Читать книгу Toksyczni - Tomasz Duszyński - Страница 7

ULTRAS

Оглавление

ŚRODA, 23.30

Seba wciągnął w nozdrza znajomy zapach. Stęchlizna, piwo, pot, testosteron i aromat drogich perfum. Dziewczyny wiedziały, co jest na topie, nie szczędziły pieniędzy rodziców i klientów na zakupy w douglasach i innych seforach. Klub wypełniała mieszanka wybuchowa, uderzała w nozdrza mocniej niż działka śniegu. Dubstepowy bit wstrząsał salą. Długi, właściciel „Weny”, zainwestował w nowe nagłośnienie i światła. Wszystko wyglądało ekstra, ale ludzie się zmieniali. We Wrocławiu kluby powstawały jak grzyby po deszczu i trudno było utrzymać w nich zadowalającą frekwencję. Poza tym młócka, którą tu grali, sprowadzała jeden typ klienta: kolesi, którzy nie śmierdzieli kasą i wygrzebywali drobne na zupki chińskie i marne piwo.

Być może Seba powinien sobie odpuścić, jak to mówią: nie jego cyrk, nie jego małpy, ale czuł się w tym klubie jak w domu. To była jego druga meta, a załoga stąd jak rodzina. Wprowadzał powoli plan zmiany. W Długim miał słabe oparcie, ponieważ boss zajmował się innymi biznesami. „Wena” była zabawką, pralnią, eksperymentem. W ostatnim kwartale jednak rozkręciła się na tyle, że Seba dostawał coraz częściej wolną rękę na wdrażanie własnych pomysłów. To mu odpowiadało. Realizował się.

– Siema, Ultras!

Seba błysnął uzębieniem. Uniósł dłoń, uścisnął dłoń Krisa. Chwilę się siłowali ze śmiechem. Seba przyciągnął łapę kolegi do piersi – zawsze wygrywał.

Kris w koszulce z przydługim napisem: POLICE OFFICER BECAUSE BADASS ISN’T AN OFFICIAL JOB TITLE. Do tego skórzana kurtka, w której nosił się, jakby była ze złota. Kołnierz postawił do góry, brakowało mu tylko papierosa w kąciku ust, żeby pozować na gwiazdę z Hollywood z lat siedemdziesiątych. Trochę łysiał, nie tracił jednak pewności siebie.

– Myślałem, że macie dzisiaj z Toudim wolne? W ogóle was tu nie widziałem.

Kris poklepał się po brzuchu, a zaraz potem po tyłku. Koleś miał jakieś dziwne natręctwa. Seba przyzwyczaił się do tego. Jeśli Kris tak lubił, mógł się klepać, gdzie chciał, ważne, że płacił na czas za towar, który potem rozprowadzał wśród klientów.

– To może do okulisty idź. – Seba znów wyszczerzył zęby. – Cały czas na posterunku. Musieliśmy obgadać coś w kanciapie. Nowa strategia na trudne czasy!

– No pięknie! Szefowie poza budą, to harcujecie w biurze? Laseczki były?

Ultras miał na końcu języka ciętą ripostę, ale właśnie doczłapał się do nich Toudi. Burknął coś do Krisa na przywitanie. Kumpel wciąż był nie w sosie po rozróbie sprzed dwóch godzin. Ultras za to emanował siłą spokoju, był ulepiony z innej gliny. Zrzucił z siebie wszystko już po kwadransie. Cała ta sprawa znad stawu spłynęła po nim jak woda po kaczce. Był pewny, że tylko z takim nastawieniem można się uchować od wrzodów albo – co gorsza – od pieprzonego raka.

– Jak sprawy, Toudi? – zapytał Seba.

– Znów pedalstwo w kiblu, czuć materiałem genetycznym. Bartuś się nimi zajmuje…

– Bartuś zawsze to lubił – zaśmiał się Kris.

– Długi mówił, żeby ich nie odstraszać. Zostawiają więcej pieniędzy niż te łosie z orientacją hetero. Gejlandia się tutaj zrobi. – Toudi skrzywił się, jakby ktoś zaatakował go dildo od tyłu. – Jeśli chcecie znać moje zdanie, to bym ich wszystkich stąd wypieprzył.

– Interesy to interesy – zauważył przytomnie Kris. – Kasa nie śmierdzi.

– Od kiedy z ciebie taki biznesmen? – Ultras uderzył dilera pięścią w ramię. Wiedział, że Kris tego nie lubi, ale nie zależało mu na jego psychicznym komforcie.

– Jaki tam znowu biznesmen, raczej biedny żuczek próbujący zarobić do dziesiątego. – Diler szybko zmienił temat. – Ty lepiej, Ultras, się pochwal. Słyszałem, że trenujesz do zawodów w Pradze, normalnie zagraniczna liga. Team Fighting Championships? – Kris popisywał się kalekim angielskim. – Tak się to nazywa?

– Tak, dokładnie.

– Jedziesz z chłopakami ze Śląska? Ty? Stary Wiślak? Przecież już od dawna nie ma zgody między waszymi klubami.

– Mam pozwolenie od swoich ze względu na stare układy…

– Stara miłość nie rdzewieje?

Seba wzruszył ramionami. Nie mógł tłumaczyć Krisowi, jak było naprawdę. Ultras był na banicji. Mógł wspomóc miejscowych ze względu na specyficzny układ jego klubu z Długim.

– Może pomyślisz o wspomaganiu? Dla ciebie znajdą się w promocji jakieś warpy. Podbijesz formę przed zawodami.

Kris zaśmiał się obłędnie. Był fanem Star Treka. Dopalacze nazywał warpami, zupełnie jak prędkość, z którą poruszał się filmowy statek. Nawet je stopniował od kopa, jakiego dają. Podobno przy siedmiu warpach wpadało się w czarną dziurę, z której można było się wydostać jedynie nogami do przodu.

– Dzięki za dobre chęci Kris, ale nie skorzystam. Gdybym czegoś potrzebował, uderzyłbym bezpośrednio do Długiego. Poza tym jestem czysty…

– W porządku, Seba, ty pewnie będziesz czysty, ale dla mnie to frajerstwo. Założę się, że ruscy kibole koksują się na tę ustawkę już od kilku miesięcy.

– A co mnie obchodzą ruscy? Patrzę na siebie, poza tym mam rozum. Towar potrafi tak zryć beret, że nie można po nim pozbierać myśli.

– Dokładnie – potwierdził ochoczo Toudi. Wreszcie zaczynał się ogarniać. Istniała szansa, że wróci do świata żywych przed porankiem. – Moi kumple podczas zjazdu zaliczają masakryczną psychodelę… Deprecha taka, że tylko się pociąć.

– Może biorą za dużo naraz? – Kris wyglądał na autentycznie zmartwionego. – Wiesz, że nie można przesadzić.

– Wiem. – Toudi przesunął dłonią po rudej, ostrzyżonej na jeża czuprynie i ziewnął rozdzierająco. – Ale sam po ostatnim cracku czułem się jak po lobotomii. Poza tym możesz zapomnieć o śnie i seksie…

– Tylko nie powtarzajcie tego przy klientach. – Kris zaśmiał się i znów przełączył się na tryb biznesmena. – Zepsujecie interesy Długiemu i Mini.

Seba nie miał zamiaru niczego psuć szefom. Długi i Mini prowadzili wiele wspólnych biznesów. Do nich należała agencja ochrony, w której zatrudnili jego i innych chłopaków. Do tego nie gardzili dystrybucją dopalaczy i innych dragów. Ultras nie miał się na co skarżyć. Długi zarabiał niezłą kasę na ochronie klubów i burdeli we Wrocławiu, mamonę z interesów prał w „Wenie”. Przy okazji trochę spływało na lojalnych pracowników. Poza tym Seba wiele zawdzięczał szefowi. Długi wziął go pod skrzydła w trudnym momencie. Ultras był spalony w rodzinnym mieście, zaledwie pół roku temu znalazł azyl i dobrą robotę we Wrocławiu.

– A co z tym kolesiem, który w zeszłym miesiącu dostał korby i latał po mieście, udając wampira? – rzucił Toudi.

Ultras zaśmiał się pod nosem, bo kumpel lubił prowokować Krisa.

– On wcale nie udawał – sprostował Seba. – To był pierdzielony Dracula we własnej osobie! Pogryzł kilku kolegów w klubie, a potem wyleciał na ulicę i zaczął skakać po samochodach. Chciał się zmienić w nietoperza i popylać ponad miastem. Nie zdążyliśmy go złapać. Skrzydła mu podcięło i wpadł pod citroëna na Kazimierza.

– Znam przypadek. – Kris wyglądał na dotkniętego ich uwagami. – Nie brał od nas. Koleś wylądował w szpitalu. Mało nie zszedł, ale jego kumple przyznali się, że ściągnęli towar od jakiegoś studencika z Poznania.

– Tyle dobrze. – Toudi stracił zainteresowanie tematem, kiedy podążył wzrokiem za blondyną, która przeszła obok nich, przesadnie kołysząc biodrami.

– U nas wiedzą, że jak wezmą za dużo, mają zakaz wejścia do klubu. Do takich tematów nie dopuszczamy.

– I klawo – zgodził się pojednawczo Ultras, patrząc ukradkiem na zegarek. – Kris, nie obraź się, ale mamy trochę roboty. Sprawdzimy, co z chłopakami. Potem robimy jeszcze objazd po mieście.

– Takim to dobrze. Podupczycie przynajmniej trochę, co?

– Nie mieszamy interesów z przyjemnościami – rzucił Toudi, który znów zaliczał psychodelę, zupełnie jak po towarze od Krisa.

Pożegnali się i ruszyli na obchód. Ultras był jak zwykle czujny. Przyuważył dwóch kolesi, którzy wyraźnie szukali wrażeń. Rozpoznawał takich na kilometr. W oczach mieli magnes przyciągający kłopoty. Teraz to Seba siłował się z jednym wzrokiem. Widział minę tamtego, jego szczęki rozwarły się i zacisnęły. Nie przypominali żelbojów, którzy stanowili większość stałych bywalców klubu. Byli starsi, niedomyci. Jechało od nich wódą, piwem i sosem czosnkowym po kebabie. Dobrze wiedzieli, że nie pasują tutaj i nikt ich tu nie chce. Z powodu tych różnic kolesie tym bardziej chcieli pokazać, że w całej tej menażerii oni powinni być większością, że ta inność szczypiorów dookoła powinna być tępiona dla przykładu. Seba w sumie myślał podobnie, z politowaniem patrzył na kolesi, którym spodnie wisiały w kroku, jakby w nie narobili. Jednak jemu było wolno w tym klubie myśleć, co chciał, tym podpitym palantom nie.

Drżenie na policzku. Ten, który szukał zaczepki, w końcu odpuścił. Spojrzenie Ultrasa było ostrzeżeniem. Seba uznał, że powinien być z nimi spokój.

– Jak twoja Marta? – zapytał Toudi.

Ultras w pierwszej chwili nie dosłyszał. Nocki w klubie odbijały się na jego słuchu. Kiedyś poważnie rozważał, czy nie powinien zażądać od Długiego rekompensaty za szczególnie szkodliwe warunki pracy.

– Że co?

– Jak Mary?

Zmiana tematu. Pitolenie o głupotach. Toudi miał problem ze skupieniem się na czymkolwiek, zarzucał jedną historyjkę po drugiej. Ultras zastanawiał się, co odpowiedzieć. W sumie z rudzielcem, jak mało z kim, mógł się zdobyć na szczerość, ale czy tego chciał? Przecież sam nie wiedział, jak określić swój związek z Martą. Była cholernie ładna, typ modelki, ale z czymś więcej w głowie niż te pustaki, które przychodziły do klubu. Niby same plusy, jednak było coś jeszcze. Zawsze musiało być jakieś cholerne „ale”. Dziewczyna miała ze sobą bagaż, który zaczynał mu doskwierać. Rozwódka, pięcioletni bachor, z którym on za cholerę nie potrafił się dogadać. Trudno, żeby kobietka z dzieckiem nie miała wymagań, a obowiązki, którymi próbowała go obarczać, były ponad jego siły. Ultras nie był typem, który wynosi śmieci, jedzie na zakupy do Biedronki, a potem ogląda z rodzinką Taniec z gwiazdami.

– Jak Mary?! – Toudi rozdarł się teraz na cały regulator.

– Spoko – odpowiedział wreszcie Seba. – Dziewczyna zajebista.

Toudi skinął głową, sprawiał wrażenie, jakby odpowiedź Ultrasa wcale go nie interesowała. Pokręcili się jeszcze chwilę po klubie. Porozmawiali z chłopakami z bramki i sali. Przed wejściem nie było już kolejki. Co jakiś czas jedna lub druga para umawiała się z bramkarzami i wychodziła na chwilę z klubu, żeby przejść się w stronę fosy. Seba nie musiał się domyślać, co tam robili. Wszystko wydawało się w porządku. Żadnej rozróby, o której warto wspominać. Nie mieli nic do roboty.

Toksyczni

Подняться наверх