Читать книгу Byłem przechodniem - Adam Pilch - Страница 5

JERZY PILCH O ADAMIE PILCHU

Оглавление

OSTATNI DZIEŃ ŻAŁOBY NARODOWEJ. Chyba nie zdążyłem śp. Adamowi Pilchowi powiedzieć, że gada się z nim tak, jakby nie był – nic nikomu nie ujmując, zwłaszcza nic a nic nie ujmując moim współbraciom – luterskim księdzem. Za szerokie horyzonty, za błyskotliwa inteligencja, za daleko idąca wrażliwość. Pełen luz połączony z pełnym pryncypializmem.

Nieraz dawałem wyraz przeświadczeniu, że prawdziwy ksiądz nie musi, a może nawet nie powinien, za dobrze znać się na Panu Bogu. Musi i powinien znać się na ludziach. Mieli tę cechę najwięksi kapłani, z jakimi przyszło mi się zetknąć – Tischner, Wantuła; miał ją – ośmielę się powiedzieć, w stopniu szczególnie wysubtelnionym – Adam. Subtelność, wrażliwość, wyczulenie to cechy w miarę dokładnie go opisujące. Jaka z takich przymiotów jest droga do stopnia pułkownika – teraz pośmiertnie generała brygady – nie mam zielonego pojęcia. Dla rozumienia świata i ludzi są to – owszem – warunki konieczne i wystarczające. Rozmawiało się z nim i miało się wrażenie, co tam wrażenie, miało się absolutną pewność, że ten dziwny ksiądz, że ten osobliwy ksiądz pastor, że ten niepojęty ksiądz pułkownik rozumie nie tylko każde słowo, ale i każdą w tym słowie literę, i każdy akcent.

Rozmowy bywały – głównie z powodu mojej skłonności do awarii – awaryjne. Może to wyostrzało odbiór; nawet jak wyostrzało, to nie wyczerpywało. Przy czym nie tylko gwoli uniknięcia laurkowej słodyczy, ale zwyczajnie gwoli realizmu odnotować trzeba, że jego wszechrozumienie drugiego człowieka nie było tożsame z akceptacją. Z jakąś tanią pseudo-ewangeliczną pseudodobrocią. Skąd! Adam od irytacji ani fundamentalnie, ani okolicznościowo nie bywał wolny. Rozumiał kogoś też w tym sensie, że bez pomyłki mógł oznajmić: Rozumiem go, ale on nic a nic nie rozumie.

Ewangelicy, zwłaszcza starsi, uchodzą za znających Pismo, sam mam w tej książce jaką taką orientację. Adam znał Biblię – powiedziałbym – ponadpokoleniowo, ponadwyznaniowo, ponadbibliograficznie. Prawdziwie wierzący i zarazem najdalszy od dziecinnej wiary w cudowną moc biblijnych fabuł, był jednocześnie pewien ich szczególnej, nie literalnej, ale i nie metaforycznej siły. Polegał na tym, na czym stoi chrześcijaństwo, na tym, o czym w Ewangeliach mówi się często, polegał na Słowie. Nie pojmowanym wszakże jako czarodziejskie zaklęcie, jako opowieść czy jako bojowe hasło ludu Chrystusowego. Jak przeto pojmowanym? Skutecznie – w dzisiejszej epoce, w której nie tylko sama wiara umyka, ale i wyobraźnia religijna pierzcha – ksiądz Pilch może nie gwarantował, ale dawał duchową szansę; tak wierzył, tak, powiedziałbym, nowocześnie i zarazem głęboko wierzył, tak prosto i zarazem z całym bogactwem, a może nawet z całym skomplikowaniem swej duchowości wierzył, tak w sumie imponująco wierzył, że w jego obecności chciało się choć w połowie wierzyć tak samo. Był pasterzem, który trzódce swej nie dawał ani pewności, ani poczucia wybraństwa, ani zestawu formuł i cytatów, których mechaniczne klepanie nie tylko u nas uważane jest za znak wielkiej pobożności. Dawał duchowość. Niełatwą i nieprostą.

Jego, a chyba mogę też powiedzieć, nasz – gdyby żył, z właściwą mu kulturą nie dementowałby tej uzurpacji – Bóg nie mieszkał w niebie, Jego domem, domem naszego Boga, był biblijny dyskurs.

W każdym razie orientację w Słowiemiał niewiarygodną; dzwoniłem nieraz z prośbą o lokalizację jakiegoś cytatu albo z pytaniem o jakiś mętnie zapamiętany akapit, co do którego niekiedy nie miałem nawet pewności, czy w ogóle jest w Biblii. Obojętnie gdzie Adama zastawałem, nawet jak prowadził samochód, odpowiadał natychmiast, bez zająknienia, a jak się pojawiał jakiś cień wahania, w tle słychać było głos jego żony, pastorowej Kornelii. Nie tylko perfekcyjna znajomość Słowa Bożego tę parę łączyła.

Nie zdążyliśmy. Nie zdążyliśmy praktycznie z niczym. O takich sielankach, że z Adamem, w przyszłości biskupem polskich lutrów, siedlibyśmy kiedyś w fotelach i obszernie pogawędzili o upiorności naszego ukochanego miejsca urodzenia, o Panu Bogu, o kolegach teologach i kolegach literatach, o toksycznych krewnych i o przyjaznym – wziąłem to spostrzeżenie od niego – sygnale ekspresu ruszającego z Wisły Uzdrowisko do Warszawy Centralnej, o takich idyllach nie wspominam nawet.

Darujcie mi ton nadto otwarty, ale i ja – jako i wy wszyscy – chciałbym i chcę żyć długo. Wbrew pesymistycznym, gęsto, zbyt gęsto przeze mnie głoszonym tezom i wbrew innym makabrycznym pozom, chcę być na ziemi długo i w przytomności umysłowej; i nieraz w chwilach – tak jest – pewnego roztkliwienia wyobrażałem sobie, że tak jak początkowi mojego życia, dzieciństwu i wczesnej młodości towarzyszyła postać Andrzeja Wantuły, tak sędziwości towarzyszył będzie młodszy wprawdzie ode mnie o kilkanaście lat, ale w ów przyszły czas też przecież już wiekowy biskup Adam Pilch z Wisły. Dawałbym mu do czytania jakieś nowo napisane rzeczy, on by mi wytykał ewidentne potknięcia teologiczne, nie reagowałbym na to z przesadną wyrozumiałością, cóż ty, siedemdziesięcioparoletni smarkaczu, będziesz luterski włos na czworo rozdzielał, ach, od czasu do czasu pogadalibyśmy jak Pilch z Pilchem – pożarlibyśmy się mianowicie krwawo.

Nie zdążyliśmy. Jak to bywa przy śmierci nagłej, przy gromie z mglistego, smoleńskiego nieba, a może nawet, jak to bywa przy – jeśli są takie – zwyczajniejszych odejściach, nie zdążyliśmy. Nie zdążyliśmy ani pogadać, ani się pospierać, ani nasycić się przyjaźnią, ani nawet kuzynostwem.

Zawsze mnie bawiło dociekanie pokrewieństw, powinowactw i wszelkich możliwych więzi, jakim z fascynacją lubili oddawać się starzy Wiślanie. Nie zdążyliśmy zostać starymi Wiślanami, nie zdążyliśmy też przeto, pochylając się nad genealogiami, nacieszyć się jakże niezwykłym paradoksem, że wbrew pozorom nazwisko Pilch wcale nas nie łączy – krewniakami jesteśmy po kądzieli. Babki nasze – Cieślarówny z domu – były siostrami i wyszły za dwu różnych i zupełnie ze sobą niespokrewnionych Pilchów. (Rzecz możliwa tylko w Wiśle, tylko tam znajdziesz stu różnych Pilchów, co nie są krewniakami, choć jak pogrzebać głębiej – niektórzy są).

Dla wzmożenia efektu była jeszcze trzecia siostra, która też wyszła za Pilcha, też, ma się rozumieć, niespokrewnionego z dwoma poprzednimi. Kto nie z Wisły, nie rozumie? Nie dziwota, ci ze świata rozumieją mało.

Naprawdę nie rozumiecie? Przecież proste to jest jak drut: trzy siostry Cieślarówny wyszły za trzech różnych Pilchów. Dwie z nich były naszymi babkami, ich jednak mężowie – dziadek Adama, Pilch i mój dziadek, Pilch (znany w Wiśle jako stary Kubica) – spokrewnieni nie byli, ale ponieważ, co już zostało podkreślone, ich żony były siostrami, więc byli szwagrami. Drobną komplikacją tego czytelnego układu jest co najwyżej to, że matka Adama jest wnuczką przyrodniej siostry mojego dziadka Pilcha (Kubicy), więc ta przyrodnia – z pierwszego małżeństwa – siostra mojego dziadka Pilcha (Kubicy) też była z domu Pilch. (Potem po mężu Branc, jej zaś córka wyszła za Cieślara, ojca wspomnianych na początku trzech sióstr, co za trzech różnych Pilchów się wydały). Detale te trochę sytuację ubarwiają, ale jej klarowności nie zakłócają, mam nadzieję. Po prostu, a zarazem nie bez finezji, z dwu stron byliśmy z Adamem skoligaceni. Dla zupełnej pełni obrazu warto też dodać, że trzy wymienione na początku Cieślarówny wyszły za trzech Pilchów, z których dwaj: mąż mojej babki i mąż babki Adama nosili to samo imię Paweł, trzeci Pilch nosił imię Jan, ale – co oczywiste – był w Wiśle znany jako Pieterek.

Nigdy się, Adamie, ani nad takimi osobistymi, ani nad innymi upojnościami nie pochylimy – w sobotę idę na Twój pogrzeb. Odczekaj trochę, a jak Pan Bóg Ci powie, jaki popełniliśmy błąd w jego wizerunku – przyśnij mi się i powiedz, o co, do jasnej cholery, w tym wszystkim chodzi.

Jadę na pogrzeb Adama. Po niekończących się lodowatych pogodach, po zimnych deszczach przepiękny sobotni poranek. Nie bardzo tej aurze dowierzam. Nie tylko z tego powodu, że mgła, co znad Smoleńska ustąpiła, powoli, a właściwie raptownie u nas, w naszych duszach i w naszych mózgach nastała i królować będzie długo.

Naszych, nie naszych. Nieraz mi się zdaje, że jedyną rzeczą, jaka mnie z ojczyzną łączy, jest język polski. Niby dużo, niektórzy powiadają: wszystko. Istnienie jest językiem, człowiek jest językiem, Bóg jest językiem, granice mojego języka są moimi granicami – tysiąc, a może dwa tysiące innych formuł. Niestety, czasy, w których nazywanie rzeczy uspokajało, minęły; pełnej tożsamości nie ma.

Inna rzecz, że pod tym akurat względem jestem upośledzony nieuleczalnie, chronicznie i terminalnie. Co to jest pełne utożsamienie, nie poznam i nie dowiem się nigdy. Może z Cracovią Kraków byłem kiedyś blisko, ale i to minęło. „Sam ze sobą nie mam nic wspólnego” – który raz powtarzam tę frazę Franza Kafki? Milionowy czy tylko stutysięczny raz?

Jadę pożegnać Adama z całej głębi serca, z dotkliwego poczucia braku, ze szczerej wewnętrznej potrzeby, ale nie ma co ukrywać: też z duszą na ramieniu. Całe tłumy moich współwyznawców na pogrzebie będą, rzesze naszych pastorów, liczne pastorowe, księża biskupi, prezbiterzy i kuratorzy z kraju i zagranicy. Niejedna para protestanckich oczu może mnie i moje luterstwo przejrzeć na wylot, ale ani ściśle tożsamy z wyznaniem, ani specjalnie pobożny wizerunek nie wypłynie na wierzch. Delikatnie mówiąc.

Na razie jednak utożsamiam się z ostentacją, na razie wchodzę w rolę, na razie przybieram pozę, co tam zresztą, przybieram pozę, na razie jestem pełno krwistym, co tam zresztą, pełnokrwistym, na razie jestem pełnokrwistym i wojowniczym ewangelikiem.

– Poproszę pod kościół ewangelicki na Puławskiej – mówię do taksówkarza, mówię ze starannie wystudiowaną niedbałością; mówię tak, jakbym mówił o najoczywistszym z oczywistych warszawskich adresów, mówię tak, jakbym mówił: poproszę pod Pałac Kultury albo poproszę pod Dworzec Centralny, albo poproszę pod Teatr Narodowy, choć ostatni przykład nie dość wyrazisty; warszawscy taksówkarze, którzy odróżniają Narodowy od Wielkiego są, delikatnie mówiąc, w mniejszości. Może nie w takiej mniejszości jak luteranie w Polsce, ale w mniejszości wyraźnej. Na dziesięć lat bytowania w stolicy, na lekko licząc setkę jazd do Narodowego, tylko jeden jakiś taryfiarz, chyba noblista, nie wysadził mnie pod Wielkim.

– Poproszę na Puławską, pod kościół ewangelicko-augsburski – powtarzam dobitniej i tryumfalniej, i nie ma co ukrywać, mściwiej, bo gołym okiem widać, że zasadzka się powiodła – na twarzy kierowcy klasyczna niemoc i typowo katolicki popłoch poznawczy. Milczę. On milczy tym bardziej. W ciszy śmiertelnej sycę się prześladowaniami, jakich w tym kraju ja i moi współbracia doznajemy. Proszę! Nikt nie wie, gdzie świątynie nasze! W katakumbach się kryjemy!, szepcę w duchu. On sięga po plan miasta, moje politowanie i moja uraza są bezgraniczne, ale w końcu nie pora na wypowiadanie wojny religijnej. Śp. Adama taka potyczka setnie by ubawiła, choć zbytnio przeciwnika gnębić by nie dał, empatia w jego wydaniu graniczyła z pomieszaniem zmysłów. Tym bardziej na jego pogrzeb wypada zdążyć. Nawet jak słabo zorientowany w występowaniu na ziemiach polskich innych niż powszechne wyznań szofer poprowadzi.

– Poproszę na Puławską 2 A – mówię litościwie i z ekumeniczną rezygnacją macham ręką. Pochopnie i jak się pokazuje, grubo przedwcześnie.

– Puławska 2 A? – cedzi siedzący za kierownicą papista – Puławska 2 A? – powtarza w natężeniu. – Tam nie ma żadnego kościoła. – Nie ma? – Nie ma.

Stanowczość jego głosu trochę zbija mnie z pantałyku, gorączkowo usiłuję sobie przypomnieć, kiedy ostatnio byłem na Puławskiej, ale jeszcze prędzej orientuję się, że to ryzykowny jest manewr, zostawiam tę linię – sam już nie wiem, ataku czy obrony – i do przytomności dochodzę. W końcu jaki kapitalizm w Polsce jest, taki jest, jak się tu lutrów prześladuje, tak się prześladuje, ale przecież kościoła – nawet naszego – nikt, na Boga! chyba nie zburzył i banku, albo czegoś jeszcze bardziej świeckiego w jego miejscu nie postawił!

– Jak nie ma, jak jest! – odparowuję zdecydowanie. – Puławska 2 A. Ewangelicki kościół Wniebowstąpienia stoi tam jako skała.

– Ewangelicki zbór! – Gość ma nagły atak entuzjazmu.

– Nie – gaszę jego tryumf. – Nie zbór. Kościół.

– Wniebowstąpienia?

– Tak jest.

– Panny Maryi?

– Nie. Pana Jezusa.

Ewangelikiem być w Polsce niełatwo, ale niekiedy jest to błogosławieństwo w sensie ścisłym. Coraz krótsze, coraz rzadsze, coraz bardziej mgliste; nieraz tylko starszych i znikających pokoleń tyczące, ale jeszcze bywa. Choć już go nie ma.

Wczoraj po powrocie z Puławskiej przeczytałem w „Gazecie Wyborczej” wszechstronnie omawiający i analizujący rozmaite, a może nawet wszystkie aspekty polskiej żałoby, tekst Joanny Tokarskiej-Bakir „Karnawał smutku”. Gdyby nie to, że trafne nazywanie rzeczy już nie daje ulgi – chwaliłbym ten tekst, jeszcze bardziej, a chwalę – o ile satysfakcje umysłowe w obecnych kontekstach nie są jakimś bluźnierstwem – bardzo.

Wśród licznych wysoce uczonych (nie jestem pewien, czy nawet oddani czytelnicy „Wyborczej” znają np. słowo „liminalny” w artykule częste, w większości słowników nieobecne) spostrzeżeń, jest tam jednak w jednym miejscu uwaga, którą wpierw wziąłem za błąd, potem za potknięcie, potem jeszcze za pochopność, potem za nie dość wyraźnym cudzysłowem opatrzoną zgryźliwą ironię, na końcu zaś za – nie dosyć może nawet przez samą autorkę docenioną – rację. Świętą.

Otóż rozpatrując rozmaite zakłócenia żałoby, nieczystość jej – czy to politycznymi, czy to wariackimi, czy to odpustowymi, czy kto wie jakimi jeszcze pierwiastkami zamąconego – obrazu, autorka powiada niemal mimochodem, że: „Nie chodzi tylko o to, że rytuał katolicki jest w Polsce jedynym prawomocnie wyrażającym żałobę'! Przeczytałem to zdanie i może nie oszalałem ze szczęścia, ale uciechę miałem sporą, w końcu przyłapać Tokarską-Bakir na nietolerancji, na arbitralnym pominięciu mniejszości, na zgodzie dla wszechogarniającej prawomocności katolicyzmu, to nie jest fraszka. To jest cenniejsza zdobycz niż przychwycenie mniejsza o to kogo, mniejsza o to na czym. Nawet jeśli słowo „prawomocność” jest tu zestawem niefortunnych literówek.

Otóż rytuał katolicki nie jest, oczywiście, pod żadnym względem jedyny – są inne. A raczej były, stopniowo bowiem zostały i zostają przez Rzym wchłonięte, ergo rzymski rytuał jedyny. Jedyny? Nie to mam na myśli, co myślicie, że mam.

A powinniście się choć trochę domyślać. Co mam na myśli? Siebie oczywiście. Katastrofa się zdarzyła? Prezydent zginął? Pozwolą państwo, że w takim razie powiem coś o sobie. Bez cienia ironii i zwłaszcza bez gombrowicziad. Choć i z nimi; wybitni autorzy bywają pomocni, a dla człowieka piszącego nie ma innych zadań, jak zapis na oko prostych, w istocie zupełnie niezrozumiałych szamotanin na powierzchni planety.

Głównie mam na myśli odległość duchową, jaka mnie dzieli od Krakowskiego Przedmieścia, głównie mam na myśli nieskończoną czeluść duchową, jaka mnie dzieli (dzieliła i dzielić będzie) od obróconego w jedno wielkie starannie utrzymane, symetrycznie poparcelowane pole płonących zniczy na Krakowskim Przedmieściu. Otóż dla mnie to uprawne pole ognia jest ziemią jałową. I pryncypia o tym decydują, nie okoliczności doraźne.

Nic – poglądy polityczne, których nie mam. Nic – kwestia smaku, którą mam bez uzurpacji. Nic – jedna wielka komedia, straszliwą tragedią zakończona. Nic – prawo krytykowania żywych i obowiązek oddawania czci zmarłym. (Jakby tego prawa nie było, żadnego życia politycznego czy intelektualnego by nie było, wszyscy kiedyś umrą, nikogo przeto atakować w imię przyszłej, zawsze przecież przedwczesnej i zawsze przecież tragicznej śmierci nie wolno. Jakby tego obowiązku nie było, powszechniejszy byłby zwyczaj rozwijania transparentów, jaki po śmierci Geremka specjalnie pobożne kręgi rozwinęły). Nic – sympatie i antypatie. Nic – filmy propagandowe. Nic – ciekawe ewolucje byłych muzyków rockowych, krytyków filmowych czy innych aktorów serialowych, którym trafiła się – w dokumencie, bo w dokumencie – ale rola życia. Nic – programy telewizyjne. Nic – teksty gazetowe. Nawet Wawel – nic. Jedynie fundamentalizm luterski. I tylko on. Cóż z tego, że retoryczny? Jest tylko język. I właśnie go nie ma.

Rytuał zapalania zniczy na grobach upowszechnił się i na ewangelickich cmentarzach, a nie powinien w żadnym wypadku, nie jest to nasz rytuał. Ewangelickie cmentarze mojego dzieciństwa nawet, a może zwłaszcza, 1 listopada – u nas święto umiarkowane – były ciemne. Wiślański cmentarz „Na Górniczku” – tysiąc razy piękniej od Wawelu, Skałki i innych najsławniejszych, łącznie z watykańskimi, pośmiertnych legowisk położony – jeszcze w latach sześćdziesiątych, a może nawet na początku lat siedemdziesiątych był ciemny. Żyły jeszcze wówczas pokolenia, co katolickie płomyki gasiły od ręki. Ulubiona moja postać literacka, Babka Czyżowa, świeczki (w tamtych czasach nawet katolickie manufaktury nie produkowały zniczy) na grobach zwalczała z luterskim radykalizmem i luterskim językiem o nich się wyrażała. Jak powszechnie wiadomo, Nasz Reformator Doktor Marcin Luter – jak tłumaczowi Pisma przystało – miał do języka stosunek rozlegle swobodny.

Teraz nawet najporządniejsi ewangelicy znicze na grobach zapalają jak gdyby nigdy nic. Teraz luterski zwyczaj niepalenia zniczy, ciemnych i w ogóle skromnie zdobionych grobów – wchłonięty został przez „rytuał jedynie prawomocny”.

Jakby Adam żył, zadzwoniłbym do niego i krótko – pewnie by się gdzieś śpieszył, może, nie daj Boże, na jakiś samolot – omówilibyśmy tę kwestię, co teraz, także w związku z jego śmiercią, wypłynęła na wierzch, ma się rozumieć, wyłącznie mojego mózgu.

U lutrów – najkrócej rzecz ujmując – nie ma czyśćca, nie ma modlitwy za zmarłych, nie pali się (nie paliło się) świateł na grobach. Niektórzy widzą tu związek przyczynowo-skutkowy: ponieważ nie ma czyśćca, nie ma też modlitw i świateł. Adam prawdopodobnie nie bardzo byłby za takim negatywnym rozumowaniem i faktycznie nie bardzo jest sens ewangelicki rytuał objaśniać brakiem w nim elementu katolickiego.

Człowiek, głosi nasza, powiedzmy, doktryna, po śmierci staje przed obliczem Pana i żywym już nic do tego. Żadnych prób wpływania na werdykt, żadnych błagań o łaskę, żadnych protekcyjnych modłów. Nawet w najkorniejszej formie podpowiadać Najwyższemu, co ma z przybyłą doń z ziemskiego padołu duszą uczynić, to jest pycha czysta. Żadnych takich. Zwłaszcza zaś żadnego zapalania zniczy na grobach; owszem to jest rzecz malownicza i estetycznie przyjemna, ale specjalnie przez to niebezpieczna. Ogień jako symbol życia wiecznego źle robi odchodzącej duszy, zatrzymuje ją swym zwodniczym blaskiem, ziemskie, a nie do nieba wiodące ścieżki oświetla, a duszy trzeba pozwolić odejść, żadnym rytuałem, żadnym ogniem nie należy jej stopować; w ogóle język ognia, znaki ognia to są Boże znaki i języki. (Marsze z pochodniami – dopisuję w styczniu 2011 – jeszcze nie idą przez Krakowskie, ale wiszą już w powietrzu).

Oczywiście ksiądz Pilch coś by tu, pewnie niejedno, dodał, poza przychodzącymi mi do głowy szkolnymi przykładami – krzakiem płomienistym i językami ognia nad głowami apostołów – wskazałby pewnie inne miejsca w Piśmie, pogadalibyśmy. Już nie pogadamy. Na tamtym świecie?

Referuję – nie pierwszy i nie ostatni raz – własną, rodzinną ortodoksję, staram się to czynić w miarę bez cudzysłowu, choć komuś, kto ma w genach równie intensywne jak protestancka ortodoksja poczucie komizmu, nie przychodzi to łatwo, tym trudniej, że model „jedynie prawomocny” pożera wszystko. I nie tylko nie ma na to rady – wręcz jest na to zgoda.

Niejeden przecież nasz dobrotliwy pastor, gdy go zapytać: Czy można znicz na grobie zapalić, czy to wielki grzech będzie?, odpowie, że spokojnie można, nic wielkiego, żaden grzech. Czy jakiś nasz uczony teolog dojdzie do wniosku, że w luteranizmie też są „pewne formy i postacie myślenia czyśćcowego”, wątpię, ale nie wykluczam. Odkąd ładnych parę miesięcy temu przeczytałem w gazecie wywiad z jednym z naszych wysoko wyedukowanych księży, który – dla horroru: precyzyjnie i przekonująco – dowiódł, że i w luteranizmie są „pewne elementy maryjne”, nic mnie nie zdziwi.

Oczywiście, macie słuszność moi współbracia, piękna jest wasza wyrozumiałość, tolerancja i wiedza, macie słuszność i macie zarazem gigantyczne szczęście, że nie słyszy was moja Babka. Ona by wam – jak mawiają w Wiśle – „pocisła godzinki'! (Tłumaczenie na język polski: „przyspieszyła bieg czasu” nie oddaje grozy oryginału).

Z ogni na Krakowskim Przedmieściu nawet lód w sercu nie pozostał, nawet ułamek czystej estetyki ognia, a przecież nawet cała czysta estetyka nie tylko ognia, ale w ogóle wszystkich żywiołów, to jest bardzo mało.

Co by na ten festiwal zniczy – pocisnąwszy komu trzeba godzinki – powiedziała moja babka? Przerażona by była. Przerażona by była nie zniczami, a tym co się stało. Stara Czyżka była bowiem patriotką. Przeżywszy prawie całe XX stulecie, mało prawdziwej Polski zaznała – tym większą była patriotką. Nie mówię, że jedyną mi znaną, ale, szczerze mówiąc, jedną z nielicznych.

Na pogrzebie Adama siedziałem w kościelnym ogrodzie, siłą rzeczy przypomniały mi się aury wiślańskich nabożeństw na Piotra i Pawła, pogoda jak w tamtych czasach niezwykła, prochy zostały w Warszawie. Prezydentem ktoś zostanie – Adamem Pilchem już nikt.

Byłem przechodniem

Подняться наверх