Читать книгу Świat na krawędzi. Ze Stanisławem Lemem rozmawia Tomasz Fiałkowski - Станислав Лем - Страница 7

ROZMOWA TRZECIA
O pierwszych latach krakowskich, krętej drodze do literatury i przygodach z cenzurą

Оглавление

– Do Krakowa przyjechał pan stosunkowo późno.

– Rodzice moi, a zwłaszcza ojciec, tak mocno wierzyli w aliantów, którzy uratują dla Polski Lwów, że siedzieliśmy tam o wiele za długo. Wyjechaliśmy dopiero, gdy nam powiedziano: albo jedziecie do Polski, albo bierzecie sowieckie paszporty. Prawie za darmo wyprzedawaliśmy meble – rodzice dostali za nie coś sześćset rubli – i pakowaliśmy nasz dobytek do skrzynek. Napisałem na nich wielkimi literami: LEM. Ojciec chciał, żebym dodał imię, ale mu tłumaczyłem, że to rzadkie nazwisko i nie ma we Lwowie drugiego Lema. Przychodzimy na dworzec, ładujemy nasze rzeczy do wagonu towarowego, a obok podnosi się piramida skrzynek oznaczonych: Władysław LEM – to była całkiem inna rodzina, z Łyczakowa.

Pociąg jechał do Bytomia i Wrocławia, my jednak wysiedliśmy w Krakowie, bo mąż naszej przyjaciółki miał tu dwupokojowe mieszkanie przy Śląskiej 3 – zamieszkaliśmy w trzy osoby w jednym pokoju. Dowiedziałem się, że mogę zarobić dwa tysiące ówczesnych złotych, jeśli zostanę spawaczem. Spawaczem karbidowo–acetylenowym byłem już za Niemców, ale kiepskim. Pan Tadeusz Szulakiewicz, który mnie w tym zawodzie poduczał, wychodził na podwórze, brał pięciokilowy młot i pytał: – To ma być spaw? Łups, i cała przyspawana karoseria odpadała. Dwa tysiące złotych dosyć mnie jednak nęciło. Było nam ciężko, ojciec, rocznik 1879, musiał wrócić do pracy lekarza, o żadnym gabinecie nie mogło oczywiście być mowy, asystował profesorowi Miodońskiemu przy operacjach, ale stałej posady w klinice nie mógł dostać. Mówię mu więc: – Może ja jednak pójdę na spawacza? Ojciec słyszeć jednak nie chciał o podobnej deklasacji: – Masz dwa lata medycyny, powinieneś ją skończyć. Poszedłem więc na medycynę na UJ. Była to wtedy straszna zbieranina, mnóstwo starych koni, którzy przez wojnę pięć lat stracili, bo poza Lwowem pod Sowietami nigdzie nie można było studiować. Nikogusieńko nie znałem oprócz jednej dziewczyny ze Lwowa, z którą kuliśmy do egzaminu. Zaliczyłem tu trzeci i czwarty rok.

– W Krakowie zaczyna się pańska kariera literacka.

– Na początku trudno mówić o karierze. Chodziłem do „Odrodzenia” i do „Twórczości” na Basztową 15, obok gmachu z globusem, w którym jest teraz Wydawnictwo Literackie, i razem z moimi wierszami strącany byłem – oczywiście nie dosłownie – ze schodów i przez Przybosia, i przez Bieńkowskiego, i przez Wykę. Przyboś tłumaczył mi, że piszę pod Leśmiana i że nie należy rymować. Trafiłem w końcu na Wiślną do „Tygodnika Powszechnego” i zacząłem tam drukować zarówno opowiadania, jak i wiersze. Budziło to pewne zdziwienie wśród kolegów – studiuje medycynę i wiersze pisze, to nie jest normalne.

Poznałem pierwszy zespół „Tygodnika” – cały już, niestety, znajduje się po tamtej stronie Styksu. Obok Turowicza ksiądz Piwowarczyk, Gołubiew, Jasienica, pani Starowieyska–Morstinowa. Ona bardzo mi matkowała, to była kobieta nadludzko dobra, z samego zbliżenia do niej rany się goiły. Później jedyne pretensje do Astronautów miała o to, że bohaterowie tej powieści mówią do siebie per „pan”… Gołubiew z Jasienicą porozumiewali się cytatami z Trylogii. A kiedy napisałem wierszyk dedykowany pewnej Marysi, ksiądz Piwowarczyk pytał: – Czy organ Kurii Xiążęco–Metropolitalnej ma panu pomagać w uwodzeniu dziewcząt? – ale wierszyk jednak wydrukował i w którymś z pożółkłych roczników „Tygodnika” można go znaleźć.

Niedługo potem, w 1947 roku, wyskoczyła ze mnie w sposób niespodziewany pierwsza poważna książka: Szpital Przemienienia. Złożyłem ją u Gebethnera i Wolffa przy Rynku Głównym; spodobała się i szykowano się już do jej wydania, nagle jednak firma padła pod młotem tak zwanego upaństwowienia, a całą masę upadłościową wraz z moim maszynopisem diabli wzięli do Warszawy. Sprawa zawisła na kołku. Ojciec mój, który Szpital… dosyć cenił, próbował coś zrobić. Jakiś jego znajomy jeszcze ze Lwowa, pracujący w „Czytelniku”, przyjechał z Warszawy i ojciec poszedł do niego na rozmowę. Chodziłem po linii C–D chyba z godzinę, a ojciec sondował szansę. Wrócił, mówiąc, że nic się nie da zrobić.

Zaczęły się moje peregrynacje do stolicy, ale i one na nic się zdały. Autor recenzji wewnętrznej – wiem, kto, ale nie zdradzę nazwiska – napisał, że powieść jest wsteczna, ideologicznie najzupełniej fałszywa i konieczna byłaby przeciwwaga. Zabrałem się za dopisywanie tej przeciwwagi, robiąc strasznych komunistów z moich autentycznych kolegów z wojennego Lwowa, którzy z komunizmem nic nie mieli wspólnego. I to jednak nie pomogło; Szpital… razem z dopisanymi częściami ukazał się jako Czas nieutracony dopiero po siedmiu latach, w 1955 roku, w Wydawnictwie Literackim. Dostałem za niego nawet Nagrodę Miasta Krakowa.

– Wcześniej napisał pan inną powieść: „Człowieka z Marsa”.

– To było jeszcze we Lwowie, pisałem ją niejako prywatnie, dla znajomych, zupełnie na wariata.

– Ale opublikował ją pan po przyjeździe do Krakowa w „Nowym Świecie Przygód”.

– Opublikowałem, bo chciałem jakoś pomóc finansowo rodzicom; biedni byliśmy jak te myszy kościelne. Wiśka Szymborska zaznajomiła mnie z facetem, który zamawiał u mnie fraszki do humorystycznego śląskiego pisma „Kocynder”. Pisałem tam różne świetne rzeczy, na przykład:

„Był raz sobie pewien zbrodzień,

Który lubił trupa co dzień

I wychodził z bronią co dnia

A wieczorem – nowa zbrodnia”.


Też chodziło o tych parę groszy. I jeszcze opowiadania dla katowickiego pisma „Co Tydzień Powieść”. Jedyna właściwie cenniejsza rzecz, jaką uratowałem ze Lwowa, to była niemiecka maszyna do pisania marki Underwood; na niej to wszystko wystukiwałem.

We Lwowie powstał nie tylko Człowiek z Marsa, także zupełnie bezsensowna – wtedy tego oczywiście nie wiedziałem – praca: Teoria funkcji mózgu. W Krakowie poradzono mi, bym z nią poszedł do doktora Mieczysława Choynowskiego, który mieszkał w bardzo ładnym parterowym mieszkaniu na Szopena. Kiedy do niego przyszedłem, akurat wyrzucał go stamtąd konsul sowiecki. Pan Bóg, czy też przeznaczenie chciało, że przeniósł się na aleję Słowackiego pod numer sześćdziesiąty szósty, mniej niż minutę drogi ze Śląskiej. Choynowski redagował miesięcznik „Życie Nauki”, prowadził też Konwersatorium Naukoznawcze, założone przez asystentów Uniwersytetu Jagiellońskiego, i sam mi zaproponował, bym u niego pracował na pół etatu za 500 złotych jako młodszy pracownik naukowy. Spotkałem tam bardzo miłych ludzi: gleboznawcę Komornickiego, magistra Oświęcimskiego, z którym zacząłem układać dialog o niemożliwości odtworzenia człowieka z atomów. Ja wymyśliłem tezę i Oświęcimski co kilka dni przychodził z kontrargumentami, które zbijałem. Tak się narodził pierwszy rozdział Dialogów, książki, o której ani przez chwilę bym wtedy nie pomyślał, że może się kiedykolwiek ukazać. Zaprzyjaźniłem się tam też z nieżyjącym już, niestety, Jerzym Wróblewskim, prawnikiem i synem znakomitego przedwojennego profesora prawa z Wilna.

W ramach pracy w Konwersatorium najpierw nosiłem książki w paczkach. Choynowski, nakręcony dziką sprężyną umiejętności organizacyjnych, zwracał się do uniwersytetów amerykańskich i kanadyjskich, żeby nas intelektualnie ratowały, bo jesteśmy po okupacji straszliwie wyposzczeni. Książki wkrótce zaczęły napływać. Wybierałem co lepsze – a to Norberta Wienera Cybernetykę, a to Shannona Teorię informacji – i ze słownikiem przedzierałem się przez nie całymi nocami. Silny byłem wtedy jak dwa lub trzy konie…

– Choynowski prowadził, zdaje się, także wymianę, wysyłając Amerykanom publikacje rosyjskie?

– To już trochę później. Jak mawiają Francuzi, l'appétit vient en mangeant, i jemu też wzrósł apetyt, skoro zaś mógł się odwdzięczyć czymś mającym realną wartość, choćby pracami matematyków ze szkoły Kołmogorowa, zaczął domagać się od naszych dobroczyńców i takich książek, których oni pozbywali się mniej chętnie.

Choynowskiemu więc zawdzięczam najważniejsze moje naukowe lektury. Od razu też powiedział mi, że moja Teoria funkcji mózgu jest jednym stekiem bzdur; był to weredyk i człowiek energiczny. Miał też energiczną matkę, która niejako matkowała całemu naszemu Konwersatorium, bo odbywało się ono w ich prywatnym mieszkaniu. Nasze kontakty trwały i później: mam tutaj książkę angielską o podróżach międzyplanetarnych, prezent ślubny, jaki dostaliśmy od Choynowskiego w 1953 roku, z dedykacją: „Młodej parze na podróż poślubną między planetami”.

– Ale pańska przyszła żona nie bywała na spotkaniach Konwersatorium?

– Skąd, była wtedy dziewczęciem nieletnim. Długo zresztą nie chciała wychodzić za mąż za nikogo, wliczając w to i mnie; oblężenie trwało prawie trzy lata…

Po latach opisałem historię Konwersatorium w rozmowach ze Stanisławom Beresiem i posłałem książkę doktorowi Choynowskiemu do Meksyku, gdzie od lat przebywał – w podzięce za to, że mi świat otworzył. Tymczasem on się strasznie oburzył, przyznałem się tam bowiem, że kiedy na rozkaz pani Krassowskiej cały ten interes uległ likwidacji, myśmy z kolegami wynieśli stamtąd książek ile mogli; sam do dziś mam kilka. Choynowski był bardzo zagniewany i w liście z Meksyku kazał mi natychmiast umieścić w „Trybunie Ludu” przeprosiny za ten niegodny postępek. Myślałem, że sprawię mu przyjemność – a on mnie obrugał. Przeprosin oczywiście nie umieściłem.

Kiedy wszystko już się rozleciało, Choynowski trafił jako psycholog do szpitala psychiatrycznego w Kobierzynie. Jakiś czas tam się męczył. Był rzeczywiście strasznym weredykiem. Pamiętam, jak przedstawiciel marksistowskiej psychologii profesor Tomaszewski wygłosił odczyt, po czym zapytano, kto się zgłasza do dyskusji. Po krótkiej chwili wstał Choynowski i powiedział: „Wszystko, co zostało dotąd powiedziane, jest kompletnym nonsensem od pierwszego do ostatniego słowa”. Zapanowało powszechne zdrętwienie, ale nic mu nie zrobiono, chociaż wtedy słowa takie brzmiały nadzwyczaj obrazoburczo.

W Krakowie wpadłem też – sam nie wiem jak – w towarzystwo plastyków. To był przede wszystkim Romek Hussarski i jego przyszła żona Hala Burtan ze znanego krakowskiego rodu, ojciec jej był właścicielem fabryki porcelany w Ćmielowie; także Zosia Puget. Romek mieszkał na Łobzowskiej, a Burtanowie mieli w Przegorzałach dom, którego większą część zabrało państwo. Romek z Halą urządzili tam pracownię i rzeźbili jak szaleni, prawie wyłącznie dla kościołów. Oboje, zwłaszcza Hala, pisali też wiersze, które drukował im – jak i mnie – „Tygodnik”.

Pracownia była na piętrze; kiedyś Romek wykonał tam wielką gipsową figurę Chrystusa z rozpostartymi rękami, po czym się okazało, że nie ma takiej siły, by tego Chrystusa z pracowni wydobyć. A kiedy wreszcie się udało – spadliśmy ze schodów razem z figurą, która się oczywiście połamała. Nie było to do śmiechu, ale groteskowość sytuacji sprawiła, że wybuchnęliśmy śmiechem nieopanowanym. Anegdota ta przypomina inną, z mieszkania Romka na Łobzowskiej, gdzie syn współlokatorów zbudował kajak w kuchni, po przekątnej, i też nie dało się go w żaden sposób wydostać.

W Przegorzałach był piękny, wielki, stary sad z jabłoniami, które – robiąc bokami – wciąż rodziły mnóstwo jabłek. W sezonie spędzałem na nich wiele czasu, niby małpa, i wracałem objedzony do nieprzytomności. Od północy sad Burtanów graniczy z Lasem Wolskim, gdzie jest krakowski zwierzyniec. Chodziliśmy tam, by dla matki Romka Hussarskiego zbierać owłosienie z liniejących żubrów, a ona robiła z niego swetry.

Z Przegorzał wracałem zawsze pieszo, często przyplątywały się do mnie jakieś psy, potem – bywało – wybuchała awantura, że psa ukradłem. A ja po prostu sam pachniałem psem, bo Hala ofiarowała mi wilka. Miał na imię Radża. Ludzie mniej kształceni myśleli, że to jest „ta radża”, a chodziło o radżę indyjskiego. Był to olbrzymi pies, bardzo go kochałem. Przeszedłem z nim całe Tatry; pamiętam stamtąd dwie zabawne sceny. Kiedy wyjeżdżaliśmy kolejką na Kasprowy, Radża oparł przednie łapy o okienko wagonika i wyglądał bardzo zainteresowany. A kiedy poszliśmy na Czerwone Wierchy, zaczął padać straszliwy deszcz, a potem grad. Nakryłem jego i siebie płaszczem‐pałatką, przykucnęliśmy, żeby grad przeczekać, kulki lodu bębniły o brezent. Przechodziła grupa turystów i słyszę: „Popatrz, nasz żołnierz tu siedzi i strzeże granicy”.

Biedny Radża zginął tragicznie; po zastrzyku szczepionki przeciw wściekliźnie, oczywiście szczepionki radzieckiej, kompletnie go sparaliżowało i musieliśmy go zawieźć dorożką do uśpienia. Z trudem znieśliśmy go ze schodów; ważył blisko sześćdziesiąt kilo.

Mieszkałem już wtedy na Bonerowskiej w dwóch pokojach z żoną i matką; ojciec zmarł w 1954 roku. Jeszcze w 1936 roku rozpoznano u niego angina pectoris. Nie wolno mu było samemu zasznurować bucików, kazano mu się oszczędzać… A potem? Przetrzymał jedną okupację, drugą okupację, po przyjeździe do Krakowa pracował do końca. W któreś popołudnie roku 1954 wyszedł z naszego mieszkania na Śląskiej na pocztę, która była zaraz za rogiem, przy alei Słowackiego – i z tej poczty przyniesiono go już martwego.

W tym samym 1954 roku, w lutym, braliśmy z żoną ślub kościelny w kościele św. Piotra i Pawła. Było przeraźliwie zimno, wypowiadaliśmy słowa przysięgi, niemal szczękając zębami. Wymieniliśmy obrączki, żona swoją obrączkę zaraz zgubiła, kupiliśmy więc drugą, po czym przy ścieleniu tapczanu ta pierwsza się znalazła – mamy odtąd trzy. Przez pewien czas byłem zresztą mężem tramwajowo dojeżdżającym, ze Śląskiej na Sarego, gdzie żona mieszkała wraz z siostrą. Zapamiętałem stamtąd zwłaszcza bramę prowadzącą z sieni na schody, podobną do szafy – w tej szafie zmówiliśmy się, że się jednak pobierzemy. Ten wzruszający moment sprzed blisko półwieku trwa wciąż w mojej pamięci.

– Wróćmy jeszcze do pierwszych lat powojennych i do pewnej niemiłej przygody, charakterystycznej dla tamtych czasów.

– Któregoś dnia, w początkach stalinizmu, wkuwałem pilnie, bo zbliżał się termin egzaminu z położnictwa i ginekologii, ale postanowiłem na chwilę zajrzeć do Romka. Poprosiłem matkę, by była uprzejma zagrzać mi kawy, bo zaraz wrócę. Wróciłem po trzech i pół tygodniach, bo w mieszkaniu na Łobzowskiej wpadłem w kocioł. Nie chodziło o Romka, ale o jego sublokatora, który zresztą uciekł w nocy przez okno po związanych prześcieradłach; strasznie na nas za to krzyczano. Solidarność ludzi była jednak wtedy tak wielka, że gdy wyrzuciłem przez okno karteczkę z wiadomością zaadresowaną do mojego taty, otrzymał ją już po półgodzinie.

Zanim nas wypuszczono, zostaliśmy przewiezieni na plac Inwalidów do gmachu UB. Naiwny, poprosiłem, żeby mi dali zaświadczenie dla uczelni, bo minął właśnie termin egzaminu. – O nie, my żadnych zaświadczeń nie wydajemy – usłyszałem w odpowiedzi.

– A kiedy począł się pan pojawiać w Związku Literatów na Krupniczej jako początkujący pisarz?

– Chyba w 1946 roku, w tak zwanej Sekcji Młodych. Przechadzał się wokół nas Wyka, który największą nadzieję literatury polskiej widział wtedy w Wilku Machu. Byli tam tacy, o których świat dziś nic nie wie – w literaturze jak w maratonie, po drodze często się odpada. Siedziałem w kącie jak szare gąsiątko.

W 1948 roku kończyłem studia, robiłem absolutorium, i wtedy się okazało, że wszyscy absolwenci medycyny idą do wojska – na zawsze. Powiedziałem sobie – nie, w takim razie ostatniego egzaminu zdawać nie będę, nikt mnie nie zmusi. W tym samym roku odbyła się w Sowietach sesja Wszechzwiązkowej Akademii Rolniczej, podczas której Łysenko rozgromił tak zwany weismanizm–morganizm, czyli genetykę po prostu. „Prawda” relacjonowała w miarę dokładnie przebieg tej sesji, wycinałem więc nożyczkami wszystkie argumenty mendelistów–weismanistów–morganistów, by je następnie przytoczyć w „Życiu Nauki”, w przeglądzie prasy. Rozpętała się burza, uderzyła z Warszawy sama pani minister Eugenia Krassowska, ale poczciwy Choynowski nie zdradził, kto się kryje pod kryptonimem, jakiego używałem. Niedługo potem miesięcznik „Życie Nauki” zabrano do Warszawy, a nowym redaktorem został Bogusław Leśnodorski, który bardziej dał się brać pod włos.

Łysenkizm był bzdurą wprost przerażającą. Pamiętam, chyba jeszcze ze Lwowa, wizytę Głuszczenki – był prawą ręką Łysenki – który pokazywał pomidor wielkości mniej więcej dużej piłki futbolowej. Zapanowało powszechne osłupienie. Ktoś chciał pomacać, ale usłyszał, że pomidor jest z wosku, a oryginał znajduje się w Moskwie. Na to jeden z profesorów powiedział, ale tak ciszej, półgębkiem, że on już widział, jak wyciągają za uszy białego królika z cylindra, mimo to wie, że króliki w cylindrach się nie rodzą.

– W 1948 roku stracił pan też legitymację kandydata Związku Literatów?

– Tak, bo nie wydałem żadnej książki. To znaczy, książka istniała, ale nie miała szans na wydanie. Byłem nikim: przestałem być studentem, ale dyplomu nie zrobiłem, absolwent to żaden tytuł. Druk w „Tygodniku Powszechnym” bardzo niezdrowy, dla władzy wręcz obrzydliwy. Nie mogłem już robić przeglądów prasy w „Życiu Nauki”, pracownikiem Konwersatorium Naukoznawczego też wkrótce być przestałem – zlikwidowano je, bo ustrój nie lubił oddolnie powstających organizacji – chodziłem tylko na smażone kartofelki, bardzo smaczne, do narzeczonej Jurka Wróblewskiego. Przyjaźń nasza z Jurkiem przetrwała wiele lat. Także wtedy, gdy on wyjechał do Łodzi, gdzie został profesorem, korespondowaliśmy regularnie i dość otwarcie. Umarł, niestety, na serce; leżałem akurat unieruchomiony tak zwanym heksenszusem i nawet na pogrzeb nie mogłem pojechać.

– W efekcie wszystkich tych perypetii pierwszą pańską opublikowaną powieścią byli „Astronauci”.

– Historia Astronautów zaczyna się od pewnego spaceru. Mieszkałem w Zakopanem, w „Astorii”, i poszedłem nad Czarny Staw z grubym panem, o którym nie wiedziałem, że to Jerzy Pański, szef ówczesny „Czytelnika”. Rozmawialiśmy o braku w Polsce powieści fantastycznych. Zapytał: – Napisałby pan? – Odpowiedziałem: – Dlaczego nie! – I po paru tygodniach przychodzi umowa, tylko puste miejsce na tytuł. Wpisałem więc: Astronauci, choć nie wiedziałem jeszcze, o czym to będzie.

Kiedy Astronauci się ukazali, Zofia Woźnicka, której Dąbrowska rokowała nadzwyczajną przyszłość jako pisarce, zniszczyła mnie kompletnie, zarzucając mi brak wyczucia klasowego. Słonimski potem ją delikatnie wyśmiewał, tłumacząc, że gdyby w kosmosie istniała walka klasowa, to musiałaby też powstać Komunistyczna Partia Wenus, która by nigdy nie dopuściła do inwazji na Ziemię. Drugi atakował Grzeniewski, w dwugłosie; na ogół dwugłos służy temu, by pokazać przeciwne stanowiska, a to był dwugłos negatywny. Dostałem porządne lanie.

– Zareagował pan?

– Coś tam głupio odpowiedziałem, ale potem przypomniałem sobie słowa Goethego w rozmowie z Eckermannem: że nigdy nie powinno się rozmawiać z krytykami. Eckermann na to: – A gdyby oskarżyli pana o kradzież srebrnych łyżeczek? – Też nie – odpowiedział Goethe, i miał naturalnie rację.

– Po wydaniu „Astronautów” przyjęto pana ponownie do ZLP?

– Nie od razu. Najpierw przyjechał do Krakowa Putrament i tłumaczył mi w jakiejś kawiarence, że dla Polaków najgorszy jest brak własnej Syberii – gdybyśmy ją mieli, moglibyśmy tam wszystkie śmieci antyrządowe i antykomunistyczne powysyłać, i to by dopiero oczyściło atmosferę. On przemawiał, ja się nie odzywałem. W końcu obiecał, że moje przyjęcie do Związku załatwi, i tak się rzeczywiście stało.

Po Astronautach napisałem Obłok Magellana, który był w moim rozumieniu czerwoną utopią; Janek Błoński nazywał to „chwytaniem ustroju za fasadę”. Są tam zresztą rzeczy, które technologicznie zdumiewająco się sprawdziły, na przykład cała informacja zakodowana jest na Ziemi w specjalnej sieci, a statek „Gea”, który leci w przestrzeń, najważniejszą jej cząstkę zabiera ze sobą. Wymyśliłem tam też „wideoplastykę”, która zasadą działania bardzo przypomina dzisiejszą wirtualną rzeczywistość.

Obłok… również miał kłopoty. Rozszyfrował mnie mianowicie w recenzji wewnętrznej Ignacy Złotowski, chemik, który potem wyjechał do Ameryki. Napisał, że to, co ja w powieści nazywam mechaneurystyką, jest w rzeczywistości cybernetyką, czyli burżuazyjną pseudonauką. Maszynopis został na blisko rok zatrzymany. Pomógł mi Jurek Wróblewski, który, jako prawnik, tłumaczył w „Iskrach”, że rzecz jest całkowicie niewinna. Tymczasem zresztą nadchodziła odwilż, zaczęło się robić coraz swobodniej.

W latach czterdziestych przygotowywano w ZSRR awanturę z fizykami, analogiczną do tej, której na obszarze biologii przewodził Łysenko. Wtedy nie wiem już, czy Lew Landau, czy ktoś inny powiedział, zdenerwowany, najwyższym władzom, że jeśli zaczną atakować fizykę teoretyczną i „einsteinizm”, nie będą mieli nigdy bomby atomowej, tylko g… I awanturę odtrąbiono. Były jednak domeny nauki, jak ekologia, na które lodowaty wicher łysenkizmu podziałał bardzo szkodliwie. Najlepsze natomiast życie mieli matematycy, ponieważ umysł komunistycznego marksisty nigdy nie zdołał wleźć tak wysoko, by matematykę zrozumieć. Zatrzymywał się na poziomie tego, co w Anty–Dühringu

Świat na krawędzi. Ze Stanisławem Lemem rozmawia Tomasz Fiałkowski

Подняться наверх