mniej idealny, kwiaty dla Frisków więdną, czekając na stoliku w holu.

20.21. Postanawia, że o wpół do dziewiątej zadzwoni do Frisków. Ale gdy ta chwila nadchodzi, Sophie nie dzwoni. 20.35, 36, 37. O 20.40 wysyła Ellie Frisk krótkiego esemesa z przeprosinami i wyjaśnieniem, że coś im wypadło w biurze i nie będą mogli przyjść, choć wie, że to w złym guście.

W „The Times” jest artykuł o Państwie Islamskim autorstwa Willa Stanhope’a, ale słowa jej dawnego kolegi z college’u nie przebijają się do jej świadomości. Równie dobrze mogłaby to być historia dinozaura astronauty, którą czyta Finnowi, tak mało ją to teraz obchodzi. Sophie całkowicie koncentruje się na jednym.

I oto jest. Dźwięk klucza w zamku. Skrobanie, a potem skrzypnięcie ciężkich dębowych drzwi. Odgłos kroków: wolniejszych niż jego zwykły dziarski, asertywny chód. Głuche stuknięcie odkładanej czerwonej teczki – dźwięk na chwilę odłożonej odpowiedzialności – równie cudowne w piątkowy wieczór, jak cichy chlupot nalewanego do kieliszka białego wina. Brzęk kluczy o stolik w holu. A potem znów cisza.

– James? – odzywa się Sophie, wchodząc do holu.

Jego piękna twarz jest poszarzała, napiętego uśmiechu nie widać w jego oczach, wokół których zbierają się zmarszczki głębsze niż zwykle.

– Lepiej odwołaj wizytę u Frisków.

– Już to zrobiłam.

Zdejmuje płaszcz i starannie odwiesza go na wieszak, odwracając twarz.

Sophie zamiera na moment, a potem obejmuje ramionami jego talię – wciętą i nadającą jego figurze kształt litery V jak u młodego drzewa – ale on sięga do jej ramion i delikatnie je odsuwa.

– James? – Sophie czuje w brzuchu kłujący sopel lodu.

– Jest Cristina?

– Tak.

– Odeślij ją do jej pokoju, dobrze? Musimy porozmawiać na osobności.

– Dobrze. – Na dźwięk własnego przybitego głosu czuje przyspieszone bicie serca.

Mąż obdarza ją kolejnym wymuszonym uśmiechem.

– Możesz to zrobić teraz, proszę? – W jego głosie pojawia się nuta zniecierpliwienia, jakby Sophie była krnąbrnym dzieckiem lub nieposłuszną służącą.

Patrzy na niego i nie poznaje go w tym nastroju. Nie spodziewała się takim go zobaczyć.

James pociera czoło długimi, mocnymi palcami i przymyka zielone oczy. Jego rozbrajająco długie rzęsy kładą się miękko na policzkach. A potem nagle spogląda na nią tak samo jak Finn, gdy ma zamiar wyznać winę i prosić o przebaczenie. Dwadzieścia trzy lata temu patrzył tak również James, tuż przed przyznaniem się do kryzysu, który go przerastał, który sprawił, że się rozstali, którego wspomnienie nadal wywołuje u niej dreszcze i którego teraz Sophie znów się boi.

– Przepraszam cię, Soph. Tak bardzo mi przykro – mówi, jakby dźwigał nie tylko ciężar swojej pracy jako pomocnik sekretarza stanu w obliczu rosnącego ekstremizmu, ale jakby był odpowiedzialny za cały rząd. – Dałem dupy na całego.

Nazywa się Olivia Lytton. Sophie zawsze myślała o niej nie inaczej, jak tylko o asystentce Jamesa robiącej badania parlamentarne. Blondynka, dwadzieścia osiem lat, sto siedemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu, ustosunkowana, pewna siebie, ambitna.

– Prasa pewnie będzie ją nazywać blond bombą. – Sophie próbuje być zjadliwa, ale zdradza ją piskliwy głos, nad którym nie panuje.

Romans ciągnął się od pięciu miesięcy. James zakończył go dwa tygodnie temu, tuż po partyjnej konferencji.

– To nic dla mnie nie znaczyło – mówi. Siedzi z głową opartą na dłoniach i całym sobą wyraża jedynie skruchę. Odchyla się na oparcie, marszczy nos i wyrzuca z siebie kolejny banał: – Chodziło wyłącznie o seks. No i to mi pochlebiało.

Sophie z wysiłkiem przełyka ślinę. Gniew rozsadza jej klatkę piersiową, a ona z trudem powstrzymuje się przed wybuchem.

– Skoro tak, to wszystko okej – mówi.

Patrzy na nią ciepło, jakby chłonął jej ból.

– Pod tym względem w naszym związku niczego nie brakowało. Wiesz o tym. – Jak zwykle bezbłędnie ją rozszyfrowuje. To umiejętność szlifowana przez ponad dwie dekady i jedna z rzeczy, które tak mocno ich ze sobą wiążą. – Po prostu popełniłem głupi błąd.

Sophie siedzi napięta na kanapie naprzeciwko i czeka, aż jej gniew opadnie na tyle, by mogła z nim rozmawiać jak cywilizowany człowiek lub by on mógł jakoś pokonać dystans, jaki ich teraz dzieli: wykonać niepewny gest lub posłać jej uśmiech.

Ale on wydaje się skamieniały: głowa pochylona, łokcie na kolanach, palce złączone jak do modlitwy. W pierwszym momencie Sophie gardzi tym pokazem bigoterii – tą blairowską metaforą skruszonego polityka – ale potem mięknie, bo widzi, jak jego ramiona drżą od głębokiego westchnienia. Przez moment ma przed oczami matkę i ojca, który przyznaje się do kolejnej „niedyskrecji” – twarz Ginny wyraża rezygnację, lecz w jej błękitnych oczach płonie szybko tłumiony ból.

Może wszyscy mężowie to robią? Wzbiera w niej żal, a potem gniew. Nie powinno tak być. Ich małżeństwo jest inne. Opiera się na miłości i zaufaniu oraz życiu seksualnym, które podtrzymuje, bardzo się starając.

Zgodziła się w życiu na wiele kompromisów i, Bóg jej świadkiem, wykazała ogrom dobrej woli i zaufania, gdy wrócili do siebie, ale jedno musi być zawsze pewne: że ich związek jest trwały. Zaczyna widzieć zamazany obraz, bo jej oczy wypełniają się łzami.

– Jest coś jeszcze – mówi James.

Oczywiście nie przyznałby się do romansu, gdyby nie musiał.

– Jest w ciąży? – Jej słowa, szpetne, lecz konieczne, pozbawiają kolorów przestrzeń między nimi.

– Nie, oczywiście, że nie.

Sophie odrobinę się rozluźnia. Emily i Finn nie będą mieli przybranego rodzeństwa. Nie będzie dowodu romansu, a ona nie będzie musiała się nim w żaden sposób dzielić.

Wtedy James patrzy na nią z grymasem. Jej paznokcie wbijają się w dłonie, odciskając ostre księżyce, a kłykcie bieleją i wyglądają jak perły widoczne przez czerwień skóry.

Co mogłoby być gorsze niż to, że inna kobieta nosi jego dziecko – lub decyduje się na jego usunięcie? Ktoś wie. Romans to wyjątkowo soczysta pożywka dla plotek. Przekazywana tylko ulubieńcom na sejmowych salonach, aż staje się powszechnie znana. Kto wie? Jego koledzy? Premier? Żony innych ministrów? A co z Ellie? Sophie wyobraża sobie jej pulchną twarz ożywioną ledwie powstrzymywanym współczuciem. A może wiedziała już wcześniej i w dzisiejszym esemesie rozpoznała kłamstwo.

Sophie zmusza się, by głęboko oddychać. Poradzą sobie z tym, zostawią to za sobą. Przeżyli gorsze rzeczy, czyż nie? Krótki romans to nie przestępstwo. Zostanie zamieciony, szybko zapomniany, wchłoną go inne sprawy. A wtedy James mówi coś, co nadaje tej historii całkiem inną rangę i trafia ją prosto w splot słoneczny, paraliżując wizją scenariusza tak potwornego, że nie przyszedł jej nawet do głowy.

Teraz się zacznie.

Anatomia skandalu

Подняться наверх