Читать книгу Demony czasu pokoju - Adam Przechrzta - Страница 5

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Оглавление

Uniosłem szklankę, zadźwięczało trącone szkło: świętowaliśmy zakończenie nauki. Ja, Ania Osipowa, Oleg Tkaczow i Marina Kowalenko. Nasza czwórka ukończyła z wyróżnieniem szkolenie dla frontowców chcących pracować w organach ochrony prawnej. Tak jak większość kursantów, dziewczyny i Oleg wybrali prokuraturę, tylko ja zgłosiłem się do pracy w milicji.

– Twoje zdrowie, Saszka! – wzniosła kolejny toast Marina.

– Zdrowie Saszki! – krzyknęli unisono Oleg i Ania.

Podziękowałem lekkim uśmiechem, polałem wódki. Poszło prawie pół litra, jeszcze trochę i trzeba będzie otworzyć kolejną butelkę. No i nic dziwnego: nikt z nas nie był alkoholikiem, ale wszyscy potrafili pić. Na wojnie wódka to często jedyne źródło ciepła, lekarstwo i pocieszenie...

Ania, sympatyczna szatynka o figlarnych piwnych oczach, przytuliła się do Olega, pocałowała go w ucho. Ten trącił ją przyjaźnie ramieniem, ale nie rwał się z pieszczotami. Nie żeby mu się nie podobała – zgrabna niczym sarna dziewczyna przyciągała męskie spojrzenia – ale wolał się nie spieszyć. Wszyscy na kursie wiedzieli, że Ania przeszła specjalne szkolenie i w czasie wojny wykonywała wyroki na zdrajcach i winnych zbrodni wojennych oficerach wroga. Własnoręcznie zabiła nożem dwóch gestapowców. Takiej lepiej nie chwytać od razu za kolanko.

Tymczasem Marina, w której mieszkaniu się bawiliśmy, wstała od stołu i nastawiła gramofon, po czym dygnęła przede mną jak pensjonarka.

– Wasza wysokość będzie łaskaw? – spytała z lekką kpiną w głosie.

– Moja wysokość będzie – odparłem lakonicznie.

Po chwili zawirowaliśmy w tańcu, Ania i Oleg bili brawo. Czułem ciepło przytulonej do mnie dziewczyny, zapach perfum i świeżo umytych włosów. Marina była nie mniej atrakcyjna niż Ania: przepastne, ciemne oczy, brzoskwiniowa, nieskazitelna cera, śliczna buzia i długie, smukłe nogi wraz z ognistym temperamentem składały się na więcej niż interesującą całość. No i dziewczyna nie potrafiła posługiwać się nożem – w czasie wojny służyła jako pilot w pułku nocnych bombowców, co czyniło ją znacznie bardziej dostępną od przyjaciółki. Tyle że jej bliskość nie wywoływała we mnie żadnej ekscytacji: od czasu rozprawy z von Ziethenem kobiety dostarczały mi jedynie wrażeń estetycznych. Prognozowana jeszcze w niemieckim szpitalu w Breslau poprawa zdrowia nie nadchodziła.

– Zmiana! – zarządziła Ania. – Teraz my zatańczymy.

Marina wzięła mnie za rękę, poprowadziła z powrotem za stół. Rozgrzana tańcem i alkoholem, oparła się o mnie lekko, dając poczuć przez moment kuszącą krągłość piersi. Westchnąłem – rzecz była do przewidzenia, dziesiątki mniej i bardziej wyraźnych sygnałów świadczyły, że podporucznik Razumowski zdecydowanie się jej podoba. Problem w tym, że w żaden sposób nie mogłem odpowiedzieć na jej awanse. A gdyby mój stan... zdrowia przestał być tajemnicą, musiałbym zmienić pracę, a może i miejsce zamieszkania: milicja rządzona była przez stuprocentowych samców. W takim wypadku nie pomogłoby mi nawet wstawiennictwo mojego przyjaciela, pułkownika Poliakowa. Taaak, wyglądało na to, że mam problem. Kobieca dłoń na udzie uzmysłowiła mi, że to poważny problem.

Odsunąłem się nieznacznie, przeniosłem wzrok na tańczącą parę, dając sygnał: „nie teraz”. Usłuchała.

Poczekałem, aż melodia ucichnie, otworzyłem drugą butelkę Moskowskoj, napełniłem naczynia po brzegi.

– Za tych, co nie wrócili z wojny – powiedziałem, stojąc.

Cóż, nie miałem wyjścia: wiedziałem, że to jedyny toast, od którego nikt się nie uchyli i wszyscy wypiją do dna. Wódka spłynęła w gardło ostrą, palącą strugą, niespodziewanie stanęły mi przed oczyma twarze Saszki Riumina, Pietki Drozda, Witki Potapowa, Wiery Turkuł... Ocknąłem się, czując dotyk dłoni Mariny, która podawała mi chusteczkę.

– Proszę – powiedziała miękko.

– Przepraszam – wydukałem. – Nie chciałem...

– Nie przepraszaj, nie trzeba – weszła mi w słowo. – Tu, między nami, nie musisz się tłumaczyć. My rozumiemy.

Ania skinęła poważnie głową, Oleg potwierdził nieartykułowanym pomrukiem.

– Nie zdążyłeś ich opłakać, prawda?

Odwróciłem wzrok.

– Może opowiesz nam o nich? – zasugerowała.

Zagryzłem wargi, wiedziałem, że to oferta przyjaźni. O takich sprawach rozmawiano tylko z bliskimi. Byłem pewien, że jeśli odmówię, nikt się nie obrazi, nie będzie żadnych nacisków, ale nie otrzymam też kolejnej podobnej propozycji. Musiałem zadecydować tu i teraz.

Usiadłem z westchnieniem, podsunąłem Olegowi szklankę.

– Wiera Turkuł – powiedziałem, przymknąwszy oczy. – Poznałem ją w czterdziestym drugim w Leningradzie...


– Podporucznik Razumowski! – wywołał mnie kościsty kapitan o smagłej, surowej w wyrazie twarzy.

No tak, moja kolej... Od godziny wraz z innymi świeżo przyjętymi do pracy oficerami czekałem w korytarzu przed gabinetem Poliakowa. Widać ten postanowił udawać, że się nie znamy, albo przynajmniej nie okazywać mi specjalnych względów. Mądra decyzja, lepiej, żeby nikt nie wziął mnie za pupilka dowódcy – takich otaczała powszechna pogarda. Być może, kiedyś przyjdą czasy, kiedy moskiewską milicją będą rządzić karierowicze i lizusy, ale to jeszcze nie teraz, zdecydowanie nie...

Wszedłem do gabinetu, stanąłem na baczność i zameldowałem się regulaminowo. Poliakow bez słowa zamknął mnie w niedźwiedzim uścisku.

– Nie tak mocno, matołku – stęknąłem. – Połamiesz mi żebra.

– Siadaj – zaprosił, odsuwając mnie na długość ramienia. – Mamy dziesięć minut, lepiej nie przekraczać czasu, jaki wyznaczyłem na indywidualne rozmowy. Czegoś ci potrzeba? Mieszkania, a może pieniędzy? I co to w ogóle za pomysł, żeby służyć w milicji? Nie żebym się martwił, pomożesz mi uporządkować ten burdel.

Uśmiechnąłem się pod nosem, wiedziałem, co ma na myśli Poliakow: upadek Trzeciej Rzeszy zakończył wojnę, ale przyniósł też wiele problemów. Do kraju powróciła armia, która zobaczyła, jak wygląda życie poza granicami Związku Radzieckiego. Wrócili nie tylko zwykli, rozbestwieni frontową swobodą i oszołomieni bogactwem zamieszkanych przez burżujów państw żołnierze, ale i ci, których rozkaz Stalina wyciągnął z więzień i łagrów, którzy mieli własną krwią odkupić swoje winy. I odkupili. A teraz mieli zamiar powetować sobie czas spędzony w okopach i za kratami. Byli wśród nich więźniowie polityczni, ofiary donosów, walk frakcyjnych i nadgorliwości NKWD, ale i zwykli bandyci. Ci ostatni nie bali się niczego ani nikogo, bo przeszli już piekło na ziemi, mieli broń i wiedzieli, jak jej używać: wojnę przeżyli tylko najlepsi, najtwardsi, najsprytniejsi. Po kraju rozlała się niespotykana wcześniej fala zbrodni. Nie poprawiła też sytuacji ogłoszona w związku ze zwycięstwem nad Niemcami amnestia, na mocy której wypuszczono z więzień drobnych przestępców i darowano winy żołnierzom oskarżonym o niesubordynację, samowolne oddalenie się z miejsca służby i cały szereg innych, mniej czy bardziej poważnych naruszeń regulaminu. Milicja nie dawała sobie rady z doświadczonymi, kutymi na cztery nogi, zaprawionymi w walkach frontowcami. Niemal codziennie prasa donosiła o zabójstwach milicjantów, którzy weszli w drogę lepiej uzbrojonym, wyszkolonym i zorganizowanym bandytom. Taaak, Poliakow miał się czym martwić...

– Nie, dziękuję – odpowiedziałem. – Mam pieniądze i mieszkanie. Teoretycznie nadal jestem pułkownikiem GRU, a do milicji zostałem jedynie czasowo oddelegowany – wyjaśniłem, widząc pytające spojrzenie przyjaciela.

– Oddelegowany? – wymamrotał ze zdziwieniem w głosie Poliakow. – Nie słyszałem o takim przypadku.

– Zawarłem ze Stalinem coś w rodzaju umowy – mruknąłem niechętnie. – Długo by opowiadać...

– Zatem niczego ci nie potrzeba?

– Niezupełnie...

– Tak?

– Nie mam zamiaru stawać na baczność przed byle poruczniczyną, więc muszę szybko awansować. Rozumiesz, nie chodzi o jakieś szczególne względy, tylko przydzielenie zadań, dzięki którym moja kariera nabierze tempa. Nie ma innej możliwości, bo na ręce będzie mi patrzył sam Stalin...

– To da się zrobić – zapewnił Poliakow. – Coś jeszcze?

– Tak. Macie tutaj jakąś ślicznotkę w typie lodowej księżniczki? Wiesz, taką, co to niespecjalnie interesuje się facetami.

– A co? Mało ci normalnych bab? Chcesz pobić jakiś rekord? Mamy, a jakże! – przyznał wreszcie, widząc, że nie doczeka się odpowiedzi.

Zachęciłem go gestem do rozwinięcia tematu.

– Rozumiem, że chodzi ci o te ładne, a nie takie, które udają niezainteresowane, bo i tak nikt nie rzuciłby na nie okiem dwa razy?

Potwierdziłem.

– No dobrze: jest kapitan Liza Wierchońska. Zajmuje się kradzieżami. Dwa lata temu straciła męża i od tej pory nie pozwala nikomu zbliżyć się do siebie. Nie żeby chłopaki nie próbowały, bo Liza jest warta grzechu, ale... – Wzruszył wymownie ramionami.

Skrzywiłem się niechętnie; z opisu Poliakowa wynikało, że dziewucha jest po prostu wybredna albo jeszcze w żałobie po mężu. Nie takiej szukałem.

– Nie pasuje? – westchnął milicjant. – To może Nina Rusłanowa?

– Co za Nina?

– Śliczna bestyjka, ale ma specyficzne... upodobania – powiedział, z trudem powstrzymując uśmiech.

– To znaczy? – spytałem nieufnie.

– Cóż, lubi dominować. Wiesz: bicze, kajdanki i takie tam...

– Kola!

– Nie chciałbyś paru klapsów na goły tyłek? – zarechotał.

Pogroziłem mu pięścią.

– No dobrze – odparł z udaną powagą. – Nie to nie. Jest jeszcze Katia, ale...

– Tak?

– To beznadziejny przypadek, ona naprawdę nie lubi mężczyzn.

– A ma powody?

– Czort wie, nie jestem psychiatrą, takie fobie czasami bywają irracjonalne, choć równie dobrze mogą mieć związek z jakimś konkretnym zdarzeniem...

– Czym się zajmuje?

– Jest lekarzem sądowym. Niedawno zrobiła też specjalizację w zakresie zabezpieczania i badania śladów z miejsca przestępstwa. Powierzamy jej wszelkie trudniejsze sprawy.

– Jak się nazywa?

– Jekatierina Romanienko.

– Dzięki.

– I co, pasuje?

– Zobaczymy. A teraz co do roboty i szybkiego awansu...

– Cóż, jest pewna opcja, lecz uprzedzam, że ryzykowna. Mogę cię zrobić dzielnicowym na Arbacie.

– I gdzie tu ryzyko? Przecież to centrum Moskwy?

– Niby tak, ale od paru miesięcy mamy tam kłopoty: ludzie rezygnują ze służby albo giną.

– Jak to giną? Znikają?

– Nie, giną w dosłownym sensie. Pięciu milicjantów zastrzelono, ostatniego dzielnicowego znaleziono z poderżniętym gardłem. Dwóch innych poprosiło o przeniesienie, a jeden zaproponował operację typu wojskowego, w celu, jak się wyraził, „oczyszczenia rejonu”...

– Bandyci?

– Bandyci – przytaknął posępnie Poliakow.

– Myślałem, że trzymasz ich w ryzach?

Milicjant skrzywił się, jakby właśnie rozgryzł coś paskudnego.

– Trzymałem – poprawił sucho. – Teraz, po wojnie, wszystko się popieprzyło. W bandyckim światku trwa walka o władzę i nikt nie przestrzega ustalonych dawniej zasad.

– W Moskwie?

– Skąd! W całym kraju. Błatni nazywają to suczą wojną. Najpierw ogłoszono amnestię, w wyniku której wypuszczono na wolność tabuny drobnych i nie takich znowu drobnych przestępców, teraz z kolei zaostrzono przepisy dotyczące zaboru mienia państwowego: za drobną kradzież można dostać dwadzieścia lat! No i do więzień i na zony trafiły setki tysięcy złodziei, w tym także błatni, którzy w czasie wojny służyli w armii.

– I co z tego?

– Jakakolwiek współpraca z organami państwa to złamanie złodziejskiego kodeksu. Ktoś taki to już nie wor, nie wor w zakonie, tylko suka.

– Rozumiem, że byłym frontowcom nie za bardzo podoba się nazywanie ich sukami?

– Owszem, choć to najmniejszy problem. Błatni, którzy wojnę przesiedzieli w więzieniach, chcą karać suki za złamanie zasad i zabrać im posiadaną wcześniej władzę. Więc leje się krew...

– Ci moskiewscy to tradycjonaliści czy suki?

– Czort ich wie! Mam nadzieję, że i to wyjaśnisz, bo moi informatorzy nabrali wody w usta. Jedno jest pewne: stare struktury już nie istnieją.

– Ile czasu mam na załatwienie sprawy?

– Tydzień, może dwa, nie więcej. Parę dni temu generał Szołkin otrzymał ultimatum: albo w Moskwie zapanuje względny spokój, albo...

– Bezpieka?

– Gorzej. – Poliakow wymownym gestem wskazał w górę.

Znaczy Kreml... Jak i wszyscy mieszkańcy Moskwy wiedziałem, że generał-major Szołkin jest tylko figurantem, w rzeczywistości stolicą rządzi pułkownik Poliakow. Przynajmniej tak to wyglądało do niedawna... Było oczywiste, że groźba skierowana jest pod adresem Poliakowa, a nie Szołkina. Dlaczego jednak sprawą interesował się sam towarzysz Stalin? Czyżby sytuacja w Moskwie wyglądała aż tak kiepsko? Cóż, pewnie i tego przyjdzie mi się dowiedzieć.

– Jakieś wsparcie? – spytałem.

– Tylko to, co zastaniesz na miejscu – odparł Poliakow. – Jeśli dam ci swoich ludzi, tamci po prostu znikną na jakiś czas. A ty nie masz za nimi ganiać, tylko rozwiązać problem.

– Ograniczenia?

– Nie rozumiem? – zmarszczył brwi Poliakow.

– No wiesz, czy muszę to załatwić bez użycia siły albo w jakiś szczególny sposób?

– Popierdoliło cię?! Codziennie giną moi ludzie, a ty pytasz, czy możesz użyć siły?! Mam w dupie, co zrobisz z tymi bandziorami, postaraj się tylko ustalić ich personalia. Dowództwo lubi szczegółowe raporty, a i wypadałoby wiedzieć, co napisać takiemu na nagrobku. W końcu nie jesteśmy dzikusami...

– Rozumiem.

Widząc ponaglający gest Poliakowa, odmeldowałem się pospiesznie. Nie było sensu tracić czasu, miałem zadanie do wykonania.


Nowiutka mosiężna tabliczka kontrastowała mocno z brudnymi, obdrapanymi drzwiami. Te ostatnie – podobnie jak i cały budynek komendy w Krzywoarbackim Zaułku – wyglądały, jakby nikt nie odnawiał ich od czasów ostatniego cara. Kto wie? Może tak i było.

Przyjrzałem się jeszcze raz napisowi „Podporucznik Razumowski. Dzielnicowy” i nacisnąłem klamkę. No tak, można się było tego spodziewać: połamane krzesła, kulawe biurko, warstwa kurzu gruba na centymetr. Ot i mój gabinet! Trzeba będzie coś z tym zrobić, tyle że nie dzisiaj, chwilowo miałem ważniejsze sprawy.

Wychodząc, niemal zderzyłem się ze starszym mężczyzną w granatowym mundurze. Trzy wąskie paski na pagonach oznaczały sierżanta.

– Towarzysz Razumowski? – zapytał, stając na baczność.

– We własnej osobie – mruknąłem.

– Melduje się sierżant Kasjanow – oznajmił i zasalutował.

Oddałem honory, obrzuciłem go taksującym spojrzeniem. Oto jeden z moich dwóch podwładnych, pięćdziesiąt procent wsparcia, na jakie mogę liczyć... Mężczyzna miał swoje lata, dałbym mu z sześćdziesiątkę, ale nie wyglądał na niedołężnego. Inna sprawa, że w poważnej walce wielkiego pożytku z niego nie będzie – nie ten wiek.

– A gdzie szeregowy Bugrowski?

– Zapewne na zebraniu Komsomołu. Towarzysz Bugrowski jest jednym z aktywistów – dodał z lekkim, niemal niedostrzegalnym sarkazmem.

Świetnie! Znaczy przydzielono mi gówniarza komsomolca, pewnie świeżo po szkole, i emeryta. To ci dopiero oddział szturmowy!

– Za mną! – rzuciłem lakonicznie.

Sierżant bez słowa wykonał polecenie. Widać niegadatliwy, dobre i to.

– Znacie tu jakąś przyzwoitą knajpę? – spytałem, kiedy wyszliśmy na ulicę.

– Knajpę?

– Musimy gdzieś porozmawiać, a przecież nie w tym chlewie, który wyznaczono mi na gabinet – wyjaśniłem niecierpliwie.

Milicjant obrzucił mnie uważnym spojrzeniem szarych jak stal oczu, rysy wychudłej, pokrytej zmarszczkami twarzy wyostrzyły się, na chwilę odejmując mu lat.

– Znam. To niedaleko – zapewnił.

Ruszyłem za prowadzącym sierżantem. Korzystając z tego, że znalazłem się za jego plecami, analizowałem każdy gest starszego mężczyzny. Coś mi w nim nie pasowało: energiczny, rozkołysany krok, mimowolny ruch lewej ręki... Tak, nie ulegało wątpliwości, że trafił mi się niezwyczajny podwładny. Kiedy zatrzymał się przez moment na rogu ulicy, nie zdołałem powstrzymać uśmiechu. No, teraz wszystko jasne. Ciekawe tylko, czy mój drugi podwładny, komsomolec, będzie równie nietuzinkową personą?

– Jesteśmy – oznajmił Kasjanow.

Knajpka była niemal niewidoczna: ot, pomieszczenie cztery na pięć metrów, mieszczące kilka niewielkich stolików. Szyld nad wejściem do lokalu pokryty był rdzawymi zaciekami, co dziwnie przypominało kamuflaż. Znam nieźle Arbat, lecz tę knajpę widziałem pierwszy raz w życiu. Prawda, że po wojnie nie miałem zbyt wiele czasu na spacery.

Kelnerka w wieku sierżanta pojawiła się znikąd, jak za skinieniem czarodziejskiej różdżki, postawiła na stole dwa kufle piwa i talerz z suszoną rybą. Zanim podniosłem wzrok, zniknęła.

– Częstujcie się – wymamrotał Kasjanow, unosząc kufel.

Łyknąłem ostrożnie, zakąsiłem. I piwo, i taranka były znakomite.

– Przedrewolucyjna jakość – powiedziałem z uznaniem.

– Przedrewolucyjna? – zmarszczył brwi milicjant.

Zauważyłem, że odstawił kufel, jego prawa dłoń znalazła się nagle w okolicy pasa, blisko kabury...

Roześmiałem się serdecznie: będę musiał go poznać z damami dworu ostatniej carycy.

– Esauł? – spytałem.

– Co takiego?!

– Pytałem o wasz stopień, wiecie, ten przedrewolucyjny – wyjaśniłem spokojnie.

– Skąd wam to przyszło do głowy?!

– Pomyślmy: chodzicie jak kawalerzysta, co jakiś czas wykonujecie gest, jakbyście chcieli podtrzymać szablę, no i zatrzymaliście się w miejscu, gdzie kiedyś stała cerkiew Mikołaja Cudotwórcy. Dawniej ludzie żegnali się, przechodząc obok... O ile pamiętam, zniszczono ją dopiero w latach trzydziestych.

Pobladły Kasjanow wyglądał, jakby ujrzał ducha.

– Spokojnie, sierżancie – mruknąłem. – Nic mi do tego. A piwo i rybka przepyszne.

– Skąd wiecie, że byłem esaułem?

– Zgadywałem. – Wzruszyłem ramionami. – W czasie rewolucji mieliście około trzydziestu lat. Jesteście Kozakiem, to rzuca się w oczy, stąd moje przypuszczenie, że mogliście dojść do stopnia esauła.

– Ja... Wy nie zamierzacie chyba...

– Nie zamierzam – zapewniłem. – Ale chciałbym, żebyście mi pomogli zorientować się w sytuacji.

– Albo?

– To tylko prośba, nie jestem donosicielem – powiedziałem ostro. – A wy nie uważacie, że powinniście pomóc przełożonemu? I jak wasze wrażliwe, przedrewolucyjne sumienie jest w stanie dźwigać odpowiedzialność za śmierć moich poprzedników?

– Odpowiedzialność?! – wybuchnął Kasjanow. – Uprzedzałem tych idiotów, ale mnie nie słuchali!

– Uprzedźcie i mnie – zaproponowałem. – Ja was wysłucham.

– Co chcecie wiedzieć?

– Przede wszystkim ilu ludzi liczy ekipa, która rządzi teraz dzielnicą, i kto stoi na czele tej bandy?

– Osiem, może dziesięć osób. Miszka Czort – odparł zwięźle Kasjanow.

– Skąd ta ksywa?

– To straszny gnojek, nawet błatni go nie trawią. W normalnych warunkach nigdy nie stanąłby na czele własnej grupy, ale dzisiaj nie ma komu go zastopować, za duży bałagan.

– Rozumiem, że to nie jest nikt ważny?

– Zwykły urka, tyle że ponadprzeciętnie brutalny. Parę lat temu udowodniono mu przekręty finansowe i schodniak wyrzucił go z Moskwy. Dopiero niedawno odważył się wrócić, gdyby nie wojna wśród worow, byłby już trupem.

– Nie rozumiem.

– Schodniak to zebranie bandyckiej elity, coś w rodzaju rady i sądu w jednym. Rozstrzyga spory, rozwiązuje problemy... Za niepodporządkowanie się jego dyrektywom jest tylko jedna kara: śmierć.

– Co za przekręty?

– Każdy bandyta musi wpłacać część zysków na wspólny fundusz, którym zarządza cieszący się powszechnym autorytetem wor w zakonie. To pieniądze na adwokatów, paczki żywnościowe, łapówki... Miszka zataił część dochodów. Wtedy właśnie nadano mu przezwisko „Czort”, w żargonie błatnych to ktoś, kto nie przestrzega zasad.

Podziękowałem nieartykułowanym mruknięciem. Z tego, co mówił Kasjanow, wynikało, że nikt nie będzie płakał ani po Miszce, ani po jego ludziach. No i dobrze, nie uśmiechało mi się wchodzić w konflikt z błatnymi, wrogów i tak mi nie brakowało.

– Co chcecie zrobić? – spytał niespokojnie sierżant. – Z nimi nie można się dogadać, a we trzech nie damy rady całej bandzie.

– Gdzie ich można znaleźć?

– W „Literackiej”.

– Słucham?!

– W kawiarni „Literacka” – powtórzył cierpliwie.

Pokręciłem w zdumieniu głową, pamiętałem lokal sprzed wojny – elegancki wystrój, markizy, kryształowe pucharki, w których podawano lody...

– Rozumiem, że teraz nie zbiera się tam raczej elita intelektualna?

– Nie, tylko Czort i jego ludzie, czasem trafi się jakiś niezorientowany przechodzień – odparł posępnie Kasjanow. – Jeśli coś planujecie, może mógłbym...

– Pomóc? – dokończyłem z uśmiechem. – Nie, sierżancie, dziękuję za dobre chęci, ale dam sobie radę. Będę miał za to dla was inne polecenie.

– Tak?

– Znajdźcie mi jakiegoś wora w zakonie, kogoś, kto cieszy się autorytetem u błatnych.

– Tu, na Arbacie?

– Gdzieś w okolicy – przytaknąłem.

– To nic trudnego, choć wątpię, żeby ktoś taki chciał z wami rozmawiać. Z jakimkolwiek milicjantem – uściślił po namyśle.

– To już nie wasz problem – uciąłem. – Wystarczą wam dwa dni?

– W zupełności.

– Dziękuję za poczęstunek – zakończyłem rozmowę, wstając od stolika.

Cóż, teraz trzeba tylko załatwić sprawę z Miszką. Nie żeby było czym się martwić: ot, jeszcze jeden obszczymurek. Podejrzewałem, że problemy zaczną się, dopiero gdy odbiję dzielnicę.


Mżyło. Postawiłem kołnierz płaszcza, nasunąłem na czoło czapkę. Przez szklaną witrynę widać było, że od czasu, kiedy byłem tu po raz ostatni, w lokalu zaszły spore zmiany. Smętny barman serwował tylko wódkę, a przy stolikach zamiast elegancko ubranych kobiet i mężczyzn siedzieli błatni. Kilku przypadkowych klientów spoglądało na nich z mieszaniną strachu i fascynacji. Z kawiarnianego ogródka uprzątnięto wabiące klientów kolorowe markizy, chodnika przed lokalem nie zamiatano pewnie od wojny.

Niewielki, zamontowany przy drzwiach dzwoneczek oznajmił moje przybycie. Byłem w mundurze, więc natychmiast przyciągnąłem uwagę obecnych. Z reakcji otaczających Miszkę urków wywnioskowałem, że dawno nie widziano tu żadnego milicjanta. Mimo zaskoczenia błatni zareagowali bez chwili wahania – błyskawicznie zajęli pozycje pod ścianami, tworząc luźną formację w kształcie litery U. Zupełnym przypadkiem znalazłem się wewnątrz... Gdyby Miszka wydał rozkaz, aby mnie zabić, nie miałbym żadnych szans, zaatakowany z trzech stron. Cóż, nic nadzwyczajnego, choć taktyka wystarczająco skuteczna na jednego przeciwnika. Widać, że nie byli w wojsku, wówczas zajęliby po prostu punkty dominacji – miejsca, skąd można kontrolować całe pomieszczenie. No i dobrze, dużo trudniej byłoby poradzić sobie z zawodowcami.

Podszedłem do Miszki i nie mówiąc słowa, nacisnąłem spust. Dwa strzały w pierś, kontrolny w głowę. Bandyta osunął się na podłogę z wyrazem komicznego wręcz osłupienia na twarzy. No bo jakże to tak? Żadnych pogróżek, żądań, poleceń? Tylko śmierć?

Wykorzystałem moment zaskoczenia, zastrzeliłem jeszcze dwóch kompanów Czorta, po czym zwinąłem się w błyskawicznym półobrocie, biorąc na cel kolejnego bandytę. Zbyt wolno: tamten mierzył już do mnie. Znienacka na jego czole, tuż powyżej nasady nosa, rozkwitła czerwona róża, rozległy się kolejne strzały. Sapnąłem gniewnie: kiedy to dziewuszysko przestanie się popisywać? Gadaj takiej sto razy, a ona i tak zrobi wszystko po swojemu.

Tima Kotuszew wyszedł zza swojego stolika i dobił ruszającego się jeszcze bandytę. Widać trafiła nam się wyjątkowo żywotna gadzina, bo facet dostał przecież swoje trzy kule. No nic, to po imprezie... Policzyłem trupy: siedem sztuk. Znaczy brakuje przynajmniej jednego.

– Nic wam nie jest, komandir? – upewniła się Elena.

– W porządku – odburknąłem. – A wy?

Dziewczyna obróciła się na pięcie niczym modelka, demonstrując, że jest cała i zdrowa, Kotuszew uniósł w górę zakrwawioną rękę.

– Draśnięcie – zameldował bez emocji.

Cóż, od czasu postrzału w głowę porucznik Kotuszew rzadko kiedy okazywał uczucia. Przywykłem. W sumie chłopak i tak miał szczęście: Wiera Turkuł i Pietka Drozd spoczywają do dzisiaj w jakiejś bezimiennej mogile pod Aleksandrowką... Podszedłem do barmana, zamówiłem kolejkę dla wszystkich. Nie żebym musiał się wykosztować, pozostali przy życiu klienci opuścili lokal, wrzeszcząc z przerażenia.

– Kto jeszcze został z bandy Miszki Czorta? – spytałem.

– Nie wiem, o czym mówicie – odparł barman z twarzą białą jak papier.

– Tima? – poprosiłem znużonym głosem.

Chłopak jednym susem przeskoczył kontuar i wyczarował skądś paskudnie wyglądający nóż.

– Odpowiadaj – ponaglił łagodnie.

– Je... jeszcze dwóch – wymamrotał nieskładnie barman.

– Nazwiska?

– Nie znam, tylko ksywy.

– Tak?

– Bankier i Gracz.

– Gdzie ich można znaleźć?

– Nie wiem, ale dziewczyna Gracza pracuje w knajpie na Dworcu Białoruskim. Ja naprawdę nic więcej... – urwał, patrząc z przerażeniem na Kotuszewa.

– Załatw to, Tima – poleciłem. – Jeszcze dzisiaj.

Chłopak posłusznie skinął głową.

– Będę wam jeszcze potrzebna, komandir? – spytała Elena.

– Nie, możesz wracać do swoich pędzli i gołych modeli – mruknąłem.

Dziewczyna parsknęła jak rozzłoszczona kotka, ale nie skomentowała: zdążyła się już przyzwyczaić do docinków. Z jakichś względów niezmiernie mnie bawiło, że panna Szewieliewa studiuje w niedawno utworzonej Akademii Sztuk Pięknych.

– Dzwoń na milicję – rozkazałem barmanowi. – I niech przyślą ze dwa, może trzy trupowozy, trzeba tu zrobić porządek...


Uścisnąłem dłoń kolejnego nieznajomego milicjanta, odkąd pojawiłem się na Pietrowce, musiałem witać się co kilka kroków. Cóż, tym razem nie byłem anonimowym funkcjonariuszem, po mieście rozeszły się wieści o likwidacji bandy Miszki Czorta.

Przed gabinetem Poliakowa dyżurował ten sam chudy kapitan. Mężczyzna bez słowa otworzył przede mną drzwi.

– Generał was oczekuje – oznajmił.

Ki czort? Co za generał? Czyżby na Pietrowce pojawił się Szołkin?

Postawny, wysoki oficer o regularnych rysach twarzy przypominających rzymskich imperatorów stał przy oknie, bawiąc się nerwowo przyciskiem do papieru. Złota gwiazda na pagonach oznaczała stopień komisarza milicji trzeciej rangi. Znaczy jednak Szołkin... Mimo że ranga generała-majora istniała tylko w armii, mało kto używał słowa „komisarz”. Za bardzo kojarzyło się z bezpieką. No chyba że chodziło o oficjalne okazje.

– Towarzyszu komisarzu trzeciej...

– Wystarczy, Razumowski. – Generał powstrzymał mnie gestem. – Przyszedłem specjalnie, żeby się z wami zobaczyć i pogratulować udanej akcji. Jeszcze dzisiaj moja kancelaria przyśle do MUR-u dokumenty awansowe: otrzymacie stopień porucznika ze starszeństwem liczonym od dnia dzisiejszego.

– Do MUR-u? – powtórzyłem bezmyślnie.

– Tak – rzucił niecierpliwie Szołkin. – Zostaniecie oddelegowani do MUR-u. Detale wyjaśni wam pułkownik Poliakow. A teraz wybaczcie, towarzysze, oczekują mnie na zebraniu partii.

Poczekałem, aż za Szołkinem zamkną się drzwi, dopiero potem stanąłem w pozycji na „spocznij”.

– Co to wszystko ma znaczyć? – spytałem niepewnie. – Przecież jestem dzielnicowym.

– Siadaj! – burknął Poliakow. – Napijesz się?

– Czemu nie? Trochę się zdenerwowałem.

– Nie przejmuj się Szołkinem. – Poliakow sięgnął po butelkę wódki. – Nie będzie nam przeszkadzał. Wygląda jak marmurowy posąg i jest równie bystry...

– Przeszkadzał? W czym?

– W uładzeniu sytuacji.

– Masz na myśli Arbat?

– Mam na myśli Moskwę – doprecyzował. – Arbat to dopiero początek.

– Zwariowałeś?! Mam wystrzelać wszystkich bandziorów w stolicy?!

– Ciekawy pomysł. – Skrzywił usta w oszczędnym uśmiechu. – Jednak myślę, że nie będzie trzeba. Teraz, kiedy pokazałeś, co grozi gnojkom w rodzaju Miszki, błatni potraktują nas poważnie. Poprowadzisz negocjacje w moim imieniu.

– Chcesz odzyskać władzę nad miastem?

– To także – przyznał Poliakow. – Przede wszystkim jednak chcę zaprowadzić porządek w Moskwie. Zalewa nas fala przestępczości. Trzeba coś z tym zrobić.

– Myślisz, że układ z błatnymi załatwi ten problem?

– Nie, ale to dobry początek. Czy nam się to podoba czy nie, błatni stworzyli coś w rodzaju państwa w państwie.

– On z tym MUR-em na poważnie? Przecież mnie zabiją śmiechem...

Moskowskij Ugołownyj Rozysk skupiał najlepszych śledczych w kraju, o ich wyczynach krążyły legendy. Co prawda nie miałem specjalnych kompleksów, ale przyzwyczaiłem się do działania w specyficznych warunkach: moi... klienci nie mogli poskarżyć się na brutalne traktowanie. Czy dam sobie radę w czasie pokoju? Miałem w tej kwestii poważne wątpliwości.

– Poradzisz sobie – zapewnił Poliakow. – Na razie wejdziesz tu jako nadetatowy, bo potrzebuję cię i na Arbacie.

– Nadetatowy? – Skrzywiłem się niechętnie. – To znaczy, że przyjdzie mi zapychać dziury?

– Owszem, ale to ja będę decydował, do jakiej ekipy cię przydzielić. Wracając do rzeczy: umówiłeś się już z błatnymi?

– Sprawa jest w toku. Mój sierżant, niejaki Kasjanow, ma to załatwić.

– W porządku, tylko pamiętaj, że w przyszłym tygodniu będę musiał złożyć raport o postępach operacji. W razie jakichś problemów kontaktuj się bezpośrednio ze mną albo z jednym z moich zastępców. Oni zawsze wiedzą, gdzie mnie znaleźć.

Z wrodzoną bystrością zorientowałem się, że to koniec audiencji. Na korytarzu zatrzymał mnie chudy kapitan.

– Wasze kartki – powiedział, wręczając mi zalakowaną kopertę.

– Kartki?

– Do stołówki – wyjaśnił. – Przysługują wam jako pracownikowi MUR-u.

Podziękowałem i zszedłem na parter. Może rzeczywiście warto coś zjeść? Pora w zasadzie obiadowa... MUR słynął z dobrej kuchni.

Korzystając z umieszczonych na ścianach tabliczek, bez problemu dotarłem do stołówki. Najwyraźniej dopiero rozpoczynano wydawanie posiłków: ledwo połowa miejsc była zajęta. Podszedłem do okienka, stanąłem w kolejce. Odbierając tacę, wyczułem za plecami poruszenie, na sali zapanowała cisza przerywana tylko brzękiem sztućców. Widać jednak nie do wszystkich dotarły najnowsze plotki. Westchnąłem ciężko, niby milicja, niby elita, a zachowują się jak banda żuli. Nie żebym był zdziwiony, taka, kurwa, tradycja...

Drogę do stolika blokowało mi dwóch młodzieńców w mundurach poruczników. Zapewne zamierzali niby przypadkiem podstawić mi nogę albo przynajmniej wybić z rąk tacę. Ot, matołki!

Odłożyłem żarcie, w chwilę później byłem już przy dowcipnisiach. Jednego powaliłem krótkim, niesygnalizowanym ciosem w splot słoneczny, drugi zdążył się zamachnąć. Bez trudu przechwyciłem jego rękę, założyłem bolesną dźwignię na nadgarstek, po czym kopnięciem pod kolano posłałem chłopaka na podłogę.

– Ktoś jeszcze? – spytałem.

– Co to za zachowanie, podporuczniku?! – warknął otyły, łysawy major. – To niedopuszczalne! Przychodzi takie coś świeżo po kursach i wydaje mu się, że może tu urządzać bijatyki! Pieprzony szczur tyłowy!

Roześmiałem się autentycznie ubawiony – wyglądało na to, że Poliakow nikogo nie poinformował, kim naprawdę jestem. Biorąc pod uwagę mój wiek i niski stopień, miejscowi zapewne założyli, że jestem pociotkiem jakiegoś aparatczyka, wciśniętym po znajomości na kurs dla frontowców. Wniosek był logiczny: podejrzewałem, że niewiele osób wyrzekłoby się rangi pułkownika i przyszło na ochotnika pracować w milicji...

– Wydaje ci się to zabawne, gnoju?!

Purpurowy z wściekłości major zerwał się z miejsca z zaciśniętymi pięściami, jednak zanim zdążył zrobić coś więcej, na drodze stanął mu inny oficer. Sylwetka tego ostatniego wydała mi się znajoma. Hmm... cztery gwiazdki na pagonach, znaczy kapitan. Tylko gdzie ja go spotkałem?

– Zejdź mi z drogi! – warknął łysy. – Ja go zaraz...

– Daj spokój! On nie jest...

Nie dokończył, odepchnięty przez grubasa.

– Dosyć!

Tym razem interweniowała ładna, na oko trzydziestoletnia szatynka.

– Jak dzieci! I wy, Borysie Iwanowiczu – odezwała się z wyrzutem do majora. – Jak tak można?

– Wybacz, Lizka, ale...

– Nie ma żadnego „ale”, dajecie zły przykład młodzieży – przerwała mu bezceremonialnie.

Skarcony major opuścił wzrok niczym złapany na psocie uczniak. Lizka? Czyżby to ta sama Liza Wierchońska, o której opowiadał wcześniej Poliakow? Przyjrzałem się kobiecie uważniej: włosy w kolorze jesiennego kasztana, ciemne oczy, zgrabna figura, wyraźnie zarysowane kości policzkowe, nadające jej z lekka egzotyczny wygląd. Rzeczywiście ślicznotka.

– A wy też moglibyście okazać nieco powściągliwości. – Tym razem wycelowała palec we mnie.

– Istotnie – przyznałem natychmiast. – Wybaczcie, towarzysze, moją... nadmiernie emocjonalną reakcję.

– I postarajcie się na przyszłość nie denerwować pułkownika Razumowskiego – poradził ironicznie kapitan, poprawiając mundur. – Bo inaczej nasza Katia będzie musiała przyjmować miejscowych... ekhmm... pacjentów.

– Pułkownika? – zmarszczyła brwi Wierchońska.

– Kiedy go ostatnio widziałem, był pułkownikiem wojennoj razwiedki. Odznaczonym Złotą Gwiazdą – wyjaśnił kapitan.

– Safronow – mruknąłem.

Wreszcie go poznałem: był jednym ze śledczych prowadzących zajęcia dla kursantów Smiersza.

– Do waszych usług, sir – skłonił się z przesadną rewerencją milicjant.

– To co, pokój? – Wyciągnąłem dłoń do majora.

Ten uścisnął ją pod surowym spojrzeniem Wierchońskiej.

– Niech będzie – wymamrotał.

Zabrałem tacę i usiadłem przy wolnym stoliku. Zobaczmy, co my tu mamy: kapuśniak, gulasz z ziemniakami, sałatka z buraków, kompot. Niby nic nadzwyczajnego, ale i nie najgorzej – cały kraj był wygłodzony, minie wiele czasu, zanim odbijemy sobie wojenne straty.

Skosztowałem zupy, okazała się znakomita. Nie na darmo chwalili kuchnię MUR-u.

– Mogę się przysiąść? – usłyszałem głos Wierchońskiej.

– Oczywiście. – Uprzejmie odsunąłem jej krzesło.

Przez chwilę jedliśmy w milczeniu, poświęciłem ten czas na obserwację towarzyszki. Była ubrana po cywilnemu: sukienka, kaszmirowy sweterek, eleganckie buciki. Wszystko dobrej jakości, ale nic ostentacyjnie kosztownego. Zaczesane na bok włosy miała spięte srebrną spinką, otaczał ją dyskretny aromat perfum. Ciekawe: większość moich rodaczek używała pachnideł bez opamiętania. No i perfumy były zagraniczne.

– Jak lustracja, towarzyszu zwiadowco? – spytała, przerywając ciszę.

– Naprawdę chcecie wiedzieć?

– Naprawdę.

– Liczycie sobie trzydzieści, góra trzydzieści dwa lata, ważycie około sześćdziesięciu kilogramów. Pracujecie na ulicy, nie w gabinecie. Nie bierzecie łapówek, ale macie dodatkowe źródło dochodów. Używacie perfum nieznanej mi marki. Ostatnio nadwerężyliście sobie prawy nadgarstek – odparłem obojętnie.

– Macie dobre oko. Wiek i waga się zgadzają. Perfumy to Soir de Paris – poinformowała, wydymając usta. – Ale reszta...

– Buty na płaskim obcasie, można w nich biegać. Gdybyście tylko przekładali papierki, wybralibyście szpilki. Jesteście dostatnio ubrani, ale nie na tyle, żeby świadczyło to o korupcji. Na waszym stanowisku moglibyście dostać od błatnych dużo więcej.

– Może się maskuję? – spytała zaczepnie.

– Mało prawdopodobne. Co to za maskowanie, skoro na pierwszy rzut oka widać, że wydaliście na ubranie więcej, niż byłoby was stać z pensji?

– A nadgarstek?

– Używacie sztućców, wykonując ruchy z łokcia. To nienaturalne, robimy tak tylko wtedy, gdy boli nas nadgarstek.

– Zgadza się – mruknęła. – Dałam komuś w mordę. Jak się okazało, miał szczękę mocniejszą niż moja ręka.

– Nie powinniście bić pięścią – poradziłem. – To ryzykowne. Bywało, że nawet zawodowi bokserzy odnosili kontuzje w ulicznych bójkach. Lepiej uderzać podstawą dłoni.

– To znaczy jak? – Zmarszczyła brwi, wyraźnie zainteresowana.

– Trzeba silnie zgiąć dłoń w nadgarstku i teraz zadać cios, o tak – zademonstrowałem.

Wierchońska powtórzyła kilkakrotnie ruch.

– To skuteczne? – upewniła się.

– Bardzo. Jeśli chcemy kogoś nokautować, to bijemy pod kątem mniej więcej czterdziestu pięciu stopni, uderzenie skierowane w górę odrzuci głowę przeciwnika i złamie mu kręgosłup.

– Próbowaliście kiedyś tego, poruczniku? Tak, wiem o waszym awansie – dodała, widząc moje spojrzenie.

– Raz czy dwa.

– I z jakim skutkiem?

– Odpowiednim – odburknąłem niegrzecznie.

Też mi pytanie! Jeszcze trochę i dziewucha zażyczy sobie, żebym jej opowiedział życiorys.

– Co z tym pułkownikiem? Przecież gdyby pozbawiono was stopnia, nie pracowalibyście tutaj?

– Nie pozbawiono.

– A konkretniej? Muszę wiedzieć, rozumiecie, wygrałam was na aukcji.

– Co takiego?!

– Brakuje kadr, więc od czasu do czasu przysyłają nam uzupełnienie. Szefowie poszczególnych wydziałów zgłaszają zapotrzebowanie i każdy stara się przekonać pułkownika Poliakowa, że to właśnie jemu najbardziej potrzeba wzmocnienia. Przypomina to licytację – wyjaśniła z uśmiechem.

– Było wielu chętnych?

– Niespecjalnie, większość uznała was za nic niewartego dupka...

– To skąd wasze zainteresowanie?

– Safronow szepnął mi, że warto. Wracając do sprawy...

Łyknąłem kompotu, wyglądało na to, że będę musiał udzielić wyjaśnień: jeśli przydzielono mnie do Wierchońskiej, dziewucha będzie moim przełożonym.

– Zostałem czasowo oddelegowany do pracy w milicji – odparłem po namyśle. – Stopień pułkownika nadal mi przysługuje, mogę nosić mundur i wszystkie posiadane odznaczenia, ale tu, u was, jestem tylko porucznikiem.

– To prawda, że w pojedynkę zlikwidowaliście bandę Miszki Czorta?

– Nieprawda, nie w pojedynkę.

– Dziwne to wszystko – wymruczała Wierchońska. – Bo podobno macie pracować też jako dzielnicowy?

– Owszem – przyznałem. – Jednak nie sądzę, żeby zabrało mi to zbyt wiele czasu.

– No, po tym, co spotkało Miszkę, wasz rejon będzie pewnie jednym z najspokojniejszych w Moskwie...

Znowu zajęliśmy się jedzeniem, ale widziałem, że Wierchońska co jakiś czas spogląda na mnie spod oka. Pewnie zastanawiała się, czy nie zostałem nasłany przez bezpiekę. Ta ostatnia, mimo że zmieniła nazwę, nadal opierała się na donosach i prowokacjach. Dobrze chociaż, że nie dowodził już nią nienawidzący mnie Beria.

– Sam poprosiłem o przeniesienie – poinformowałem. – Z przyczyn osobistych.

Wierchońska skinęła głową, ale nie skomentowała. Bo i o czym tu gadać? Deklaracje deklaracjami, a życie życiem. Mądra dziewczynka.

Kończąc posiłek, nie podejmowaliśmy już żadnych poważnych tematów. Moja przyszła szefowa zapoznawała mnie z miejscowymi ploteczkami, a ja odwzajemniłem się, opowiadając kilka starannie dobranych i nieco ocenzurowanych wojennych przygód. Miałem nadzieję, że nasza współpraca jakoś się ułoży, byłem już za stary na lawirowanie w polityce i kolejne misje dla towarzysza Stalina. Nie sądziłem, aby praca w milicji – jakkolwiek trudna czy ryzykowna – choćby w przybliżeniu przypominała to, co robiłem w czasie wojny. Do czterdziestki jeszcze mi trochę brakuje, ale z pewnością przydałoby się zwolnić obroty.


Zameldowałem się u dyżurnego kilka minut przed czasem i pomaszerowałem do gabinetu Wierchońskiej. Na pagonach miałem już gwiazdki porucznika – wydział kadr załatwił wszelkie formalności z oszołamiającą szybkością, być może, dzięki wstawiennictwu Szołkina. Wierchońska nie była sama, towarzyszyło jej dwóch młodych, liczących sobie nie więcej niż dwadzieścia kilka lat oficerów. Z jednym z nich spotkałem się już wcześniej, w stołówce. Bandaż na jego nadgarstku świadczył, że pewnie i on mnie zapamiętał...

Przywitałem się ze wszystkimi, nie wyłączając kontuzjowanego porucznika. Wierchońska aprobująco skinęła głową, widząc, jak podaję mu dłoń, w chwilę później dokonała formalnej prezentacji. Okazało się, że mój wczorajszy adwersarz nazywa się Igor Starcew, a jego kolega to Kirył Rudenko. Mimo że byliśmy równi stopniem, obaj, zwracając się do mnie, używali imienia i patronimiku, tak jak jest to przyjęte, kiedy rozmawiamy z kimś stojącym wyżej na drabinie społecznej. Cóż, wyglądało na to, że ustaliłem swoją pozycję w stadzie...

– Mam nadzieję, że wszelkie nieporozumienia zostały wyjaśnione? – odezwała się, kiedy rozsiedliśmy się przy zawalonym dokumentami stole.

Mój wczorajszy adwersarz skwapliwie przytaknął, popatrując na mnie z niepokojem.

– Poruczniku Razumowski?

– Oczywiście.

– W takim razie przejdźmy do rzeczy. Kirył?

Porucznik Rudenko rozpiął kołnierzyk, tak jakby ten stał się nagle zbyt ciasny, i nerwowym gestem otworzył zwykły szkolny zeszyt.

– Liczba kradzieży narasta lawinowo. Dwa miesiące temu notowano kilka tygodniowo, teraz około pięćdziesięciu – zameldował ponuro.

– Rozmawiałeś z Cichym?

– Wczoraj.

– I co?

– I nic, roześmiał mi się w twarz.

Wierchońska zmęczonym gestem rozmasowała skronie, jej mina świadczyła, że nie spodziewała się niczego innego.

– W czym problem? – spytałem.

– Kradzieże kieszonkowe w tramwajach – odparła sucho. – Chodzi o linię numer czternaście.

– Nie rozumiem. W innych tramwajach nie kradną?

– Kradną, tylko że nikogo to nie obchodzi. Czternastka jedzie przez centrum, po drodze są urzędy, banki, duże sklepy. Ofiarami padają przeważnie wyżsi urzędnicy i ich bliscy, stąd zainteresowanie władz. Problem w tym, że nie da rady załatwić tego oficjalnie, bo prawie nikt z poszkodowanych nie chce składać skargi. A skoro przestępstwo nie zostało zgłoszone, nie można ukarać złodzieja, nawet jak go złapiemy.

– Nie rozumiem?

– A co w tym skomplikowanego? – odburknął Starcew. – Pensja takiego, bo ja wiem? sekretarza rejonowego komitetu partii to kilkaset rubli. Nie stać go na złoty zegarek albo diamentową kolię dla żony czy kochanki. Przynajmniej w teorii... Więc kiedy ją okradną, nie może tego zgłosić, bo musiałby wyjaśnić, skąd wziął forsę na biżuterię tej klasy. A do tego żaden z nich się nie pali. Za to nikt im nie zabroni naciskać na nieudolną milicję, aby ta rozwiązała problem kradzieży. To wszystko, rzecz jasna, w najlepiej pojętym interesie klasy robotniczej! Te gnoje...

– Igor!

W głosie Wierchońskiej można było wyczuć i gniew, i zniecierpliwienie – zapewne porucznik Starcew nie po raz pierwszy demonstrował swój stosunek do „przewodniej siły narodu”, jak od niedawna gazety zaczęły nazywać partię. Dziw, że chłopak do tej pory pracuje w milicji, zamiast wydobywać uran czy złoto w dużo chłodniejszym niż moskiewski klimacie.

– Wybaczcie, poruczniku Razumowski, towarzysza Starcewa czasem ponosi elokwencja, jednak jest on oddanym komunistą i...

Przerwałem jej leniwym gestem.

– Nie plotkuję o tym, co usłyszałem w prywatnej rozmowie – poinformowałem. – A poglądy polityczne towarzysza Starcewa obchodzą mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg. Inna rzecz, że mógłby nauczyć się trzymać gębę na kłódkę, bo takim marudzeniem może zaszkodzić nie tylko sobie, ale i innym.

– Ja tylko...

Ku mojemu zdziwieniu Starcew zaczerwienił się i spuścił wzrok.

– Postaram się uważać na przyszłość – obiecał.

– Tak lepiej – mruknęła Wierchońska. – Wracając do sprawy: macie pomysł, jak z tym skończyć, Aleksandrze Nikołajewiczu?

– To zależy – odparłem ostrożnie.

– Od czego?

– Jak daleko możecie się posunąć?

– No, na pewno nie tak daleko jak wy z Miszką, ale poza tym... – Wzruszyła ramionami. – Kiedyś kazałam chłopakom stłuc jednego, ale kiedy tylko wyszedł ze szpitala, znowu wrócił do roboty... Tych kieszonkowców jest tam ze trzydziestu, to bogata okolica, nie możemy każdego złapanego lać do nieprzytomności. Wiecie, są pewne procedury: każdy przypadek udzielenia pomocy medycznej trzeba udokumentować. Jeśli będzie ich zbyt dużo, naślą na nas kontrolę.

– Chodzi o wezwanie lekarza do zatrzymanego? – upewniłem się.

– Owszem.

– Czyli jak ktoś oberwie po pysku w mieście, to...

– To jego prywatna sprawa – weszła mi w słowo Wierchońska. – Więc? – Uniosła brwi. – Co z tymi pomysłami?

– Musiałbym najpierw sprawdzić pewne detale – odpowiedziałem wykrętnie. – Potrzebowałbym też chłopaków, bo sam pewnie nawet nie zauważę kieszonkowca.

– Na kiedy?

– Może teraz? – zaproponowałem. – Na parę godzin.

– Cóż, i tak patrolujemy miasto... No dobrze – zadecydowała. – Idźcie. Tylko żebym nie musiała się później za was tłumaczyć! – Pogroziła palcem.

– Ależ skąd! – zapewniłem.

Obaj porucznicy przybrali odpowiednio niewinne miny. Jak się wydawało, mieli w tym sporą wprawę.


Dostatnio ubrany mężczyzna z bródką i wąsami à la Lenin zajęczał boleśnie, usiłując się wyswobodzić. Bez specjalnego skutku: założyłem mu dźwignię na łokieć. Porucznicy Rudenko i Starcew trzymali jego wspólnika, nobliwego z wyglądu staruszka. Przed chwilą wyjęli zza pazuchy dziadka trzy skradzione portfele, złoty zegarek i bransoletę.

– Obywatele! – zawołał Rudenko. – Proszę sprawdzić, czy nikomu nic nie zginęło!

Pasażerowie tramwaju numer czternaście zaczęli gorączkowo macać się po kieszeniach i przeglądać torebki. Ech, żeby inne polecenia milicji wykonywano z takim zapałem...

– Mnie zginął portfel! – zameldował z przerażeniem na twarzy łysy tłuścioch w eleganckim gabardynowym garniturze.

– A ja nie mam bransoletki! – krzyknęła wysoka, chuda blondynka. – Och, ty gadzie! – zawyła, orając paznokciami twarz schwytanego przeze mnie kieszonkowca.

– Spokojnie, towarzyszko! – poprosiłem, rozluźniając uchwyt.

Tak jak się spodziewałem, złodziej natychmiast mi się wyrwał, uderzeniem w brzuch powalił blondynkę, po czym runął do wyjścia. Energicznym podcięciem posłałem go na podłogę, przydepnąłem prawą dłoń. Do kobiecych pisków dołączył męski bas: łamanie palców boli jak cholera, a trzeba przyznać, że przyłożyłem się do roboty...

– Spokój! – wrzasnąłem. – Kirył, kajdanki!

Po chwili obaj wspólnicy leżeli skuci, a pasażerowie odbierali swoją własność.

– A teraz spiszemy protokół z zajścia – oznajmiłem.

– Nie będę niczego podpisywał! – warknął grubas, tuląc czule swój portfel. – Grunt, że nie dopuściliście do kradzieży.

Szmer poparcia świadczył, że i pozostali pokrzywdzeni nie mają zamiaru oficjalnie dochodzić swoich krzywd.

– Źle mnie zrozumieliście, towarzysze – powiedziałem. – Macie rację, że oficjalne dochodzenie wiązałoby się dla was z pewnymi niedogodnościami, bo wszystkie ukradzione rzeczy byłyby dowodami w sprawie. Nie chcemy sprawiać wam problemu – zapewniłem z dobrodusznym uśmiechem. – Niemniej jednak ten człowiek został poszkodowany. – Wskazałem jęczącego kieszonkowca. – Prawdopodobnie zmiażdżyłem mu palce... Chciałbym mieć wasze podpisy na oświadczeniu stwierdzającym, że stało się to wyłącznie z jego winy, w trakcie próby zapobieżenia kradzieży.

– A to zupełnie inna rzecz! – rzucił po krótkim namyśle tłuścioch. – Jestem gotów potwierdzić, że działaliście w obronie ludzi pracy, ściśle w ramach obowiązującego prawa.

– I ja! Ja też!

Protokół wyglądał imponująco, poręczyli za nas: sekretarz rejonowej organizacji partyjnej, dwóch wysokich rangą działaczy Komsomołu, dyrektor departamentu w Ministerstwie Handlu, chirurg Instytutu Sklifosowskiego... Najwyraźniej pasażerowie czternastki stanowili dość specyficzną grupę, nic dziwnego, że byli w stanie obrzydzić życie pracownikom MUR-u.

– Połamane palce, też coś! – parsknęła gniewnie poturbowana blondynka. – Rozstrzeliwać by takich! Ale co by nie mówić, ten bandzior długo nie wyciągnie nikomu portfela z kieszeni – dodała mściwie. – Zuchy z was, towarzysze milicjanci!

Zawtórowali jej inni. Kiedy wyprowadzaliśmy zatrzymanych z tramwaju, żegnały nas oklaski. Poczekałem, aż czternastka zniknie w oddali, po czym rozkułem obu złodziei.

– Co robicie, Aleksandrze Nikołajewiczu? – zaprotestował Starcew. – Toż to przestępcy. Możemy ich zamknąć, bo stawiali opór przy aresztowaniu!

– Ech, Igor, Igor – westchnąłem, żegnając kieszonkowców solidnymi kopniakami.

– A ja już wszystko rozumiem – pochwalił się Rudenko. – No, prawie wszystko.

– To może mi wytłumaczycie?!

– Za chwilę – obiecałem. – Myślę, że zasłużyliśmy na małe piwo.

– To będzie musiało być bardzo małe piwo – odparł smętnie Rudenko, grzebiąc po kieszeniach. – Koniec miesiąca...

– Ja stawiam – uspokoiłem go z uśmiechem.

Knajpka wyglądała tak samo niepozornie, jak to zapamiętałem.

– „Anastazja” – odszyfrował niemal nieczytelny szyld Starcew. – Co to za dziwna nazwa?

– Tak miała na imię rzekomo zaginiona córka ostatniego cara, prawda? – rzucił Rudenko.

– Prawda – potwierdziłem, usadowiwszy się za stołem.

– Dziwne – powtórzył Starcew.

Podeszła do nas młoda, z wyglądu niespełna dwudziestoletnia dziewczyna. Nie była specjalnie urodziwa, ale każdy jej gest emanował wdziękiem i czymś, co można by nazwać dostojeństwem. Biały fartuszek kelnerki wyglądał na niej jak suknia balowa.

– Gospoda? – spytała uprzejmie.

– Piwo i zakąski – zadysponowałem.

– Jakie zakąski? Mamy...

– Według waszego uznania, barysznia.

Dziewczyna skinęła głową i zniknęła na zapleczu.

– Gospoda? Barysznia? Czuję się jak przed rewolucją – powiedział Rudenko.

Pochyliłem się nad stołem, przyłożyłem palec do ust.

– To enklawa „białej” Rosji – oznajmiłem scenicznym szeptem. – Przychodzą tu tylko wtajemniczeni.

Moi towarzysze wpatrywali się we mnie okrągłymi ze zdumienia oczyma, wreszcie wybuchnęli śmiechem.

– Aleksandrze Nikołajewiczu... – Rudenko z wyrzutem pokręcił głową.

– Założysz się?

– O co?

– Nigdy nie piłeś takiego piwa, jakie nam zaraz podadzą, bo przestali je wytwarzać po rewolucji. A i zakąski... – urwałem, robiąc tajemniczą minę.

– Przestali wytwarzać? To skąd ci tutaj je biorą? – Starcew uniósł brwi.

– W kilku browarach warzą je jeszcze w niewielkich ilościach. Tylko dla swoich.

– Jasne – przytaknął ironicznie Rudenko.

Dalszą dyskusję przerwała nam kelnerka, po chwili każdy z nas miał przed sobą kufel pienistego napoju.

– Wiedeńskie z browaru Alfreda von Vacano – poinformowała nas dziewczyna.

– Wiedeńskie? – wymamrotał Starcew. – Nie ma takiego piwa.

Wykonałem gest znaczący tyle co: „a nie mówiłem”? Po chwili na stole pojawiły się zakąski – ugarnirowane pietruszką raki, płaty łososia i plastry usmażonego na chrupko bekonu. Poruczników zamurowało. Mnie też. W Moskwie bywały problemy ze zdobyciem ziemniaków, a tu takie smakołyki...

– Ile płacę? – Sięgnąłem do kieszeni.

– To na koszt zakładu, wasze błagorodie – odparła kelnerka ze skromnym dygnięciem.

Twarz dziewczyny zastygła w wyrazie głębokiego szacunku, ale w jej oczach wychwyciłem figlarne iskierki.

– Więc wy naprawdę...? Przecież to niemożliwe – powiedział bezradnie porucznik Starcew.

– Możesz nie jeść – zaproponowałem. – Skoro to tylko złudzenie optyczne...

– A ja się poczęstuję – stwierdził z zapałem Rudenko. – Może nawet poproszę o dokładkę?

Pociągnąłem łyk złocistego napoju: piwo było tak samo dobre jak podczas mojej wcześniejszej wizyty. Trudno było zarzucić coś i zakąskom – dawno nie jadłem tak dobrze przyrządzonych raków. Miny moich towarzyszy świadczyły, że i oni wysoko oceniają poczęstunek. Pozostawało tylko dowiedzieć się, skąd to wszystko i czemu zawdzięczam takie względy. No ale to może poczekać, raki nie: po kilku godzinach uganiania się za kieszonkowcami czułem nieprzyjemne ssanie w żołądku.

– To co z tymi żulikami? – zapytał Starcew. – Może mi wreszcie wyjaśnicie, dlaczego ich wypuściliśmy?

– To proste – odparł Rudenko, przełamując z chrzęstem skorupkę. – Cichy nie chciał się dogadać po dobroci, to teraz będzie po złości...

– Akurat! Ten gnojek wróci do roboty, ledwo się wyleczy!

– Nie wróci – zapewniłem. – Ani do roboty, ani do dawnej sprawności. Kieszonkowiec z pogruchotanymi paluchami nie będzie już w stanie kraść. Takie urazy paskudnie się goją.

– Więc...?

– Nie zamknęliśmy ich, bo chodzi o oddziaływanie psychologiczne – dokończył z mądrą miną Rudenko. – Jeśli rozejdą się wieści, że każdy złodziej złapany na trasie czternastki wypada z obiegu, nikt nie zmusi ich do roboty w tym rejonie.

– A jeśli trzeba będzie, złożę wizytę Cichemu – uzupełniłem.

– Chyba nie chcecie go jak Miszkę...? – spytał niepewnie Starcew.

– Zgłupiałeś?! Miszka był mordercą, gdybym go nie zabił, on zabiłby mnie. A Cichy to tylko złodziej.

– I wor w zakonie – powiedział Rudenko z troską w głosie.

Obojętnie wzruszyłem ramionami.

– Mieliście już z takimi do czynienia?

– Owszem.

– Opowiecie?

– Nie opowiem – odparłem lakonicznie.

Rudenko naburmuszył się, ale nie na tyle, żeby przerwać jedzenie. Podobnie jak Starcew, niszczył zakąski w zastraszającym tempie.

– A ta dziewczyna? – spytał Starcew.

– Tak?

– To arystokratka?

Zagryzłem wargi, żeby nie parsknąć śmiechem – widać kelnerka wpadła mu w oko, a moja historyjka jeszcze podsyciła zainteresowanie chłopaka. Tylko trzeba uważać, żeby nie przesadzić, bo jak któryś poleci z donosem...

– Kto wie? Nie wypada pytać. Sam rozumiesz, że obecnie to żaden powód do chwały.

– Znacie ją?

– Niespecjalnie.

– Będziemy tu mogli jeszcze przyjść? No, wiecie, na piwo i w ogóle...

– Zaraz zapytam – obiecałem, podnosząc się zza stołu.

Tak czy owak, czas porozmawiać z „arystokracją”. Wąski korytarzyk zaprowadził mnie do pokaźnych rozmiarów kuchni, wewnątrz krzątało się kilka osób, w tym dwie kobiety w fartuszkach kelnerek. Wysoki, szczupły mężczyzna w kucharskiej czapce rzucał krótkie, szorstkie rozkazy niczym kapitan toczącego bitwę okrętu. W ogromnych garach bulgotały zupy, w miedzianych rondlach wesoło perkotały sosy, na patelniach dochodziły mięsiwa i ryby. Ilość przygotowywanych potraw zastanawiała, na pewno nie szykowano ich dla klientów „Anastazji”: knajpka świeciła pustkami, a w lokalu mieściło się ledwo sześć czteroosobowych stolików. Niepodobieństwo.

– Kto tu rządzi? – spytałem, przekrzykując kuchenny gwar.

Ku mojemu zdumieniu podeszła do mnie młodziutka kelnerka.

– Jestem upoważniona do prowadzenia z wami pertraktacji – oznajmiła z godnością.

Mimo woli wybuchnąłem śmiechem. Cóż za słownictwo! Co za mina! Dziewuszka wyglądała jak księżniczka zniżająca się do rozmowy z pańszczyźnianym chłopem.

Złapałem ją za ucho, pociągnąłem lekko. Pisnęła zaskoczona. Już nie wyglądała jak arystokratka, w jej oczach pojawiła się obawa, choć jeszcze nie strach. No i dobrze – nie miałem zamiaru przerazić dzieciaka na śmierć, a jedynie wyegzekwować wykonanie polecenia.

– Kto kieruje tym wszystkim? – powtórzyłem bez specjalnego nacisku, ale nieznoszącym sprzeciwu tonem.

– Auć! Ciocia Mira!

– Mira?

– Mirosława Piotrowna.

– Która to?

W pomieszczeniu znajdowały się jeszcze dwie kobiety, jedna z nich obsługiwała mnie, kiedy byłem tu z Kasjanowem, druga, potężnej postury matrona, siekała właśnie zieleninę. Z nieprawdopodobną, oszołamiającą wręcz szybkością. Tyle że jej twarz świadczyła wyraźnie, że dłonie ma sprawniejsze od mózgu.

Nie pomyliłem się, szczupła, niewysoka kelnerka popatrzyła na mnie z obawą, wreszcie podeszła z wyraźnym ociąganiem. Ta się bała. Otaczała ją aura przeraźliwego strachu, równie wyraźna jak zapach perfum. Zupełnie nieodpowiednich dla kelnerki perfum. Bez trudu zidentyfikowałem zapach: cytrusy, jaśmin, bergamotka, róża, do tego niemal niewyczuwalna nuta bzu, brzoskwini i cynamonu. Mitsuoko, Guerlain.

– Może przejdziemy gdzieś, gdzie będziemy mogli spokojnie porozmawiać? – zaproponowałem.

Byłem pewien, że kobieta poprowadzi mnie do knajpki, jednak nie, bez słowa otworzyła ledwie widoczne przez kłęby pary drzwi i po chwili młoda kelnerka, Mira Piotrowna i ja znaleźliśmy się w luksusowo urządzonym gabinecie.

– Co to jest? – spytałem zdziwiony. – Burdel?

– Jaki burdel?! – tupnęła ze złością dziewuszka. – To nielegalne kasyno. Najlepsze w Moskwie – dodała z dumą.

– Rzeczywiście – mruknąłem. – Jak mogłem się nie domyślić? Nielegalne kasyno. To wszystko zmienia...

– W zasadzie dostarczamy tam tylko jedzenie, co do opłat musicie rozmówić się z nimi osobno – poinformowała.

– A skąd takie względy dla mojej skromnej osoby i darmowy poczęstunek?

– No przecież... – urwała, zagryzając wargi.

– Tak?

– Teraz, kiedy nie ma już Miszki, to wy tu rządzicie...

Starsza kobieta spojrzała na nią niespokojnie, ale dziewczyna najwyraźniej nie wyczuwała zagrożenia. A przecież gdybym poinformował przełożonych o prowadzonych w knajpie interesach, wróciłaby do Moskwy nie wcześniej niż za dwadzieścia lat. O ile w ogóle by wróciła. Za to stara bała się i za siebie, i za nią: jej dłonie drżały wyraźnie, a postawa świadczyła, że w każdej chwili gotowa jest zasłonić się przed niespodziewanym ciosem. To nie wyglądało na irracjonalny lęk, raczej doświadczenie...

Przyjrzałem jej się dokładniej, zwracając szczególną uwagę na twarz i ręce. No tak, teraz wszystko jasne.

– Możecie wrócić do kuchni – zezwoliłem. – Omówię wszystko z... – zawiesiłem wymownie głos.

– Mam na imię Tatiana – oznajmiła dziewuszka, wydymając wargi.

– Z Tatianą – dokończyłem.

Starsza kobieta zniknęła, zanim zdążyłem dokończyć zdanie.

– Przestraszyliście ją – odezwała się z wyrzutem Tatiana.

– Nie ja – odburknąłem.

– Nie rozumiem?

– Nie szkodzi. Co z tymi opłatami?

– Płaciliśmy za ochronę Miszce, teraz będziemy płacić wam. – Wzruszyła ramionami.

– A konkretnie?

Tatiana popatrzyła na mnie z namysłem. Widać było, że zastanawia się, ile mi powiedzieć. Pacnąłem ją w nos złączonymi palcami, jak gryzącego buty szczeniaka.

– Auć! Co znowu?!

– Nie próbuj mnie oszukiwać, i tak dowiem się wszystkiego, a jeśli mnie okłamiesz, będę niezadowolony. Bardzo niezadowolony.

– No dobrze: dwadzieścia procent. Ale to naprawdę za dużo. Dawniej...

Powstrzymałem ją stanowczym gestem – nie było sensu podejmować decyzji bez zastanowienia i konsultacji z kimś, kto znał miejscowe układy. Cóż, najwyższy czas porozmawiać z sierżantem Kasjanowem.

– Pomyślę o tym – obiecałem. – Tymczasem karmicie mnie i moich ludzi za darmo.

– To wszystko? – spytała nieufnie.

– Na razie tak.

– Ilu jest tych waszych ludzi?

– Tych dwóch, z którymi przyszedłem, może jeszcze kilku. Jakby co, każdy z nich powoła się na mnie. Nazywam się Razumowski. No i, rzecz jasna, Kasjanow.

– Wujek Fiedia? On i tak je u nas za darmo.

– A to z jakiego powodu?

– Nie mam pojęcia, Mirosława Piotrowna tak zarządziła.

– W porządku, to wszystko. Aha, jeszcze jedno: nie przesadzaj z tymi arystokratycznymi manierami. Ktoś może nie poznać się na dowcipie i polecieć z donosem.

– Sami zaczęliście! Wszystko słyszałam!

– No, jeśli chodzi o chłopaków, możesz sobie pofolgować. Ale tylko z nimi. Bo inaczej narobisz wszystkim kłopotów. Zrozumiałaś?

Tatiana niechętnie przytaknęła.

– I uważaj – dorzuciłem z uśmiechem. – Bo jeszcze któryś się zakocha.

– Żartujecie sobie ze mnie! – nadąsała się.

– Skąd! Porucznik Starcew już pytał o ciebie. Wyraźnie go zainteresowałaś...

– Starcew? Który to?

– Ten wyższy, szatyn. Brunet to Rudenko.

– Odprowadzę was – zaproponowała.

– Jak chcesz – odparłem obojętnie.

Nie sposób było nie zauważyć, że dziewczyna zastanawia się nad czymś intensywnie. Biedny Starcew...

Kiedy wychodziliśmy z lokalu, pożegnała nas lekkim ukłonem, obdarzając jednocześnie Starcewa przeciągłym spojrzeniem spod opuszczonych rzęs. Wnioskując z miny chłopaka, mogłem się założyć, że najdalej jutro znowu odwiedzi „Anastazję”.

– Możecie stołować się tu bezpłatnie – poinformowałem. – Ale tylko wy, żadnych kumpli – uprzedziłem.

Starcew wyszczerzył zęby w uśmiechu, Rudenko ledwo skinął głową. Chmurna mina świadczyła, że coś go niepokoi.

– Widzieliście tę starą? – zapytał. – Tę, która przyniosła nam dokładkę, gdy wstaliście od stołu.

Potwierdziłem mruknięciem.

– Zauważyliście, że...

– Zauważyłem – bezceremonialnie wszedłem mu w słowo.

– I co?

– I nic – odburknąłem. – Skoro ją wypuścili, znaczy była niewinna.

– O czym wy mówicie? – otrząsnął się z zamyślenia Starcew.

– Ta starsza kelnerka była przesłuchiwana. I to intensywnie – wyjaśnił Rudenko. – Połamali jej palce.

– Do tego nos i szczękę – uzupełniłem. – Miała dobrego lekarza, stąd niewiele widać, ale jak się przypatrzyć z profilu...

– Nie zwróciłem uwagi – przyznał Starcew.

– Pewnie – mruknąłem. – Byłeś zajęty panienką Tatianą.

– Ładne imię – zauważył. – Dobrze ją znacie?

– Już o to pytałeś. Widziałem ją pierwszy raz w życiu.

– Więc wy nie... – urwał zakłopotany. – Ja...

Zrozumienie, o co mu chodzi, zajęło mi dobrą chwilę – miałem na głowie ważniejsze sprawy niż życie uczuciowe porucznika Starcewa. Pojąwszy, ryknąłem śmiechem.

– Jest cała twoja. Nie będę ci stawał na drodze – zapewniłem, ocierając załzawione oczy.

– Nie podoba się wam? – rzucił zaczepnie Starcew.

– Ależ podoba, Igor, podoba. Tylko jak by to powiedzieć? Jest dla mnie chyba trochę za młoda.

– Co innego Elizawieta Lwowna – stwierdził chytrze Rudenko.

– Tak – przyznałem z udaną powagą. – Kapitan Wierchońska jest w sam raz. A teraz wracajcie na Pietrowkę, ja mam jeszcze coś do zrobienia.

Pożegnałem ich nonszalanckim machnięciem ręki i ruszyłem w stronę komendy. Czekała mnie jeszcze rozmowa z Kasjanowem.


Rozwalający się fotel nie budził zaufania, usiadłem więc na brzegu biurka. Kasjanow przycupnął na skrzypiącym, poobijanym krześle. Z gabinetu zniknęły śmieci i gruba warstwa kurzu. Widać sierżant dopilnował, aby go wysprzątano, niestety, meble pozostały te same...

– Żartujesz – powiedziałem bez przekonania.

Po namyśle przeszedłem z sierżantem na ty. Rzecz jasna, jednostronnie...

– Jeżeli wy tego nie zrobicie, zajmie się tym kto inny – powtórzył uparcie Kasjanow. – A wtedy stracimy kontrolę nad dzielnicą.

– Przecież to niedaleko Nikitskiego Bulwaru, poza granicami Arbatu!

– No tak, ale nie chodzi o podział administracyjny, tylko obszar, który kontrolował Miszka.

– Więc mam zostać alfonsem?! – warknąłem ze złością. – Żeby kontrolować dzielnicę?!

Kasjanow przewrócił oczyma i wziął głęboki oddech.

– Raczej opodatkować alfonsów. Ten burdel to obok kasyna najbardziej dochodowy interes w okolicy – powiedział dobitnie. – Nie możecie zostawić go ot tak, bo natychmiast zabierze go sobie ktoś inny. Nie chodzi nawet o pieniądze, tylko o władzę. Jeżeli oddacie burdel, błatni dojdą do wniosku, że nie jesteście w stanie rządzić dzielnicą, i wojna zacznie się od nowa.

– A gdyby go zlikwidować?

– To dziewczęta zaczną pracować na ulicy i w bramach, bo nie wyobrażacie sobie chyba, że się... przekwalifikują? Do tego stracimy kontrolę nad nimi, a jak zaczną zarażać klientów...

– Dobrze, już dobrze! – powstrzymałem tyradę Kasjanowa. – Niech ci będzie, opodatkuję ten burdel. Jaki procent proponujesz?

– Burdel i kasyno po dwadzieścia procent – odparł zdecydowanie. – Reszta w zależności od waszych preferencji.

– Nie rozumiem?

– Jeśli chcecie, żeby ludzie byli zadowoleni, nie więcej niż dziesięć procent. Knajpy pięć, z zastrzeżeniem, że wy i wasi ludzie mają w nich nieograniczony kredyt. Błatni dwadzieścia procent.

– Jacy, do cholery, błatni?!

– Złodzieje, bandyci, wszelkiej maści oszuści. Ale o tym musicie pogadać z Tichonowem. Pamiętacie, prosiliście mnie, żebym nawiązał kontakt z worem w zakonie. Największym autorytetem cieszy się Tichonow, pseudo Cichy.

– Zaraz, zaraz... – Zmarszczyłem brwi. – Czy to nie on kieruje brygadą kieszonkowców?

– Owszem, i nie tylko. Swoją dolę płacą mu też włamywacze, szulerzy i żebracy. Umówiłem was na jutro.

– Gdzie mamy się spotkać?

– W jego chałupie, na Nadbrzeżnej. Wieczorem, o dwudziestej drugiej.

No tak, a jakżeby inaczej... Nadbrzeżna nie cieszyła się dobrą sławą nawet w dawnych, spokojnych czasach. Była miejscem bandyckich spotkań, to właśnie tam ferajna wyjaśniała sobie wszelkie nieporozumienia, bywało, że za pomocą kastetów i noży, po czym niejeden trup lądował w rzece. Czyżby Cichy chciał nie tylko porozmawiać, ale i pozbyć się konkurencji? Cóż, zobaczymy.

– No dobrze, niech będzie po twojemu – zadecydowałem. – Jeszcze dziś obejdziesz dzielnicę i wyznaczysz wysokość... podatku. Według swojego uznania.

– Także w „Anastazji”? – upewnił się Kasjanow.

– Owszem. Na pięć procent z kredytem. À propos „Anastazji”, nie wiesz czasem, skąd oni biorą to całe żarcie?

– Znajomek Mirosławy Piotrowny ma dostęp do speczapasów dla partyjnej nomenklatury.

– To nie jest niebezpieczne? Okradanie partii?

– Nie przy tych ilościach towaru, tam zresztą wszyscy kradną, a kontroli nie będzie, z oczywistych względów – uspokoił mnie sierżant.

– A ta mała, Tamara?

– Tatiana – poprawił.

– Nieważne. Skąd się tam wzięła?

– Straciła rodziców na początku wojny, Mirosława Piotrowna zaopiekowała się dziewczyną. Teraz uczy się w szkole teatralnej – dodał z odcieniem niemal ojcowskiej dumy.

– Dobrze ją znasz? – spytałem domyślnie.

– Owszem – przytaknął, nie dając jednak żadnych objaśnień.

– W porządku, zapisz mi adres Cichego i masz wolne na dzisiaj – oznajmiłem, podsuwając mu kartkę.

– Jest jeszcze jeden problem – powiedział.

– Tak?

– Nie wyrobię się w pojedynkę, za duży rejon. Potrzebny mi pomocnik.

– Pomocnik? – powtórzyłem bezmyślnie. – A skąd ci go wezmę? Chłopaków z MUR-u na razie lepiej do tego nie mieszać, za mało ich znam. A poza nimi... – Rozłożyłem bezradnie ręce.

– Jest jeszcze Bugrowski – wymamrotał, odwracając wzrok.

– Zwariowałeś?! Ten komsomolec? A co, jeśli nas zakabluje? Albo naskarży na panienkę Tatianę? Pomyślałeś o tym?

– On nie kabluje, sprawdziłem – odparł Kasjanow. – Jest trochę dziwny z tym całym Komsomołem i w ogóle, ale nie donosi.

No, no, chyba właśnie towarzysz Bugrowski został zweryfikowany. Pozytywnie zweryfikowany. Z drugiej strony lepiej na zimne dmuchać, niepotrzebne mi komplikacje.

– Co znaczy „dziwny”? – spytałem nieufnie.

– Pisze wiersze.

– A to łobuz! – wykrzyknąłem kpiąco.

– Dla mnie to nienormalne – odparł sierżant, wyraźnie rozdrażniony.

– Dobre chociaż te wiersze?

– Nie mam zielonego pojęcia. Nie rymują się.

– W porządku. – Machnąłem ręką. – Idź już, a po drodze zawołaj tego poetę.

Dymitr Fortunatowicz Bugrowski nie wyglądał imponująco: niewysoki, o okrągłej jak księżyc w pełni twarzy i niezbornych ruchach, sprawiał wrażenie całkowicie oderwanego od rzeczywistości. Jednak oczy koloru starego srebra nie pasowały do obrazu fajtłapy. Patrzyły chłodno i uważnie, wydawało się, że dostrzegają każdy detal.

– Podobno piszesz wiersze? – rzuciłem prowokacyjnie.

– Bywa – potwierdził bez emocji.

– Pokaż! – rozkazałem.

Chłopak bez słowa sięgnął do raportówki i położył na biurku oprawiony w płótno zeszyt.

– Zapisuję je w układzie chronologicznym – poinformował sucho.

Przerzuciłem kilka kartek: rzeczywiście, pierwszy wpis pochodził sprzed dziesięciu lat, ostatniego dokonano wczoraj.

wymilcz dla mnie cyrograf

a wokół twej ciszy się oplotę

nerwem zmysłem

snem

tylko proszę proszę

wyśnij mój grzech

doznaj na mgnienie

na nieruchomość serca

pomiędzy

słowem

nie oddzielaj nieba od ziemi

albowiem i tak będzie

odebrane

Zagryzłem wargi: przy pierwszym czytaniu słowa sprawiały wrażenie rozsypanych bezładnie okruchów. Przy drugim już nie. Paliły chłodnym ogniem, drażniły, przywracały pamięci dawno zapomniane chwile, ludzi, uczucia... Szlag! Też mi się trafił podwładny!

Odłożyłem z trzaskiem zeszyt, odsunąłem jak najdalej od siebie, zapaliłem papierosa. Bugrowski nadal stał wyprężony na baczność.

– Siadaj! – burknąłem.

– Nie wyglądacie na zachwyconego – zauważył, sadowiąc się ostrożnie na rozchwierutanym krześle.

– Bo i nie jestem. Nie możesz jakoś inaczej?

– Biały wiersz to specyficzny rodzaj... – zaczął znużonym tonem.

– Wiem, co to biały wiersz! – warknąłem. – Chodzi mi o treść.

– Więc wy... zrozumieliście? – spytał z niebotycznym zdumieniem.

– Owszem. I jak zauważyłeś, nie jestem zachwycony.

Chłopak skinął melancholijnie głową.

– Mało kto jest – przyznał.

– Co ktoś taki jak ty robi w milicji?!

– Szukam sprawiedliwości – powiedział poważnie.

– Sprawiedliwości? – powtórzyłem z ironią. – Nie mogłeś wybrać czegoś łatwiej osiągalnego?

– To znaczy? – zmarszczył brwi chłopak.

– Bo ja wiem? Kwiatu paproci, skarbu chana Bułgarów, w ostateczności śpiącej królewny...

– Możecie sobie kpić, ale przecież nie kto inny, jak wy wymierzyliście sprawiedliwość Miszce i jego bandzie.

– Przy okazji – oznajmiłem zimno. – Chciałem przejąć kontrolę nad dzielnicą, a Miszka stanął mi na drodze. À propos dzielnicy...

– Tak?

– Potrzebny mi pomocnik, sam Kasjanow nie da rady.

– Co miałbym robić?

– Niewiele więcej niż zwykle: patrolować teren, zbierać... podatki, badać ewentualne skargi. Takie tam drobiazgi. Nic specjalnie fatygującego.

– Skargi?

– Czy mi się to podoba czy nie, właśnie stałem się kimś w rodzaju barona albo księcia Arbatu – poinformowałem kwaśno. – Jestem najwyższą instancją, do której będą zwracać się mieszkający w tym rejonie, śledczym, sędzią i katem... Na tym polega układ: oni mi płacą, ja ich chronię.

– W porządku – oznajmił bez namysłu Bugrowski. – Jednak i ja miałbym prośbę.

– No tak – westchnąłem, sięgając po portfel. – Te milicyjne pensje... Ile ci potrzeba?

– Nie, nie o to chodzi! Chciałbym, żebyście mnie szkolili.

– W jakim sensie? – spytałem ostrożnie.

– Chcę zostać oficerem dochodzeniowym. Kiedyś, w przyszłości – doprecyzował. – Jednak brakuje mi doświadczenia.

Spojrzałem na niego z niedowierzaniem: ktoś, kto chciał zostać śledczym, szedł na odpowiednie kursy, a nie szlifował bruki jako szeregowy. Czego jak czego, ale inteligencji z pewnością Bugrowskiemu nie brakowało, tym bardziej niezrozumiała była jego prośba.

– Przecież Komsomoł może dać ci rekomendację na...

– Nie chodzi mi o przydział do pionu dochodzeniowego. No, nie tylko o to. A do szkoły oficerskiej mogę się dostać bez waszej pomocy.

– Więc czego ode mnie chcesz?

– Powiedziałem już: szkolenia. Weźcie mnie do swojej ekipy.

– Jakiej, do licha, ekipy? Jestem zwykłym dzielnicowym!

– Jesteście też pracownikiem MUR-u... Prędzej czy później sformujecie własną grupę.

Zamrugałem z niedowierzaniem: w głosie Bugrowskiego nie było cienia wątpliwości. I skąd gadzina wiedział, że dostałem przydział do MUR-u? Przecież to ledwo parę dni? Czyżby Kasjanow się wygadał?

– Na razie nie ma o czym mówić, pracuję w wydziale zajmującym się kradzieżami.

– To już niedługo – oznajmił z niewzruszoną pewnością Bugrowski. – I jeszcze jedno: nauczcie mnie walczyć.

– Co takiego?!

– No wiecie, chodzi mi o walkę wręcz, strzelanie, co tylko uznacie za stosowne.

– Każdy milicjant może zapisać się na kursy sambo, a strzelnica otwarta jest...

– Próbowałem – ponownie przerwał mi chłopak. – Niestety, efekty były co najwyżej mierne. Podejrzewam, że nie mam ku temu specjalnych predyspozycji.

– Dlaczego uważasz, że uda mi się to, czego nie byli w stanie zrobić doświadczeni instruktorzy?

– To proste. Jesteście lepsi. Dużo lepsi.

Roześmiałem się mimo woli. A to uparciuch!

– Dlaczego miałbym tracić czas na szkolenie kogoś „bez predyspozycji”?

– Bo chcecie, żebym zbierał dla was haracz?

– Na litość boską, człowieku! Jesteś poetą, nie powinieneś targować się jak przekupka na rynku! – powiedziałem z niesmakiem.

– To, że ktoś pisze wiersze, nie musi od razu oznaczać, że jest naiwniakiem – poinformował Bugrowski, oglądając paznokcie.

– W porządku, zastanowię się nad tym. A teraz znikaj i rób wszystko, co każe ci Kasjanow.

Bugrowski uśmiechnął się jak zadowolone z siebie kocisko, po czym był uprzejmy opuścić mój gabinet. Nie ma co, niezłych ludzi mi przydzielili, nie wiadomo, kto gorszy: przedrewolucyjny esauł czy poeta-szantażysta? Z drugiej strony mogło być gorzej – o przeszłości Kasjanowa wiedzą pewnie tylko bliscy sierżanta, a i z Bugrowskim sobie poradzę. Dlaczego by nie dać mu tego, o co prosi, i nie zapoznać z technikami zawartymi w „Żelaznej księdze” Doskonałych? Wielogodzinne ćwiczenia oddechowe w najdziwniejszych pozycjach, włącznie ze staniem na rękach, tysiące uderzeń w worki z piaskiem i żelaznymi opiłkami, codzienne picie obrzydliwie smakujących mikstur. To przecież nie moja wina, jeśli Bugrowski zrezygnuje...

Cóż, tak czy owak, pora zbierać się do domu, jutro czeka mnie pracowity dzień. Trzeba przygotować się na spotkanie z Cichym.


Moja kamienica znajduje się w spokojnej okolicy, otoczona plątaniną wąskich, cichych uliczek, wyglądających tak, jakby czas zatrzymał się dla nich pod koniec dziewiętnastego wieku. Rzadko kiedy naruszają ich spokój furmanki czy auta. Gdzieś tam, w oddali, dzwonią tramwaje, dudni metro, warczą silniki samochodów, ale w moim mieszkaniu potężny puls stolicy słychać tylko w dzień. Później wielkomiejskie odgłosy cichną, wytłumione aksamitną dłonią nocy.

Naprzeciwko mojego domu stoi pałacyk należący dawniej do sławnej moskiewskiej piękności, księżnej Marii Bołkońskiej. Lubię patrzyć w nocy na osrebrzony światłem księżyca dach budowli, parapety i fantazyjnie powyginaną balustradę balkonu połączonego z sypialnią księżnej. Czasem wyobrażam ją sobie, jak stoi, opierając się o pręty z kutego żelaza, i spogląda w gwiazdy...

Leniwym gestem sięgnąłem po kolejną butelkę piwa, poprawiłem poduszkę: siedziałem w oknie ze zwieszonymi na zewnątrz nogami. W powietrzu czuć było nadchodzącą jesień, ale noc była jeszcze ciepła. Przymknąłem oczy, ukołysany cichym pomrukiem zasypiającego miasta i szumem drzew pobliskiego skwerku. Kiedyś był on częścią parku założonego tuż po wojnach napoleońskich. Rozrośnięte, ponadstuletnie wierzby, dęby i klony przywodziły na myśl dziarskich ułanów i towarzyszące im kobiety w powiewnych, sięgających ziemi sukniach i kapelusikach ozdobionych zawadiackimi egretami.

Z półsnu wyrwał mnie odgłos kroków. Elegancko ubrana kobieta nadchodziła od strony skweru, jej obcasy stukały o bruk w spokojnym, spacerowym rytmie. Widać było, że nigdzie się nie spieszy. Przez chwilę pomyślałem, że pojawiła się tu prosto z kart jednej z historycznych książek Olgi. Choć może powinienem powiedzieć: „książek napisanych przez Olgę”, bo przecież jako autor każdej z nich figurował profesor Łobanowski. Miałem je wszystkie. Z zamazanym starannie nazwiskiem Łobanowskiego, tuż poniżej drukowanymi literami wypisałem personalia prawdziwego autora: OLGA MAJKOWSKA.

Tymczasem kobieta zbliżała się, o dziwo, starając się nie wychodzić z cienia rzucanego przez ściany budynków. Większość ludzi w podobnej sytuacji szłaby środkiem ulicy. Tak, to było niezwyczajne. Podobnie jak brak jakiegokolwiek napięcia w sylwetce czy ruchach nieznajomej. A tu przecież noc i nikogo wokół... Niejeden mężczyzna byłby niespokojny. Znienacka przyszło mi do głowy, żeby ją postraszyć, strąciłem z parapetu na wpół opróżnioną butelkę. Rozprysła się na bruku niczym miniaturowa kometa. Tajemnicza spacerowiczka skoczyła do przodu, w świetle księżyca błysnęła krótka klinga. No, no, tego raczej nie uczą w szkole...

Patrzyłem z rozbawieniem, jak rozgląda się czujnie wokoło. Cóż, mało kto wypatruje zagrożenia na wysokości trzeciego piętra.

Klasnąłem w dłonie, usiłując zwrócić na siebie uwagę kobiety. Zwróciłem: błyskawicznie zmieniła uchwyt i zamierzyła się do rzutu. Klnąc w myślach, runąłem w tył. Na szczęście – mimo czterech piw – wylądowałem prawidłowo, uderzając o podłogę całą powierzchnią pleców. Pospiesznie wykonałem przewrót przez bark i sięgnąłem po broń. Ja ci zaraz porzucam nożem, panienko! Do cyrku z takimi numerami, a nie uczciwych ludzi straszyć!

Zanim włożyłem buty, usłyszałem zgrzyt klucza w zamku: ktoś usiłował otworzyć mieszkanie naprzeciwko. Zakląłem ponownie, tym razem na głos – od zakończenia wojny kilkakrotnie usiłowano nielegalnie zasiedlić chałupę Pokrowskich. Jak dotąd udawało mi się uniemożliwić wszelkie takie próby. Nie bez wysiłku, bo miejscowi urzędnicy nie mogli spokojnie spać, wiedząc, że w okolicy jest wolne mieszkanie, o które nikt się nie upomni.

Wypadłem na korytarz, złapałem za kołnierz odwróconą tyłem damulkę, potrząsnąłem jak terier szczurem.

– Dokumenty! – warknąłem, zapalając światło.

– I ja się cieszę, że cię widzę – odparła.

Nie rozpoznałem schrypniętego, podszytego ironią głosu, rozpoznałem twarz intruza.

– Natasza – wymamrotałem. – Natasza Pokrowska...

Demony czasu pokoju

Подняться наверх