Читать книгу Ciche dni - Abbie Greaves - Страница 6

PROLOG

Оглавление

Maggie, widziana z góry, wydaje się panować nad sytuacją. Z charakterystyczną dla siebie starannością układa tabletki na talerzu. Wydaje się nawet, że wyłuskuje drażetki z większą niż zwykle uwagą, przechylając delikatnie blister. Słychać głośny brzdęk, gdy jedna po drugiej upadają na ceramiczną powierzchnię. Tylko to przerywa ciszę.

Zgromadziła na talerzu osiem tabletek. Przynosi sobie szklankę wody, która od lunchu stała nietknięta na kuchennym blacie, i po raz ostatni sprawdza ustawienia kuchenki. Zapiekanka z kurczakiem będzie gotowa za dwadzieścia pięć minut. Ma mnóstwo czasu, by wszystko doprowadzić do końca. Wysuwa krzesło i siada przy kuchennym stole plecami do drzwi. Przed nią leży plik opłaconych rachunków, które rozsypują się nieporządnie na boki. Maggie wyjmuje z torebki swoją najcenniejszą pamiątkę – kamienny przycisk do papieru ozdobiony specjalnie dla niej – i kładzie na wierzchu.

Opanowała bałagan, bierze do ręki pióro kulkowe, które znalazła w nieotwieranej od dawna szufladzie biurka. Jedno z nielicznych, w którym nie wysechł atrament. Sunie po papierze tak gładko, że skurcz dłoni, który prześladował ją po tygodniu pisania zwyczajnym długopisem, na pewno nie wróci. Gdy kończy ostatnie zdanie przeznaczone dla Franka, jej pismo jest jak zawsze schludne i czytelne. Jeżeli nawet w jej myślach pojawił się cień wątpliwości, nic na to nie wskazuje. Co najwyżej lekko ukośnie postawiona kropka, jeśli przyjrzeć się z bliska.

Zamyka terminarz w czerwonej skórzanej okładce i bez dalszych ceregieli bierze tabletki, wkłada do ust wszystkie naraz i popija niewielką ilością wody. Przełykając, teatralnym gestem odrzuca głowę do tyłu – robiła tak jako nastolatka i robi tak do dzisiaj.

Z początku nic się nie dzieje. Nie wstając z krzesła, Maggie wraca do obierania fasolki, odkrawa dziwaczne włókniste końce i odsuwa je na krawędź deski. Po mniej więcej minucie czuje, jak zalewa ją fala spokoju. Kroi coraz wolniej, jej prawa ręka drży lekko na trzonku noża.

Po kilku sekundach osuwa się bezwładnie do przodu. Na szczęście wszystko następuje zbyt szybko, by zdążyła zarejestrować, co się dzieje. Głowa opada jej raptownie, jak niegdyś podczas maratonów filmu francuskiego, które Frank miał zwyczaj urządzać w deszczowe niedzielne popołudnia. Szkoda, że tym razem nie ma go przy niej, aby ją podtrzymać.

I tym razem ona z pewnością już się nie ocknie.

W gabinecie Frank wpatruje się w skupieniu w monitor komputera. Koniec jest bliski: sterowane przez program koń, wieża i pion, wstyd przyznać, na ustawieniach dla początkujących, otoczyły jego ostatnią nadzieję – królową. Pomimo wszystkich osiągnięć akademickich jeszcze nigdy nie udało mu się przejść pierwszego poziomu, co nadaje całkiem nowego znaczenia jego ulubionemu powiedzeniu: „Wytrwałość jest decydująca”.

Dawniej, gdy w takich chwilach Maggie wołała go na kolację, był tak zajęty obmyślaniem strategii, że nie rejestrował nawet jej głosu, a tym bardziej nie przerywał gry. Przychodziła więc po niego, kiedy już nakryła do stołu, kładła mu ręce na ramionach i masowała kciukami plecy między łopatkami, aż na monitorze pojawiał się nieubłagany komunikat: Szach i mat. „Następnym razem!” – pocieszała go. Być może wszystkie algorytmy sprzysięgły się przeciwko niemu, a Maggie nie mogła znieść jego rozczarowania.

Dziś nikt nie odrywa go od gry w taki przyjemny sposób. Kiedy do jego świadomości dociera dźwięk alarmu pożarowego, jest bardziej zdziwiony faktem, że urządzenie wciąż działa, niż tym, że teraz się uruchomiło. Maggie nigdy nie była szczególnie uważną kucharką, ale przynajmniej oznacza to, że nie muszą okresowo sprawdzać działania czujnika dymu.

Pierwsze lata ich wspólnego życia były naznaczone serią niesławnych porażek kulinarnych: Krzywy Biszkopt w siedemdziesiątym ósmym (piąta albo szósta randka); Betonowy Deser rok później (przez to określenie musiał spędzić noc w pokoju gościnnym); zbiorowe zatrucie na przyjęciu urodzinowym, które wydali w niemożliwie zarośniętym ogrodzie za domem (na szczęście byli obecni jedynie wyrozumiali bliscy przyjaciele). Za każdym razem, kiedy mijały mu dolegliwości, jakimś cudem zakochiwał się w niej coraz bardziej.

Teraz jednak nieustający przenikliwy pisk sprawia, że Frank przerywa grę. Chwilę się zastanawia, czy Maggie zdążyła już zająć się alarmem, w końcu decyduje się zejść do kuchni i samemu się z nim rozprawić. Zapach spalenizny dolatuje do jego nozdrzy, jeszcze zanim dostrzega dym. W piecyku przypala się jakaś potrawa, być może Maggie ucięła sobie drzemkę, co zdarza się jej coraz częściej. Frank jedną ręką wyłącza piekarnik, drugą sięga po wiszącą na klamce drzwi pamiątkową ścierkę z wakacji, by rozwiać dym. Jest gęstszy, niż wydawało mu się z początku, i nawet najporządniejsza kornwalijska ścierka kuchenna nie może sobie z nim poradzić. Świeże powietrze. Oto, czego trzeba. Spostrzega Maggie dopiero w chwili, gdy podchodzi, by otworzyć okno.

Tego, co się wydarzyło, nie uzmysławia mu widok pustego opakowania po tabletkach. Ani rozlanej wody, ani resztek fasolki rozrzuconej wokół rąk Maggie. Uzmysławia mu to ból w piersi. Usuwająca się spod nóg ziemia, walące się ściany, sufit, który spada mu na głowę – wszystkie te koszmarne metafory z dziedziny budownictwa, które przychodzą mu na myśl, gdy widzi, co zrobiła.

Dotyka jej nadgarstka w nadziei, że wyczuje cokolwiek: najsłabsze drgnięcie, cień pulsu. Może nie jest jeszcze za późno.

Zastyga z ręką nad słuchawką telefonu. Nigdy nie był dobry w rozmawianiu przez telefon i teraz chwila zawahania sprawia, że niemal się wycofuje.

– Halo, tu służby ratunkowe. Z kim połączyć?

Cisza.

– Halo? Z kim mam połączyć?

Cisza.

– Przypominam, że telefonowanie dla zabawy na numer alarmowy jest karalne, poza tym naraża życie innych.

– Pooo… gotowie – udaje się wykrztusić Frankowi w ostatnim momencie, sylaby więzną mu w gardle, a potem wylewają się niezrozumiałym potokiem słów.

– Proszę głośniej. Przełączam pana.

– Pogotowie, słucham. Jaki adres?

– Digby Crescent czterdzieści dwa, Oksford, OX dwa sześć TA – recytuje Frank ochrypłym głosem. Sam go nie rozpoznaje, tak różny jest od tego, który przez ostatnich kilka miesięcy rozbrzmiewał wyłącznie w jego myślach.

– Czy może mi pan powiedzieć, co dokładnie się stało?

– Moja żona, Maggie… Połknęła za dużo tabletek nasennych.

– Karetka już jedzie. Czy żona jest przytomna? Wyczuwa pan tętno? Czy są jakieś oznaki, że żona oddycha?

– Nie wiem… Nie jestem pewny.

– Czy żona celowo przedawkowała tabletki?

Cisza.

– Podczas udzielania pomocy każda dodatkowa informacja może okazać się bezcenna. Czy pańska żona wspominała, że chce zrobić sobie krzywdę? Cierpiała kiedykolwiek na depresję?

– A więc… rzecz w tym… Chodzi o to, że od pewnego czasu nie rozmawialiśmy ze sobą. To znaczy, ja nie odzywałem się do niej… To trwało… prawie pół roku.

Ciche dni

Подняться наверх