Читать книгу Afgański tryptyk - Agata Ewa Parafjańczuk - Страница 7

Rozdział 1

Оглавление

Słońce stało jeszcze wysoko nad jedyną afgańską drogą zapewniającą łączność pomiędzy dwiema stronami kraju. Na jej poboczach można było dostrzec wypalone szkielety samochodów. Gdzieś, niczym wielki postapokaliptyczny żółw, koła do góry wznosił wywrócony autobus. Nikt się już temu nie dziwił, wraki sprawiały wrażenie strojnych korali w tym monotonnym, szaro-nijakim krajobrazie. Tylko kiedy zza horyzontu wyłaniały się ośnieżone szczyty Hindukuszu, widok naprawdę się zmieniał. Droga wiła się niczym wstęga do nieba. Gdyby popatrzeć na nią z lotu ptaka, człowiek zobaczyłby kolumnę wozów maleńkich jak pudełka zapałek. Z bliska wielkie, opancerzone po zęby transportery Rosomak budziły respekt. Było ich sześć. Snuły się jeden za drugim w ponurej, obowiązkowej kawalkadzie po drodze poszatkowanej wybuchami ładunków, które zdarzały się ostatnio tak często, że nie można było nadążyć z łataniem dziur. Każdy z nich wiózł sześciu żołnierzy desantu, a z wieżyczek umieszczonych na szczycie wyglądali gunnerzy. Spokój na ich twarzach – gdyby można je było dojrzeć – był zwodniczy. Każdy obserwował teren z najwyższą uwagą. Większość z nich wiedziała, że tutaj, w tym zapomnianym przez Boga i ludzi miejscu, może wydarzyć się wszystko; droga może nagle zacząć wybuchać pod kołami, a oni sami znaleźć się pod ogniem przeciwnika. W kolumnie pojazdów wyróżniał się MRAP produkcji amerykańskiej. Ten wysoki, niezgrabny wóz miał być podobno bardziej odporny na miny i inne pułapki. To w nim, w okrojonej załodze, tylko z kierowcą, tłumaczem, radiooperatorem i medykiem, podróżował dowódca patrolu. W pojeździe było głośno – poza wszechobecnym szumem i chrzęstem kół na żwirowej drodze słychać było także wysoki głos Joakima Brodena. Kierowca darł się wraz z nim, chociaż jego twardy słowiański akcent pozostawiał wiele do życzenia.

Chosen by God or a coward insane, stand up and show me your face!

Suicidal, in a trance, a religious army

Fight without an uniform and hide in the crowd

Call it holy, call it just, authorized by heaven

Leave your wounded as they die and call it “God’s will”

(Wybraniec boży czy opętany tchórz? Wstań i pokaż mi swą twarz!

W samobójczym transie religijna armia,

Walczą bez mundurów, chowają się w tłumie.

Nazwij to uświęconym, nazwij to sprawiedliwym, wspieranym przez niebiosa.

Zostaw rannych na śmierć i nazwij to

wolą Boga)

Potoczył wzrokiem po pojeździe, zatrzymując go na milczącym, smukłym chłopaku o oliwkowej skórze. Ahmed, bo to o tłumaczu mowa, jakby skulił się w połach swojej eleganckiej marynarki. Postawił na sztorc kołnierzyk koszuli, żeby choć trochę osłonić się przed pyłem. Wydawało się, że gdyby tylko mógł, schowałby za nim także twarz. Nordycki metal chyba nie przypadł mu do gustu – do czasu, aż kierowca puścił do niego oko i wyszczerzył zęby. Wtedy na twarzy młodzieńca też pojawił się spokojny, szeroki uśmiech, a głowa nawet zaczęła się kołysać w rytm dudniącej melodii.

Mimo że prowadzący pojazd Karol prawie wcale nie mówił po angielsku, o lokalnych dari czy pasztu nie wspominając, z ich tłumaczem dogadywał się najlepiej. Często była to przedziwna mieszanka języka migowego, polskiego, rosyjskiego i szczątkowego angielskiego, ale zawsze to on dostawał w prezencie świeże arbuzy czy płaskie, dobrze wypieczone chlebki, które pożerał tonami.

Siedząca sztywno porucznik Oleksiak mocniej zacisnęła dłoń na rękojeści przydziałowego beryla. Kawał stali i kompozytu w NATO-wskim kalibrze 5.56 dawał choć iluzję bezpieczeństwa i siły, niezależnie od tego, jak często złorzeczyła na niego jej ekipa. Zamrowiło w palcach. Zabolało. Spojrzała na swoje ręce, szybko, jakby przypadkiem. Zbielały jej kostki. Rozejrzała się uważniej. Za szybami pojazdu przetaczały się łagodnie pagórki, które musiały tu być już za czasów imperium. Były szarawe, przysypane pyłem – jak wszystko w tym dzikim kraju. Zamyśliła się. Kiedyś Afganistan był przecież całkiem potężnym państwem. Nie umiała sobie tego wyobrazić. Oglądała, jak każdy, zdjęcie dwóch dziewczyn w miniówkach, podobno zrobione w latach siedemdziesiątych gdzieś w Kabulu. Ale lata siedemdziesiąte były dla niej tak odległe jak historia egipskich piramid. Teraz kraj śmierdział zatęchłym tłuszczem i moczem, a pozawijane w burki kobiety nie miały nic wspólnego ani z nią, ani z tymi studentkami w krótkich sukienkach. Kiedyś wysłała nawet do ojca to, co powszechnie nazywano najsmutniejszą pocztówką z Afganistanu – zestawione obok zdjęcia pieczary w Bamjan. Jeszcze nie tak dawno temu stał w niej ogromny posąg Buddy, ale talibowie wysadzili go w powietrze, bo obrażał ich delikatne uczucia dotyczące przedstawiania wizerunków. Szkoda, że nie byli tak samo wrażliwi na cierpienia kobiet i dzieci.

Nie tak to sobie wyobrażała, o nie! Miały być stare miasta, spokojnie kroczący po krętych zaułkach dostojni mężczyźni i świątynne minarety, a tymczasem każde wezwanie na modlitwę mroziło jej krew w żyłach. A co do tych spokojnych mężczyzn, to połowa miała ich w serdecznym poważaniu, a druga połowa zastanawiała się, jak ich najskuteczniej wysłać na spotkanie ze Stwórcą. Bała się, co tu dużo mówić. Po prostu i najzwyczajniej w świecie cholernie się bała.

Potoczyła spojrzeniem po wnętrzu wozu. Zauważyli? Oczywiście, cholera, że zauważyli. Jeszcze ukrywali uśmiechy, jeszcze tylko mruczeli pod nosami, ale wystarczy tylko mały impuls, żeby… już!

– Co jest, Krzysiu? Taki ci szuszfol straszny? – Rechot aż zadudnił jej w uszach.

Krzysztofa, niech ich szlag! Jej rodzice chyba brali udział w konkursie na najdurniejsze imię dla dziewczynki albo szczerze jej nie lubili. Teraz dobrze było, kiedy wołali na nią „Krzyś”, gorzej, kiedy stawała się „Puchatkiem”. A ile razy ktoś w trakcie wymiany e-maili myślał, że ma do czynienia z facetem… Nie chciało się jej nawet liczyć. Poziom wściekłości wzrósł o kilka oczek.

– Cisza! – chciała warknąć ostro, ale wyszedł z tego tylko cieniutki falset.

Jeśli myślała, że to w czymkolwiek pomoże, srodze się pomyliła. Tylko zarechotali głośniej, a ich docinki stały się jeszcze bardziej prostackie.

– Uważajcie – zaśmiał się Karol, kierowca wozu – bo pani porucznik strzeli focha i wróci do domu, i co my, biedni, zrobimy bez naszego światłego dowódcy?!

– Nie, nie, błagamy, szefowo – zadrwił drugi – szefowa się nie obraża!

– No właśnie, przepraszamy – zawyli ze śmiechem, w którym tym razem dominował damski chichot.

Nie znosiła ich. Nie znosiła tej prostackiej bandy, w której każdy próbował jej udowodnić, że byle szeregowiec jest więcej wart niż ten jej rozkapryszony, babski, oficerski tyłeczek, któremu, cholera wie z jakich powodów, zachciało się zwiedzić Afganistan. Nie to miała tu robić. Miało na nią czekać inne stanowisko, etat był prawie zaklepany. Prawie, bo w ostatnim momencie wujek się na nią wściekł i zmienił jej przydział. Chciała się wtedy wycofać z całej tej durnej eskapady, ale było już za późno, żeby zrobić to bez utraty twarzy. No to pojechała. Pojechała i wkopała się tak, że bardziej nie było można, w palące słońce, wszędobylski piach, obrzydliwe żarcie i dwunastogodzinne konwoje z jej tabunem rycerzy z piaskowych Rosomaków, którzy nie cierpieli jej jak zarazy. Z wzajemnością zresztą. Żyć nie umierać po prostu.

Zatopiona w kontemplowaniu własnego nieszczęścia dopiero po chwili zauważyła, że kolumna wozów wyraźnie zwolniła.

– Co jest?! – Miała nadzieję, że brzmi tak, jak się czuła: wściekła. – Czemu zwalniamy?

– No bo – zaczął dukać Tomi, Tomasz Burhardt, radiooperator, najznośniejszy z tej zbieraniny – tu w zeszłym miesiącu trzech naszych, a wcześniej jeszcze Amerykanie, no i lokalesy…

– Co?! – Jej krzyk słychać było chyba w samym Kabulu. – Zapomniałeś, jak się po polsku mówi?!

Spojrzał na nią urażony. Wyprostował się.

– Pani porucznik, zawsze sprawdzamy ten fragment drogi – wyskandował zimno. – Często pod przepustami ukrywano tu ajdiki, przepraszam, improwizowane ładunki wybuchowe. Kilku amerykańskich żołnierzy zostało rannych, a w zeszłym miesiącu zginął tu jeden z naszych żołnierzy, dwóch innych zostało rannych. Wolimy nie ryzykować, że będzie tak i tym razem, więc sprawdzamy.

Nie chciało się jej łagodzić kolejnego sporu, miała już dość.

– Brawo, brawo! – Jad w jej głosie sprawił, że aż się cofnął. – Jednak można! Chwilę przed nami jechali Amerykanie. Nie zatrzymujemy się, zamierzam wrócić przed zmrokiem.

– Ale, pani porucznik… – próbował oponować.

Wyciągnęła rękę. Powstrzymała zbliżający się potok słów.

– Nie – powiedziała, najbardziej stanowczo jak umiała. – Nie będziemy sobie musieli teraz przypominać, co to jest rozkaz, kto go wydaje, a kto wykonuje, prawda?

Odpowiedziała jej cisza. Zatrzeszczało radio, pojazdy przyspieszyły. Czerwonozłote słońce, które zaświeciło gdzieś w samym środku jej głowy, było ostatnim, co widziała, zanim jej cały świat został zasypany pyłem, a uszy przestały działać. Coś błysnęło tuż przy szybie, przez którą patrzyła. Ziemia zatrzęsła się od huku. Musiała. Pisk. Słyszała tylko ciągły, jednostajny pisk. Jakby jakaś maszyna nagle się zepsuła. Wokół niej wolno opadały grudki ziemi, a po asfalcie leniwie pełgała pozostałość płomienia.

– Co to było? – zapytała słabo.

– Stado galopujących tęczowych jednorożców, ty ślepa ruro! Wprowadziłaś nas na ajdika, prosto, kurwa jej mać, na minę! Ale rozkaz jest rozkaz, nie?! – Nie była w stanie zlokalizować, skąd dochodził ten zjadliwy krzyk.

Radia się rozwrzeszczały, pojazdy poruszały się w jakimś dziwnym, skomplikowanym układzie tanecznym, którego ni w ząb nie rozumiała.

– I co teraz, kierowniczko? – dotarło do niej jakby z daleka, jakby gdzieś z innej planety.

Milczała.

– Co teraz, do cholery? Taka jesteś dobra w wydawaniu rozkazów! – ktoś darł się jej do ucha i jednocześnie nią potrząsał.

Otworzyła szczelnie dotąd zamknięte powieki. Patrzyła w zielone, wściekłe, jadowite oczy żołnierza, którego imienia nie była w stanie sobie przypomnieć. W głowie miała czarną pustkę.

„Ajdik, cholera, to był ajdik. Ajdikajdikajdikajdik”, myślała gorączkowo. „Co teraz, do diabła? Było coś, jakieś procedury, coś musiało… Ajdikajdikajdik. Kawałek śmierci zakopany pod drogą”. Ajdik. Miało go nie być, mieli przejechać, jasna cholera. „Jakie. Są. Procedury? Nie wiem. Niewiemniewiemniewiem Boże kochany, nie wiem. A jeśli ktoś zginął? Ranny? QRF chyba, rety. Strzelają. Czy do nas strzelają? Co teraz? Ogarnij się, Oleksiak, ogarnij!”

Nie ogarnęła. Zamiast tego było jej obrzydliwie niedobrze, a z ust wypełzło tylko ciche, rozpaczliwe:

– Nie wiem.

Oczy znów potoczyły się po pojeździe, a potem zaczęły się zamykać. Powieki były zbyt ciężkie, jak z ołowiu. To z ołowiu robi się pociski, prawda? Zmusiła się do skupienia wzroku na jednym punkcie.

– Czy wszyscy… – zająknęła się. – Czy ktoś…

– Wszyscy cali – usłyszała czyjś głos, spokojny, bajecznie spokojny. – Wszyscy cali, sprzęt też dał radę, ale musisz zdecydować, co teraz robimy.

– Ja… – Znów straciła wątek.

Dotarło do niej jeszcze tylko parszywe przekleństwo, potem radia znów się rozgadały jak przekupki na targu, szumiało, tak strasznie szumiało. Nagle obrazy za szybą znów zaczęły się przesuwać. Hipnotycznie, szybko, za szybko. Zamknęła oczy, nie chciała z tym walczyć. Kiedy je otworzyła, byli w bazie. Żołnierze wysiadali z pojazdu, zbierając się wokół niej w coraz bardziej wrogą grupę. Nie chciała wychodzić z wozu. Nie miała pojęcia, co się stanie, kiedy wreszcie to zrobi. Czekali. Widziała, że czekali. W końcu wysunęła za drzwi stopę w ciężkim, niepasującym na nią bucie. Zsunęła ją na piasek, a reszta ciała podążyła za nią automatycznie. Wyprostowała się. Spojrzała w te same zielone oczy.

– Kurrrrrwa – wypluł któryś z nich.

Gdzieś nad nimi zniżał się do lądowania śmigłowiec. Równe rzędy kontenerów mieszkalnych dawały złudzenie harmonii i spokoju. Nad wysokimi bastionami Hesco, które chociaż trochę zatrzymywały wiatr, łopotała biało-czerwona flaga. Powietrze pachniało rozgrzanym żwirem i pobliską stołówką. Podeszli. Wolno, spokojnie; z tym spokojem, którego jej zabrakło tam, na tej zasranej afgańskiej drodze.

– Czy ciebie, królewno, pojebało? – syknął facet, którego nazywali Cywilem. – Wpierdoliłaś nas na minę, ty cholerny plecaku. Ciesz się, kurwa, że się nikomu nic nie stało. Ciesz się, bo gdyby komukolwiek z naszej ekipy choć włos z głowy spadł, to bym cię, szmato, rozszarpał, gdyby mina nie zrobiła tego za mnie, rozumiesz?

Nikt jej nie bronił. Wiedziała, że nikt tego nie zrobi. Musiała coś powiedzieć, cokolwiek.

– Słuchaj … – szepnęła słabo.

– Jakie „słuchaj”! – wydarł się tamten. – Już cię raz dzisiaj posłuchałem. Wszyscy cię posłuchaliśmy, bo, kurwa jej jebana mać, pani porucznik się zachciało rządzić. Idź gdzieś, do jakiegoś cholernego sztabu, nie wiem, generałom kawki rób albo laski, chuj mnie to obchodzi. Spieprzaj stąd, zanim kogoś zabijesz! – Podniósł rękę, jakby chciał ją uderzyć.

Nie, nie „jakby”. Zamierzał się na jej jeszcze skrytą między hełmem a arafatką twarz. W tym momencie jak spod ziemi wyskoczyła drobna dziewczyna w piaskowym mundurze, która uwiesiła się na tej wielkiej podniesionej łapie.

– Zostaw, cholera! – krzyknęła mu do ucha. – Zostaw, Cywil, albo sama ci pieprznę!

Takie to było groteskowe. Prawie śmieszne, gdyby nie to, że jeden z jej żołnierzy chciał jej dać w ryj, a drugi z jej żołnierzy ją przed tym obronił. Popatrzyli po sobie, mała Halinka stale uwieszona na Cywilu. W końcu dziewczyna puściła jego ramię, oboje dołączyli do reszty. Nikt już na nią nie patrzył. Poszli sobie, jasna cholera wie, gdzie. Razem, w jak najlepszej komitywie. Została sama. Tylko ona i MRAP, który prawie wyleciał dzisiaj w powietrze.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Afgański tryptyk

Подняться наверх