Читать книгу Demony Leningradu - Adam Przechrzta - Страница 6

Rozdział pierwszy

Оглавление

Któraś ze sztabowych kurewek, chyba cycasta i dupczasta Dazdrapierma – miałem już dobrze w czubie, a powietrze zasnute było machorkowym dymem – podała pieliemieni. Nie odmówiłem. Swoją drogą, trzeba być niezłym idiotą, aby wybrać dla dzieciaka imię pochodzące od zwrotu: Da Zdrawstwujet Pierwoje Maja... Nu, niczego – u nas, w Rosji, durakow nigdy nie brakowało. Wychyliłem kieliszek wódki, zakąsiłem niewielkim, oblanym śmietaną pierożkiem. Przez moment poczułem się syty. Gospodarz naszego małego przyjęcia, Wania Bondaruk, rżnął na harmoszce, od załadowanej trocinami, rozgrzanej do czerwoności kozy rozchodziło się ciepło, pachniała wódka, mięsiwa i perfumy dziewcząt. Tak jakby nie był to Leningrad 1942 roku. Co prawda już dwa miesiące wcześniej zwiększono racje chleba dla robotników do trzystu pięćdziesięciu gramów dziennie – cała reszta dostawała po dwieście, ale i tak ludzie umierali z głodu, dalej mnożyły się przypadki napadów w celu zrabowania żywności, przybywało ofiar kanibalizmu. Ba, żeby tylko tyle...

Ksenia, mała czarnulka w mundurze telefonistki, stanęła przede mną, zadrobiła nogami, zapraszając na parkiet. Zatańczyliśmy. Jakiś podpułkownik zwalił się mordą w talerz – znaczy niezła zabawa, gospodarz wódki nie żałuje, ktoś śpiewał do wtóru harmonii. Po dłuższej chwili zdyszany przysiadłem na ławie, poczęstowałem się kolejnym pierożkiem, oganiając niemrawo przed rozochoconą dziewczyną. Trochę, kurwa, nie honor, tyle że sztabowe dziwki rzadko wychodziły poza teren dowództwa, a ja musiałem krążyć po mieście, bywałem w domach, których mieszkańcy nie mieli nawet siły, by wynieść własne ekskrementy na zewnątrz – okien nikt nie otwierał, oszczędzając nagromadzone ze stłoczonych ciał, żałosne ciepło – więc wylewali je jak szło, na schody, i wokół rozchodził się smród na wpół zamarzniętego gówna. O korzystaniu z usytuowanych na podwórzach wspólnych kibli nikt nawet nie myślał. Nie przy tej temperaturze, nie przy tych racjach żywnościowych. Ja nie głodowałem, choć zdarzało mi się nie dojadać – nic dziwnego, bywało, że nawet oficerowie NKWD umierali z niedożywienia – ale samo wyjście na zewnątrz przy temperaturze minus dwudziestu, a nierzadko trzydziestu stopni wysysało tyle energii, że na wiele spraw nie wystarczało wigoru. Tym bardziej że darzyłem już atencją mającą niczego sobie wymagania szefową oficerskiej kuchni, Nadię Elizarownę. Po chwili nadąsana Ksenia przykleiła się do wysokiego, muskularnego matrosa – ten mimo ciepła siedział w płaszczu, popijając wódkę szklankami. Pewnie wrócił biedaczysko z akcji. Ze względu na kolor mundurów i fakt, że marynarze atakowali, nie licząc się ze stratami, Niemcy nazywali ich „Czarną Śmiercią”. Dowództwo już od jakiegoś czasu wykorzystywało marynarzy Floty Bałtyckiej do operacji lądowych, na wszelki wypadek rozmieszczając za ich plecami oddziały zaporowe mające strzelać do każdego, kto odważyłby się zawrócić. No to się nie cofali. Głupio jakoś ginąć od kul swoich, a wiadomo, że NKWD zidentyfikuje ciała zabitych uciekinierów i zajmie się troskliwie ich rodzinami... Matros miał stopień kapitana, ja nosiłem na sobie mundur porucznika z oznaczeniami wojsk łączności. Gdyby nie to, że Wańka mnie lubił, nie załapałbym się na zabawę, za wysokie progi. W rzeczywistości byłem majorem wojennoj razwiedki, jednym z nielicznych, jacy ostali się po Wielkiej Czystce. Tyle że obecnie w błyskawicznym tempie odbudowywano wywiad wojskowy. Nasz Głównodowodzący, ojczulek Stalin, nie był głupi i szybko zauważył, że armii brakuje rzetelnych danych wywiadowczych. No bo kto miał je zbierać? – przecież nie matoły z NKWD.

Wychyliłem kolejny kieliszek, po kościach rozlało się miłe ciepło, skosztowałem gulaszu. Poczułem w ustach charakterystyczny słonawy smak. Kurważ jego mać! Ludzina. Jedna z dziewczyn popatrzyła na mnie spod oka – może kokietuje, a może... Trzeba się pilnować, za kanibalizm, świadomy kanibalizm groziła kara śmierci. Wielu milicjantów i agentów NKWD zginęło już z rąk ludojadów: silniejszych, bardziej sytych, bezlitosnych, bo wiedzących świetnie, co ich czeka w razie wpadki. No gap się, panienko, gap... Podniosłem do ust kolejną łyżkę, przełknąłem jakoś, popiłem wódką. My, z wojennoj razwiedki, mamy w emblemacie nietoperza, nie miecz jak NKWD. Nie udajemy, że walczymy z mrokiem, sami jesteśmy jego częścią. A ludzkiego mięsa próbowałem już wcześniej – taka praca. Kobieta uśmiechnęła się do mnie, odwróciła wyraźnie uspokojona. Poczekaj, kochanie, jeszcze o tym porozmawiamy, na pewno porozmawiamy, pomyślałem mściwie.

Wstałem i zataczając się lekko – w sumie nie musiałem specjalnie udawać, wypiłem z pół litra – podszedłem do raczącego się szaszłykiem Wańki.

– Hej, kim jest tamta dziewucha? – Szarpnąłem go lekko za rękaw, pokazując ruchem głowy kobietę.

Teraz tańczyła walca z łysym lotnikiem do wtóru muzyki z patefonu. Wania beknął przeciągle, podniósł czerwoną, obrzmiałą od alkoholu twarz. Musiał nieźle się starać, by wyrównać zaległości – harmonię odłożył parę minut temu.

– Gdzie? – wybełkotał.

– Na godzinie dwunastej – warknąłem zniecierpliwiony.

Zbystrzał nagle, wytężył zmętniały wzrok.

– A, ta – mruknął. – Uważaj, to dupa pułkownika Bieliajewa. Jest o nią zazdrosny – zarechotał.

Wzruszyłem ramionami, nie miałem zamiaru wikłać się w romanse. A jeśli zapoznam się z dziewuszką służbowo, Bieliajew uda, że nigdy o niej nie słyszał. Przynajmniej o ile dochodzenie nie wykaże, że trzeba zająć się bliżej także panem pułkownikiem...

– Jak się nazywa?

– Wiera Jakaśtam – oznajmił, ziewając.

– Dzięki, baw się dobrze. – Pożegnałem go przyjacielskim klepnięciem.

Pomaszerowałem do przedsionka i założyłem kożuch, wcisnąłem na uszy ciepłą futrzaną czapkę, dodatkowo obwiązując głowę babskim szalem. Teraz w Leningradzie liczyło się tylko przeżycie, nikt nie pilnował przestrzegania przepisów ubiorczych. Zresztą któż mógłby to zrobić? Patrol żandarmerii? Milicja? O drugiej w nocy? Wolne żarty. Miesiąc temu, w styczniu, odnotowano, że z zimna zmarło niemal dwustu milicjantów.

Wyszedłszy, musiałem zacisnąć usta, pochyliłem głowę; silny, lodowaty wiatr niemal pozbawił mnie tchu. Gmerając niezgrabnie w prawej kieszeni kożucha – miała rozcięcie, przez które łatwo sięgnąć do kabury pistoletu – upewniłem się, że broń jest odbezpieczona. Na samotnych przechodniów czyhali bandyci starający się zabrać ofiarom żywność, zdarzały się też morderstwa dla mięsa, ludzkiego mięsa. W grudniu aresztowano za ludożerstwo niecałe trzydzieści osób, w styczniu już ponad trzysta, do połowy lutego – pięćset. A był to jedynie wierzchołek góry lodowej... Wracając do domu w tumanach zacinającego w twarz śniegu, rozmyślałem o swojej misji, o kanibalach. Nie, nie chodziło o zwykłych ludożerców, tymi zajmowała się milicja, a w przypadku zorganizowanych band – NKWD. Ja miałem odnaleźć kogoś szczególnego, przywódcę grupy – a może sekty? – antropofagów. Człowieka, który organizował napady na patrole i odosobnione posterunki wojskowe, szerzył terror na linii frontu, mordował żołnierzy. Dlatego właśnie to zadanie powierzono wojennoj razwiedce. Nie dalej jak przedwczoraj na ziemi niczyjej, pomiędzy liniami naszymi i Niemców, znaleziono trzech martwych żołnierzy z elitarnej Wydzielonej Brygady Piechoty Morskiej Floty Bałtyckiej. To byli weterani: sprawni, odważni, doświadczeni. Łuski po wystrzelonych pociskach świadczyły, że podjęli walkę z tym, co ich zabiło, jednak w ruinach, gdzie założyli posterunek obserwacyjny, znaleziono jedynie ich krew – tak jakby napastnika nie imały się kule. No i, rzecz jasna, natknięto się na ciała, wszystkie pozbawione serc. Kilka minut po strzelaninie na miejscu zjawił się wzmocniony patrol – piechota morska dbała o swoich – lecz nie wykryto żadnych intruzów, tylko pojedyncze ślady na śniegu. Dwieście metrów dalej zniknęły w śnieżnej zadymce. Inny niedaleko położony posterunek zameldował, że nikt nie powrócił do niemieckich okopów, rozgardiasz i gorączkowo wystrzeliwane po szwabskiej stronie flary oświetlające – rzecz miała miejsce po północy – świadczyły, że tamci byli równie zaskoczeni. Czy tak samo zaniepokojeni? Być może tajemniczy kanibal działał także po drugiej stronie frontu? To również musiałem wyjaśnić, choć priorytetem było powstrzymanie morderców ludojadów. Żołnierze zaczynali się bać, szeptano o ludożercach, których zabić może jedynie poświęcona lub srebrna kula, ograniczono aktywność patroli, co samo w sobie było rzeczą niedopuszczalną, skądś wypłynęła nazwa Doskonali. Co oznaczała? Tego nie wiedział nikt.

Tuż przed bramą kamienicy, w której mnie zakwaterowano, zamajaczył jakiś potężny cień. Cofnąłem się odruchowo, usiłując zdrętwiałą z zimna dłonią wyciągnąć broń. Powstrzymał mnie uspokajający gest – poznałem Riumina, jednego z przydzielonych mi do pomocy agentów wojennoj razwiedki. Otworzył solidne wierzeje, już w korytarzu uniósł postawioną na schodach lampę naftową, poświecił.

– Dobrze, że wróciliście, majorze – mruknął. – Natknęliśmy się na mały problem.

Nie odpowiedziałem; szczękając zębami, dopadłem przedpokoju, dwaj inni moi ludzie, Pietia Drozd i Tima Kotuszew, pomogli mi ściągnąć kożuch, podali gorącą, słodką jak ulepek herbatę.

– Gadaj! – poleciłem po chwili Riuminowi.

Tamten bez słowa wyszedł z pokoju, powrócił, popychając przed sobą jakieś wychudzone, opatulone po czubek nosa stworzenie.

– Nie kazałem jej się rozbierać, bo jest przemarznięta, znaleźliśmy dziewuchę, kiedy patrolowaliśmy okolicę, chowała się w jednej z piwnic – wyjaśnił.

– Ją? – Uniosłem pytająco brwi.

– To córka dozorczyni, jej matka zmarła miesiąc temu, mieszkały na parterze, niedawno ktoś wyważył drzwi i splądrował mieszkanie. A zatrzymałem panienkę, bo wyglądało, jakby nas szpiegowała, ale... – urwał, krzywiąc się wymownie.

Ponownie zwróciłem wzrok na okutaną w stare łachy postać.

– Ściągnij to z niej – rozkazałem.

Riumin zdarł z nieznajomej jakieś bynajmniej nie wytworne palto, gwizdnął z lekka, widząc pod spodem futro z soboli.

– Mądra dziewczynka – powiedziałem z uznaniem. Gdyby nałożyła futro na wierzch, już dawno ktoś by ją zabił.

– Sobole, komandir? – wtrącił się Drozd. – To takie... kontrrewolucyjne. Coś mi tu śmierdzi – oznajmił.

– Mnie też – odparłem, powstrzymując gestem Riumina, który zaczął rozpinać wiszące na dziewczynie zbyt obszerne futro. – Zostaw, bo zasmrodzi nam cały dom.

Znajda wyraźnie cuchnęła – nic dziwnego, zapewne chodziła w tych samych łachach ładne parę tygodni, może dłużej.

– Kąpiel? – spytałem.

– Gotowa – zameldował dziarsko Drozd.

Podreptałem do łazienki, nieco drętwymi jeszcze dłońmi zdjąłem ubranie, mundur złożyłem starannie na wyszabrowanym skądś krześle o zdobionym, wysokim oparciu i z westchnieniem ulgi zanurzyłem się w gorącej wodzie. Na brzegu okazałej, przedrewolucyjnej wanny znalazłem nawet kawałek pachnącego bzem mydła. Z jednej strony gorąca woda była luksusem, bo brakowało opału, z drugiej – pozwalała utrzymać się w jakim takim zdrowiu. Nasz przydział pozwalał na gorącą kąpiel raz na kilka dni, choć musieliśmy się moczyć w tej samej wodzie. No, ściślej mówiąc, po mnie kąpali się chłopcy – jeden z przywilejów rangi... Czasem któryś trafiał na coś ekstra; ostatnio mój imiennik, Sasza Riumin, znalazł na nieodległym podwórzu orzech. Poradził sobie z drzewem w pojedynkę, a pocięte fachowo polana przytargał do naszej kwatery – umieściliśmy je w przedpokoju, chomikując na specjalne okazje, jak dziś. Zbyt długie okresy wychłodzenia skutkowały zapaleniem płuc, do czego przyczyniała się też skąpa w kalorie dieta.

Moczyłem się jakieś pół godziny, od czasu do czasu dolewając blaszanym czerpakiem na długiej drewnianej rączce nieco wrzącej wody – gotowała się w wiadrze stojącym na własnej roboty piecyku. To właśnie wszelkiego rodzaju „burżujki” i „kozy”, jak leningradczycy nazywali podobne samoróbki, utrzymywały ludzi przy życiu. No, przynajmniej tych, którzy mieli co wrzucić do pieca... Z niechętnym stęknięciem wygramoliłem się z wanny, sięgnąwszy po ręcznik, zawołałem dziewczynę. Po chwili pojawiła się w łazience, ponaglana przez Timę Kotuszewa. Zatrzasnąłem drzwi, aby zatrzymać ciepło, nonszalanckim gestem nakazałem się rozebrać.

– Kąpiel? – zaproponowałem.

Zadrżały jej wargi, zaczęła gorączkowo szarpać się z futrem. Cóż, dziewicza skromność – załóżmy, że była dziewicą – musiała ustąpić desperackiemu pragnieniu ogrzania się. Po raz pierwszy od nie wiadomo jak dawna. Zrzuciła futro, zdarła parę warstw ubrań, z obrzydzeniem na twarzy cisnęła w kąt brudną bieliznę. Znaczy wybredna... Czyżby jakaś niedotłuczona arystokratka? Nie, doszedłem do wniosku, jest na to zbyt młoda. Dałbym jej co najwyżej dwadzieścia lat. Zanurzyła się w wodzie, wydając zdławione, niemal erotyczne westchnienie rozkoszy. Wreszcie ciepło... Rozumiałem ją. Tropiłem sektę kanibali już drugi miesiąc, niepewny, czy prędzej wykończy mnie głód, czy mróz. Zerknąłem na dziewczynę – była wychudzona, ale sporo brakowało jej do żywych szkieletów, jakie oglądałem na co dzień w Leningradzie. Być może ktoś jej pomagał, a może była sprytniejsza, niż się na pozór wydawało? Krzywiąc się lekko, rozgarnąłem brudne ubrania – na szczęście niezawszone, zerknąłem na metkę przy futrze. Przedrewolucyjna. Znaczy i metka, i futro, teraz takich nie robią. Mydląca bez skrępowania drobne piersi dziewczyna spojrzała na mnie z przestrachem, domyśliła się, co robię. Nie odezwałem się ani słowem, odwróciłem do lustra, ogoliłem. Niech się trochę pomartwi, nie zaszkodzi jej to, a mnie ułatwi przesłuchanie. Riumin był starym wyjadaczem, jeśli zatrzymał dziewuchę, musiał mieć jakiś powód. Zresztą pogadać zawsze warto, może powie coś ciekawego?

Wróciłem do kuchni, ze względu na opalaną węglem kuchenkę było tu najcieplej, zasiadłem za stołem.

– Na chuj nam ta mała? – rzuciłem do Riumina. – Podupczyć chcesz czy co?

Drozd i Kotuszew poszli spać, nie potrzebowałem ich już dzisiaj, dlatego nie owijałem w bawełnę, znaliśmy się z Saszką zbyt długo, by utrzymywać dystans dowódca – podwładny. Zresztą nigdy nie byłem zwolennikiem nadmiernych formalności. Dopóki moi ludzie wiedzą, kto wydaje rozkazy, wszystko jest w porządku.

– To miejscowa, jako córka dozorczyni mogła pomagać matce, zna wszystkie okoliczne zakamarki. Cmentarz, na którym parę tygodni temu znaleziono pozbawione serca zwłoki grabarza, jest niedaleko, z pół kilometra stąd. Może ma jakieś informacje na ten temat? – odparł ze słabym uśmiechem.

Widziałem po nim, że kręci, musiało być coś jeszcze. Oczywiście mogłem mu nakazać, by powiedział, co wie, ale mróz i niedożywienie wpływały nie tylko na ciało, otępiały także umysł. A od sprawności tego ostatniego zależało nasze życie, w dużo większym stopniu niż od stanu muskułów. Dlatego włączyłem się do gry.

– Dlaczego ukrywała się w piwnicy? – zapytałem. – Miała przecież do dyspozycji mieszkanie. Najwyżej po śmierci matki kogoś by jej dokwaterowali.

Przelotny błysk w oczach Riumina podpowiedział mi, że trafiłem.

– Bała się – wyjaśnił obojętnym na pozór tonem.

– Wywalili drzwi... – mruknąłem z namysłem. – Jak to zrobili?

– Toporkami strażackimi, może siekierami.

– Widać nie obawiali się hałasu...

Riumin przytaknął bez słowa.

– Jakaś miejscowa banda? – zgadywałem. – Chcieli zabrać jej jedzenie?

Pokręcił przecząco głową.

– Od paru dni nie zgłosiła się do sklepu po przydział, dojadała resztki.

Sapnąłem zniecierpliwiony.

– Więc? – zapytał kpiąco. – Poddajesz się?

– Widziała, jak mordowali grabarza? Zabójcy chcieli ją...

– Nie, nie widziała samego morderstwa. Pytałem – wszedł mi w słowo.

– Uch, ty... – warknąłem, szturchając Riumina w bok.

Zarechotał.

– No dobra, powiem ci – zadecydował. – Pochodziłem trochę po lokatorach, rozpytywałem o te drzwi.

– I?

– Nikt nic nie widział, niczego nie słyszał. Najlepsze jest to, że miejscowi obywatele, blednący na samą wzmiankę o mieszkaniu na parterze, niemal srali ze strachu, kiedy z głupia frant połączyłem to z cmentarzem. Rozumiesz, nie z samym morderstwem, o tym nic nie wiedzą, tylko z cmentarzem. A ta mała wolała umrzeć z głodu, niż wrócić do domu.

– Zastanawiające – przyznałem. – Żadna rewelacja, ale zastanawiające.

– A ty masz coś lepszego? – rzucił zaczepnie.

– Gulasz z ludziny na przyjęciu u majora Bondaruka. I dziewoję, która mało nie zabiła mnie wzrokiem, podejrzewając, że coś zauważyłem – poinformowałem z uśmiechem podwładnego.

– Nic ciekawego. – Wzruszył ramionami. – Ot, jedna kanibalka więcej.

Obaj wiedzieliśmy, że dwie trzecie osób aresztowanych za ludożerstwo stanowiły kobiety.

– Ludzina na przyjęciu u sztabowców?! – parsknąłem pogardliwie. – Oni nie głodują. Jeśli ktoś zaserwował tam ludzkie mięso, to nie z konieczności, ale dlatego, że chciał.

– Może, może... – mruknął niezdecydowanie. – Tyle że my nie szukamy chorego na umyśle maniaka, który napawa się kanibalizmem, czy nawet pogrywa z milicją w „złapcie mnie, jeśli potraficie”. Szukamy mistrza, guru.

Machnąłem lekceważąco ręką – kiedy dyskusja staje się dla niego niewygodna, Riumin zaczyna używać trudnych słów, taki odruch obronny. Już od dawna nie robił na mnie wrażenia. Zresztą wiedziałem, co znaczy słowo „guru”. No, tak mniej więcej...

– Znaczy półnagiego fakira z... – zacząłem, przywołując z pamięci jakieś mętne skojarzenie, może rysunek z dawno zapomnianej gazety.

– Słowo „guru” oznacza to samo co mistrz – przerwał mi bezceremonialnie – ale sugeruje, że jego zwolennicy są bardziej wyznawcami niż uczniami.

Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu, obaj skończyliśmy wyższe studia – Saszka jeszcze przed rewolucją. Czasem zastanawiałem się, czy różnica pomiędzy nimi polegała jedynie na tym, że Riumin nie miał wykładów z marksizmu-leninizmu...

Zadumę przerwały nam ciche stąpnięcia – do kuchni weszła dziewczyna. Wykąpana, z umytymi włosami, ociekająca wodą. Najwyraźniej nie odważyła się użyć żadnego z naszych ręczników, a brzydziła wycierać własnymi brudnymi łachami. Przeraźliwie chuda, z widocznymi gruzłowatymi stawami kolanowymi, sterczącymi żebrami i kępką jasnych włosów w kroczu. Skrajnie wyczerpana, niczym nie zasłaniała swojej nagości. Nie żeby budziła w którymś z nas bestię – niedostatek kalorii skutecznie ograniczał popęd płciowy. Nie sądziłem, żeby nasza reakcja była inna, nawet w stosunku do kogoś dużo ładniejszego i bardziej... odkarmionego. Riumin podniósł się ze stęknięciem i wrócił po chwili, niosąc stertę ubrań.

– Możesz się tym wytrzeć – powiedział szorstko, rzucając starą flanelową koszulę.

Resztę położył na krześle: ciepłe kalesony, spodnie, dwie koszule i gruby wełniany sweter.

– To dla ciebie – oznajmił.

Wytarła się i ubrała w błyskawicznym tempie, widać było, że kąpiel jej dobrze zrobiła, rozgrzała zesztywniałe od zimna stawy. Wskazałem dziewczynie krzesło, Riumin poczęstował hojnie osłodzoną herbatą.

Odesławszy Saszkę do łóżka, patrzyłem bez słowa, jak znajda łyka łapczywie gorący płyn, grzeje dłonie o poobijany blaszany kubek.

– Chodźmy spać – mruknąłem wreszcie, widząc, że skończyła.

Herbata i ciepła kąpiel powinny jej umożliwić spokojny sen, karmienie dziewczyny nie miało sensu, po parodniowym poście pewnie by się porzygała. Wziąwszy ją za rękę, zaprowadziłem do swojego pokoju, wskazałem zarzuconą pierzynami kanapę. Ściągnęła wierzchnią warstwę ubrań, posłusznie wślizgnęła się pod piernaty, po chwili przytuliłem się do jej pleców. Nie, nie miałem zamiaru jej wykorzystać! – w tym momencie była dla mnie tylko dodatkowym źródłem ciepła. Pewnie każdy z chłopaków chętnie wziąłby ją do łóżka z tych samych powodów, ale ranga ma swoje przywileje...

Dotknąłem dłonią szyi dziewczyny, położyłem palce na tętnicy.

– Dlaczego uciekłaś z mieszkania? – wyszeptałem.

Poruszyła się niespokojnie, jednak tętno pozostało niemal bez zmian – była na granicy snu: śmiertelnie zmęczona, po raz pierwszy od dłuższego czasu względnie syta, ogrzana, bezpieczna.

– Bałam się ludojadów – powiedziała cichutko.

– Dlaczego?

Poczekałem paręnaście sekund, ale czując, że zasypia, nacisnąłem nerw pod uchem. Nie na tyle, by sprawić ból, lecz wystarczająco, żeby wybić ze snu.

– Matka... matka ich podsłuchała. Na cmentarzu. Mówili o jakiejś ceremonii... Nie, nie wiem nic więcej – zapewniła sennym głosem. – Mama strasznie się ich później bała.

– Zabili ją? – spytałem ostro.

– Nie, była chora na serce. Któregoś dnia...

Stłumiłem te słowa, kładąc palce na ustach dziewczyny. Nie chciałem, by opowiadała mi historię swojego życia. Nie teraz.

– Dlaczego uciekłaś?

– Chyba się domyślili, że mama o nich wie. Przyszli, bo nie byli pewni, czy mi czegoś nie powiedziała przed śmiercią, więc...

– Zaczęli się dobijać do drzwi i uciekłaś? Jakim cudem?

Odpowiedziało mi lekkie pochrapywanie. Zatkałem znajdzie nos, póki się nie ocknęła.

– W jaki sposób im się wymknęłaś? – powtórzyłem.

– Zobaczyłam... zobaczyłam ich przez okno. Nadchodzili z siekierami, otaczali dom. Zanim weszli w bramę, uciekłam do piwnic.

– Skąd wiedziałaś, że to kanibale?!

– Byli w cienkich koszulach, bez płaszczy, bez czapek. Mama mówiła, że oni nie boją się zimna. Nie boją się niczego... Są... dokonani.

– Doskonali – poprawiłem odruchowo, a potem pozwoliłem dziewczynie usnąć.

Wreszcie otrzymałem jakąś sensowną informację – ktoś, kto w czasie trzaskających mrozów chodzi bez ciepłego okrycia czy czapki, wyróżnia się jak fioletowa żyrafa na promenadzie. Nietrudno będzie takich znaleźć. Byłem całkowicie pewien, że chodzi tu o „moich” kanibali. Ci zwykli nie odznaczali się specjalną tolerancją na zimno, sprawdziłem to osobiście – czterech z nich skłoniłem do zeznań, polewając wodą na mrozie. Sinieli i umierali z wychłodzenia jak zwykli ludzie. Ziewnąłem i przytuliwszy się do dziewczyny, zasnąłem smacznie, czując woń bzu i świeżo umytych włosów.


Po śniadaniu rozdzieliłem robotę, wokół unosił się jeszcze zapach dziwnej, upichconej przez najmłodszego stopniem i wiekiem Timę potrawy. Składała się z amerykańskich konserw mięsnych wymieszanych z jajkami w proszku... Nie powiem, żeby było co chwalić, ale przynajmniej pozwalała nasycić głód. Zagryźliśmy cienkimi jak papier, oszczędnie krojonymi kromkami chleba, łyknęliśmy wódki. Odrobinę, na rozgrzewkę. Pospiesznie upichcona breja nie wymagała długiego podgrzewania, więc kuchenka nie zdążyła podnieść temperatury w mieszkaniu. Było minus pięć stopni Celsjusza. Wewnątrz. Na umieszczonym za oknem termometrze słupek rtęci spadł poniżej dwudziestu siedmiu.

– Pietka, szoruj do biblioteki i archiwum – zarządziłem. – Dalej będziesz sprawdzał gazety i kroniki, może natrafisz na przypadki rytualnego kanibalizmu w Leningradzie.

Drozd jęknął boleśnie, wyrzucając wyraźnie widoczny w powietrzu obłoczek pary – miał już serdecznie dość grzebania w papierach, zajmował się tym od kilku tygodni, jak dotąd bez rezultatu.

– Tima – spojrzałem na krótko ostrzyżonego chłopaka – odbierzesz nasze racje żywnościowe, przy okazji weźmiesz te zaległe od niej. Bo masz je przy sobie, prawda? – spytałem, zwracając się do dziewuchy.

Potwierdziła skinieniem głowy. Nie byłem zdziwiony, w Leningradzie ludzie nigdy i pod żadnym pozorem nie rozstawali się z kartkami żywnościowymi. Zgubić je oznaczało umrzeć.

– Dasz mu swoje kartki – poleciłem. – U niego będą bezpieczniejsze.

Pokiwała posłusznie głową, cały czas wpatrując się tęsknym wzrokiem w owinięty w papier kawałek razowca.

– I żadnego żarcia do obiadu! Jak się pochorujesz... – zawiesiłem złowrogo głos.

Zerknęła na mnie z przestrachem, przytaknęła gorliwie.

– Potem jeszcze raz opowiesz Timie o tych ludojadach. Tak jak mnie wczoraj, tylko ze szczegółami.

– Dobrze – odparła cicho.

W ogromnych, zdawało się, zajmujących większość trójkątnej, kociej twarzy oczach dziewczyny po raz pierwszy dojrzałem przebłysk nadziei.

– Saszka pójdzie ze mną, musimy przesłuchać pewną wielbicielkę gulaszu z ludziny – zakończyłem.

Nie było pytań, więc rozeszliśmy się do pracy. Maszerowaliśmy wraz z Riuminem energicznym krokiem, starając się do minimum ograniczyć przebywanie na mrozie. Do sztabu mieliśmy jakieś trzy kilometry. Musieliśmy ustalić personalia tajemniczej Wiery, pogadać z kimś z NKWD. Chciałem, żeby to oni aresztowali kobietę, na tym etapie wolałem się nie demaskować. Z drugiej strony jako major GRU na pewno otrzymałbym do dyspozycji wóz z kierowcą... Rozmyślałem o tym całą drogę, oddychając przez zasłonięty szalikiem nos, niewiele to pomagało, i tak mroźne powietrze paliło żywym ogniem śluzówkę.

Machnąwszy dokumentami przed oczyma znajomego wartownika, weszliśmy do westybulu, starannie otrzepując śnieg z butów. Siedząca za kontuarem kobieta w zarzuconej na mundur pelisie obojętnie uniosła głowę.

– Słucham, poruczniku?

– Jestem umówiony z generałem Manuilskim – powiedziałem.

Przerzuciła kilka kartek, pokręciła głową.

– Nie mam was w wykazie wizyt na dzisiaj. Napiszcie, towarzyszu, raport do swojego bezpośredniego przełożonego, on...

– Proszę zadzwonić do generała – przerwałem szorstko.

Poczerwieniała ze złości, nie przywykła, by ustawiał ją byle poruczniczyna, ale powstrzymała cisnące się na usta słowa. Manuilski stał na czele referatu personalnego, zajmował się aktami oficerów, był szychą. Prawdopodobieństwo, że będzie chciał gadać z nikomu nieznanym porucznikiem, było niewielkie, jednak konsekwencje pomyłki mogły okazać się poważne – istniały dużo gorsze przydziały niż praca w sztabie, więc panienka ostatecznie podniosła słuchawkę. Nie bałem się o wynik telefonicznej konsultacji, generał został poinformowany, że prędzej czy później złożę mu wizytę.

– Drugie piętro, pokój trzysta dwanaście – poinformowała po chwili dużo pokorniejszym tonem.

Machnięciem ręki nakazałem Riuminowi pozostać na parterze, sam popędziłem w górę po schodach. Tchu zabrakło mi już na pierwszym piętrze, resztę drogi przebyłem stopień po stopniu, trzymając się poręczy. Mimo że od śniadania minęła co najwyżej godzina, czułem w żołądku potworne ssanie. Dopadła mnie jedna z wyniszczających Leningrad plag – głód.

Zapukałem i poczekawszy na wezwanie, wszedłem do gabinetu generała. Manuilski, szczupły, siwy mężczyzna pod sześćdziesiątkę, przywitał się ze mną serdecznym uściskiem dłoni, ale widoczny na jego twarzy szeroki uśmiech nie obejmował oczu.

– W czym mogę pomóc, poruczniku? – zagaił.

– Majorze – poprawiłem, pokazując dokumenty. – Prowadzę śledztwo w sprawie ataków na żołnierzy, wiecie, towarzyszu generale, tych rytualnych.

Skinął ze sposępniałą nagle twarzą, co prawda starano się całą sprawę utrzymać w tajemnicy, ale ludzie, jak to ludzie – plotkowali, zresztą Manuilski miał zapewne dostęp do najbardziej nawet tajnych informacji.

– Jak mogę pomóc? – powtórzył, wskazując mi krzesło, sam zasiadł za biurkiem.

– W zasadzie potrzebuję jedynie pomocy przedstawiciela NKWD – poinformowałem. – Z dostępem do akt personalnych oficerów. Macie tu kogoś takiego, prawda? Bezpieczeństwo sztabu wymaga...

Przerwał mi gestem, sięgnął po telefon.

– Towarzyszu Kutiepow, proszę do mnie – rzucił szorstko w słuchawkę. – Koniaku, majorze? – zaproponował.

– Odrobinę, nie chciałbym się spić na służbie – odparłem z krzywym uśmieszkiem. – Racje żywnościowe porucznika nie są zbyt obfite – wyjaśniłem, widząc uniesione brwi rozmówcy. – A na pusty żołądek...

– No tak, wasz kamuflaż... – mruknął w zamyśleniu.

Wystawił na biurko butelkę gruzińskiego koniaku, rozlał do kryształowych kieliszków, wyjąwszy z szafki puszkę kawioru i kilka kromek razowego chleba, zaprosił gestem do poczęstunku.

– Za GRU! – wzniósł toast, używając stosowanej od niedawna nazwy wojennoj razwiedki.

– Za armię! – odwzajemniłem się, unosząc szkło.

– To dobrze, że armia prowadzi śledztwo dotyczące armii – odezwał się po chwili. – NKWD jest czasami zbyt... – nie dokończył, zacisnąwszy usta. – Proszę się nie krępować – powiedział, widząc, jakim spojrzeniem obrzucam chleb. – Mamy czas. Mimo że towarzysz Kutiepow ma gabinet w końcu korytarza, raczej nie należy się go spodziewać wcześniej niż za kwadrans – oznajmił kwaśno.

Mruknąłem coś niezobowiązująco, pochłaniając żarłocznie obłożoną kawiorem kromkę. Manuilski jak wielu innych wojskowych miał nadzieję, że Gławnoje Razwiedywatielnoje Uprawlenije stanie po stronie armii w ewentualnym starciu z bezpieką. Nie miałem zamiaru rozwiewać jego złudzeń, ale musiałbym być idiotą, aby dążyć do konfrontacji z NKWD. Ono mimo wielu niepowodzeń nadal było potęgą, wojennaja razwiedka walczyła o prawo do istnienia.

– Zapewne musi się pan wyprawiać w miasto, majorze, przy tej temperaturze... – zawiesił głos, spoglądając na mnie z pytaniem w oczach.

Przytaknąłem, zastanawiając się, dlaczego zamiast obowiązującej formy „towarzyszu” użył słowa „gospodin”. Gospodin major – to brzmiało jak przed rewolucją... Wyraz sympatii? Solidarność oficera armii z drugim oficerem, a może niechęć do NKWD?

– Mógłbym oddelegować pana czasowo do sztabu, przyznać wóz z kierowcą i... – zawahał się – racje żywnościowe przysługujące majorowi sztabu. Tyle że pobranie tego przydziału pewnie by was zdekonspirowało...

– Niekoniecznie – odparłem po namyśle. – Mógłbym realizować swoje kartki żywnościowe bezpośrednio w kuchni oficerskiej, jej szefowa jest moją dobrą znajomą.

– Tak, to chyba niezły pomysł – przyznał.

Wypełnił szybko dwa wyjęte z szuflady formularze, podpisał i przybiwszy pieczątkę, przesunął w moją stronę. Jeden z nich stwierdzał, że jestem oficerem do specjalnych poruczeń generała Manuilskiego, w związku z czym przysługuje mi prawo do korzystania z samochodu służbowego, drugi – upoważniał do pobierania racji żywnościowych majora sztabu Leningradzkiego Okręgu Wojskowego.

Zanim zdążyłem podziękować, rozległo się pukanie i do gabinetu wszedł krępy oficer o chłodnych niebieskich oczach.

– Pułkownik Kutiepow, na rozkaz – zameldował się, stuknąwszy obcasami.

– Spocznijcie, towarzyszu – odparł zimnym jak wzrok tamtego głosem Manuilski.

Kutiepow rozejrzał się po pomieszczeniu i przysunąwszy do biurka krzesło, przysiadł na nim, nonszalancko zakładając nogę na nogę.

– Czym mogę służyć, generale? – zapytał z podszytą drwiną uprzejmością. – A raczej czym może wam służyć NKWD?

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Demony Leningradu

Подняться наверх