Читать книгу Męskie sprawy - Agata Jankowska - Страница 8
ОглавлениеKim jest współczesny mężczyzna i kto o tym decyduje. | Czy warto szukać w sobie dzikusa. | Czym właściwie jest partnerstwo i czy naprawdę ktoś musi rządzić w związku.
AGATA JANKOWSKA: W ostatnim czasie rozgorzała społeczna dyskusja o światowym zasięgu na temat tego, kim ma być współczesny mężczyzna. Społeczeństwo prześciga się w określaniu na nowo męskich ról.
MICHAŁ POZDAŁ: Dziś męskość stała się sterowalna z zewnątrz. To znaczy, że o tym, jakim będę mężczyzną, nie decyduję ja – sam zainteresowany – ale środowisko, otoczenie, kobiety. Feministki już dawno określiły, jakie mogą być kobiety. Wywalczyły prawa, przywileje. Określiły też, jakich mężczyzn nie chcą. I całe szczęście, bo to jedyna konkretna wskazówka dla facetów. Ale nie doprecyzowały, jakich mężczyzn chcą. W stosunku do mężczyzn formułuje się wiele sprzecznych, wykluczających się wzajemnie oczekiwań. Dlatego nie dziwmy się potem, że mężczyźnie trudno się zdecydować, czy lepiej żyć według takiego, czy może całkiem odmiennego schematu.
To dlatego wybierają najłatwiejszą drogę, czyli bierność?
Bo gdy wokół toczy się debata społeczna, zdominowana nomen omen przez głos kobiet, o tym, jaki powinien być mężczyzna na miarę XXI wieku, mężczyźnie łatwiej stanąć w cieniu, niż wychodzić przed szereg. Nie opłaca mu się wyskakiwać z inicjatywą, bo od razu naraża się na krytykę. Tak podpowiada logika. Czyż nie? A z drugiej, mniej oczywistej, strony, wreszcie mężczyzna może być taki, jaki chce. To znaczy już nie musi spełniać jedynego, słusznego kryterium. Jeszcze niedawno społeczne myślenie o męskości było proste – albo jesteś prawdziwym facetem, czyli samcem alfa, który zarabia, jest nieugięty i rządzi twardą ręką, albo jesteś babą, ciotą, czyli mięczakiem, ciapciakiem. Wiadomo było, co jest cenne, a co nie. Która droga jest słuszna, a którą lepiej nie iść. Dziś dróg jest wiele i wszystkie mogą być męskie. W końcu mężczyzna może czuć się mężczyzną nawet wtedy, gdy nie spełnia tych teoretycznych kryteriów męskości.
Amerykańscy naukowcy, a za nimi socjolodzy, psycholodzy, dziennikarze, już ogłosili kryzys męskości. Straszą, że czeka nas przyszłość rodem z Seksmisji. Przesada?
Gruba przesada. Zapominamy o podstawowej kwestii – mężczyzna jest mężczyzną i bez względu na to, co będzie robił, jakie cechy będą w nim dominujące, jak się będzie ubierał, jak zachowywał, nadal pozostanie męski. Parafrazując dewizę humanistów – mężczyzną jestem i nic co męskie nie jest mi obce. Tyle tylko, że wciąż trudno to zaakceptować społeczeństwu – kobietom, no i nierzadko samym mężczyznom.
Spójrz. Obok nas przeszedł młody facet. Na oko dwudziestoletni. Miał na sobie obcisłe spodnie typu rurki w kolorze lilaróż, półprzezroczystą jedwabną koszulę, ciężkie, wojskowe buty, ale na obcasie, i długie piękne włosy. Czy on jest męski? Dla wielu przecież tak mogłaby wyglądać atrakcyjna kobieta.
Pokazałaś chłopaka, który jest transgenderowy. Czyli odbiega od tradycyjnie przypisanej mu roli płciowej. Dla wielu to równoznaczne z określeniem niemęski, zniewieściały, „spedalony”. Męskość jest zbudowana ze schematów. Mamy cały zestaw cech, które tworzą „prawdziwego” mężczyznę. Jeśli jakiś egzemplarz koliduje ze wzorem, do którego jesteśmy przywiązani, odstaje od normy w jakiejś kategorii, to zostaje skreślony, wrzucony do jednego worka z różnego rodzaju dewiantami. Od chłopca przez nastolatka po starszego mężczyznę mamy normy, zestawy cech, które muszą być spełnione, żeby społeczeństwo i on sam uznał siebie za prawdziwego mężczyznę. Być może chłopak, o którym rozmawiamy, jest bohaterem, bo ma wiele odwagi, żeby wyglądać tak, jak chce, a nie tak, jak teoretycznie powinien wyglądać. A przecież odwaga od zawsze była kojarzona z męskością, prawda?
Pisałam reportaż o modnych ostatnio warsztatach męskości. Mężczyźni w różnym wieku trafiają do wątpliwej kompetencji trenerów, którzy mają ich za słoną opłatą nauczyć, jak być mężczyzną. Przeraziło mnie, jak niskie poczucie własnej wartości ci panowie w sobie noszą.
W tym rzecz. Te warsztaty mają uczyć poczucia własnej wartości, a nie męskości. Nie wierzę w to, że jak ktoś mnie wyśle do lasu i każe rozpalić ognisko dwoma kamieniami, to uczyni mnie tym samym bardziej męskim. W dzisiejszych czasach, jak mężczyzna nie ma ognia, żeby zapalić papierosa, nie musi konstruować krzesiwa, bo może kupić zapalniczkę na stacji benzynowej. Dlaczego ktoś uzurpuje sobie prawo do uczenia innych czegoś, co jest dla nich pierwotne i organiczne? A płeć przecież właśnie taka jest.
W latach dziewięćdziesiątych sukces odniósł bestseller Roberta Blya Żelazny Jan. Pisał on, że bycie wrażliwcem nie może być dla mężczyzn źródłem szczęścia. Zachęcał, żeby odszukać w sobie dzikusa, twierdząc, że każdy mężczyzna go w sobie ma. Podchodzę do takiej koncepcji z rezerwą, bo nie podoba mi się sama idea poszukiwania męskości. Przecież męskość to nie jest ukryty skarb. To nie garnek złota na końcu tęczy. A mężczyzna nie musi być żadnym dzikusem.
A słynny testosteron? To chyba on wpływa na poczucie męskości?
Owszem, hormony płciowe, a w głównej mierze testosteron, są odpowiedzialne za poczucie męskości. To w mózgu, kościach i mięśniach znajdują się receptory tego hormonu. W jądrach odpowiada za powstawanie plemników. Testosteron wpływa na to, jak się czujemy i jak myślimy. Odpowiada za naszą budowę ciała, jego sylwetkę, proporcje i umięśnienie. Jest nam zwyczajnie potrzebny do życia. Większość mężczyzn ma ilość testosteronu w normie, czyli między 2,8 a 8,0 nanogramów na mililitr. Dzięki temu biologicznemu faktowi oraz poczuciu tożsamości płciowej jesteśmy mężczyznami, niezależnie od kroju naszych spodni.
Rodzi się zatem pytanie – kogo dziś postrzegamy jako prawdziwego mężczyznę?
Pytanie powinno brzmieć, jak do tego doszło, że o wzorze męskości zaczęła decydować opinia publiczna? W gabinecie od dłuższego czasu przeprowadzam eksperyment – pytam mężczyzn, na ile, to znaczy w jakim procencie, czują się męscy sami ze sobą. Odpowiedzi są przerażające. Na przykład górnik po pięćdziesiątce, postawny, wysoki chłop jak dąb, ojciec trójki dzieci, mąż z trzydziestoletnim stażem mówi mi, że czuje się mężczyzną tylko w czterdziestu procentach. Czuje w kościach, że jako facet robi coś źle. Sam nie wie co, ale wie, że ciążą na nim nie do końca sprecyzowane oczekiwania, którym nie umie sprostać, bo ich nie rozumie. Albo biznesmen w szykownym garniturze, jeżdżący super samochodem, po rozwodzie, płacze u mnie w gabinecie jak dziecko i przyznaje, że czuje się niemęski. Swoją męskość określa na poziomie trzydziestu procent. Bo choć ma atrybuty kojarzone z prawdziwym mężczyzną, czyli dużo zarabia, ciężko pracuje, stać go na wszystkie męskie gadżety, czuje, że żona, która od niego odeszła, pragnęła innych jego cech. Innych męskich cech. Jakich? Sam nie wie.
Ostatnio głośnym echem odbiła się książka amerykańskiego psychologa profesora Phillipa Zimbarda Gdzie ci mężczyźni. Bijąc na alarm, obwieścił całemu światu, że prawdziwa męskość właśnie się kończy. Że mężczyźni są w kryzysie. To, o czym mówisz, zdaje się to potwierdzać.
Zależy, jak rozumiemy słowo „kryzys”. Jeśli przyjmiemy, że kryzys to koniec, pas i pogrążenie w chaosie, to ja się z tym nie zgadzam. Jeśli jednak potraktujemy kryzys w kategoriach rozwojowych, jako przełom, przemianę, to rzeczywiście można tak powiedzieć. Chociaż ja wolałbym używać słowa transformacja. Mężczyźni rzeczywiście są na rozdrożu. Tkwią między dogorywającym patriarchatem, który na szczęście po ostrej walce feministek i wszystkich kobiet, które wyzwoliły płeć ze stereotypów słabości, został pokonany, a… wielką niewiadomą. W tych przemianach społecznych płci dopatruję się zmiany na lepsze. Być może to zmiany powolne, na razie bezkształtne, nieco zdezorientowane, ale niosą coś nowego. Tymczasem kryzys od greckiego krisis zakłada konieczną walkę ze stanem rzeczy, w której niezbędne jest działanie pod presją czasu. A przy wszystkich społecznych ruchach, właśnie czas i spokój jest najważniejszy.
Według Zimbarda i jak sądzę, według coraz większej liczby kobiet współcześni mężczyźni przypominają ślimaki bananowe. Żółte, obłe robale, które jedzą, co popadnie, ale generalnie poruszają się bardzo wolno i nie mają żadnego celu. Robią wrażenie, jakby nie zmierzały w żadnym konkretnym kierunku.
To mnie jako mężczyznę obraża. Nie podoba mi się, że ktoś porównuje mnie do jakiegoś ślimaka, czyli mięczaka.
Ale widocznie taki obraz męskości zauważa się gołym okiem.
W twoim pytaniu brzmi powszechny i krzywdzący stereotyp, który zakłada, że albo mężczyzna jest samcem alfa, albo jest nieudacznikiem. Definiuje się rolę mężczyzny w sposób biało-czarny. To dlatego wielu mężczyzn czuje się zdezorientowanych. Kieruje się do nich wiele sprzecznych oczekiwań. Bądź dominujący i zarazem wrażliwy. Autorefleksyjny i sprawczy. A przecież nie jest łatwo zostać czułym barbarzyńcą.
Wiele kobiet powtarza tezę, że mężczyźni zaczęli być słabi i wątli dlatego, że kobiety stały się silne, wyemancypowane. Że upadek męskości to wina niezależnej kobiecości.
Taką tezę wyznają nie tylko kobiety, ale też media, osoby publiczne, ludzie kultury i nauki. I, o zgrozo, niektórzy mężczyźni. Dla mnie pogląd, że kobiety są takie silne, a w związku z tym mężczyźni tacy wylęknieni, to bzdura. To znowu pokazuje, że patrzymy na facetów przez pryzmat kobiety. Jeśli przyjęlibyśmy tę teorię, znaczyłoby to, że trwa walka o władzę. Że gdy mężczyźni tracą dominację, pojawiają się problemy. To brednie! Jakaś część mężczyzn pewnie podświadomie boi się niezależnych kobiet. Podobnie jak zapewne są tacy mężczyźni, którzy twardo tkwią w zasadach patriarchatu. Ale w dzisiejszych czasach, nawet w Polsce, gdzie liberalizm wciąż nie jest nurtem wiodącym, większości mężczyzn już nie chodzi o dominację, nie chodzi o władzę. Nie wszyscy chcą rządzić!
To kto w takim razie rządzi w związku? Czy powiedzenie, że mężczyzna jest głową rodziny, a kobieta szyją, która tą głową kręci, jest nadal aktualne?
Czy naprawdę ktoś musi rządzić?
Przyszła pora na rozmowę o partnerstwie?
Zawsze chętnie rozmawiam o partnerstwie. Ale na początku musimy kilka kwestii uściślić, bo mam wrażenie, że partnerstwo nie zawsze jest dobrze rozumiane.
Przecież to proste – równy podział obowiązków, równe traktowanie, te same uprawnienia i przywileje. Nie ma lepszego ani gorszego. Są partnerzy.
To tylko teoria. W praktyce rzeczywiście coraz więcej par usilnie próbuje wprowadzić w swoim związku ideę partnerstwa. I dobrze, bo partnerskie relacje wynikają ze sposobu, w jaki dziś żyjemy. Ale ważne jest, żeby partnerstwo dobrze zrozumieć. Trafnie ujął to Daniel Jones z „New York Timesa”, gdy w jednym z wywiadów powiedział: „Dzisiaj cała energia idzie w to, żeby wszystko było po równo, żeby w związku dwie osoby były niezależne, żeby niczego od siebie nie potrzebowały. Mam wrażenie, że przez to umiera piękna idea opiekowania się kimś, dbania o kogoś, dawania”.
To w takim razie lepsza jest współczesna niezależność czy zależność, czyli stary patriarchalny porządek?
Układ sił w związku powinien być płynny. Prawdziwa siła związku ujawnia się w momentach słabości. Bo kiedy jedna osoba jest w gorszej sytuacji, to druga uruchamia swoje zasoby. I nie chodzi tu tylko o finanse. W jednej chwili to ona może być silniejsza i podtrzymywać jego, kiedy jest mu trudno. Potem on weźmie ciężar na swoje barki. Tymczasem dzisiaj w związkach jesteśmy nastawieni bardzo narcystycznie, egoistycznie. Chcemy być autorefleksyjni, samorozwojowi. Myślę, że związek ma służyć nam, a nie my mamy służyć związkowi. Żyjemy w narcystycznej kulturze nastawionej na rozwój jednostki. To z jednej strony jest fajne, bo ludzie nareszcie uczą się, jak dbać o siebie, budować i wykorzystywać własny potencjał. Z drugiej strony, w pogoni za doskonaleniem samego siebie, zaczęliśmy traktować relacje jak kolejny projekt biznesowy, jak warsztaty kompetencyjne.
Mam wrażenie, że mężczyźni bronią starego, bo było im wygodniej. Poprzeczka wisiała nisko. Wystarczyło, że facet zarobił na utrzymanie domu, a wszyscy padali mu do stóp. Dziś kobiety wymagają, żeby partner miał więcej obowiązków niż tylko praca. To może nie być mężczyznom na rękę.
Przede wszystkim zależy, na co umawiają się partnerzy. Jeśli umowa jest jasna i akceptowana przez obie strony, to każdy układ, na jaki się umówili, jest układem partnerskim i nikomu nic do tego. Jeśli kobieta wyraża chęć i godzi się na pozostanie z dziećmi w domu, zaś mąż chce i godzi się zarabiać na jego utrzymanie, a po pracy wraca na gotowy obiad, który podaje mu żona, to należy tylko im pogratulować, że odnaleźli się w swoich oczekiwaniach. Są różne środowiska i różne poglądy. Nie sposób stworzyć jednego, poprawnego wzoru. Mężczyźni hołdujący tradycyjnym poglądom mają jasno określoną rolę kobiety – jako żony, matki dbającej przede wszystkim o dom i rodzinę. Oni z zasady trzymają się z daleka od takich prac. Jest też typ mężczyzn, który traktuje kobiety z pogardą. To ta grupa, która mycie podłogi i zmienianie pieluch uznaje za działania poniżej ich godności. Ale jest też wielu mężczyzn, zaryzykowałbym stwierdzenie, że większość, którzy takich zakusów nigdy nie mieli. Nie bronią patriarchatu, bo nigdy o takie wartości nie walczyli.
Czyli tę wielką debatę o wątpliwym kryzysie męskości nakręciły kobiety?
Być może jest tak, że to wasza rola zmieniła się pierwsza i tak naprawdę to wy, kobiety, macie teraz kryzys w związku z tym, kogo szukacie.
Co masz na myśli?
Chociażby wspomniany wcześniej podział obowiązków. Wiele kobiet jednak woli, aby to on wykonywał prace uznawane za typowo męskie. Na przykład ogarniał remont, nawet gdyby cała praca sprowadzała się do wybrania ekipy remontowej, zajął się naprawą auta, chociaż wymaga to jedynie odstawienia do warsztatu, i negocjował najlepsze warunki z dostawcami energii i internetu, chociaż przecież równie dobrze ona mogłaby porównać oferty. Również w seksie niektóre kobiety chcą mieć dominującego, inicjującego partnera. A inne wolą przejąć całkowicie inicjatywę…
Może nie chcemy zabrać wam młotka, choć wiemy, że same też umiałybyśmy wbić gwóźdź w ścianę. Gdybyśmy zajęły się wszystkim, co wówczas by wam zostało?
Wybacz, ale to jest chory punkt widzenia, który zakłada, że mężczyźnie można jak małemu dziecku coś zabrać albo coś dać. I chcesz mi powiedzieć, że teraz kobiety zdecydowały oddać mężczyznom męskość, którą tak łatwo mogą mu odebrać? Czy mężczyzna ma się definiować przez to, jak wy, kobiety, go oceniacie? Nie, jego płeć jest niezależna od tego, co wam się podoba, a co nie. Dziś myślę, że nie chodzi o męskość czy kobiecość, ale o to, że w końcu dopuściliśmy do świadomości i zaakceptowaliśmy fakt, że pewne cechy są po prostu ludzkie. Równouprawnienie działa w obie strony i kobiety nie są tu uprzywilejowane, choć tak się niektórym wydaje.
Czyli czasy polaryzacji ról minęły?
Kilka miesięcy temu polscy biskupi, nie po raz pierwszy zresztą, ogłosili, że zadaniem chłopców jest wykształcenie, a dziewczynek umiejętność sprzątania. W podręcznikach do wychowania w rodzinie utrzymanych w silnym nurcie wartości katolickich Maria Ryś pisze, że kobiety nie powinny zawodowo pracować, za to mężczyźni powinni je utrzymywać. Może w silnie religijnych domach taki podział jeszcze panuje. Ale w normalnym życiu już zapomnieliśmy o podobnych bzdurach i nie ma sensu nawet do nich wracać i o nich mówić. Bo przyszło nowe, lepsze. Przez to, jak świat się rozwinął, zmieniły się role płciowe w ogóle. I wyście w tej zmianie, wbrew pozorom, miały dużo łatwiej. Zwłaszcza w budowaniu własnej seksualności i bronieniu prawa do jej posiadania.
Jak to? Przecież kobiety w walce o swoje prawa startowały z parteru!
Ale wyszły z parteru i wygrały. Dla mnie największą zdobyczą feministycznego ruchu było to, że uwolnił kobiecą seksualność. Nareszcie wypada wam mówić, co lubicie, jak lubicie i czego nie tolerujecie, na co się nie godzicie. Nagle świat dowiedział się o kobiecym orgazmie, łechtaczce, antykoncepcji, która dała kontrolę nad seksem. Jeszcze Zygmunt Freud pisał, z czym dziś nie można się już zgodzić, że kobieta, która na drodze pochwowej nie osiąga orgazmu, jest infantylna. Dzięki naporom feministek w końcu pozwolono kobiecie na werbalizowanie i komunikowanie swoich potrzeb i oczekiwań seksualnych. Ruch kobiet zwrócił też uwagę na temat, na który i my dziś rozmawiamy, czyli społeczne kształtowanie płci. Tu uwaga – również gender. Feminizm rewelacyjnie zadziałał, zwracając uwagę na temat przemocy seksualnej wobec kobiet. W Polsce powstała Niebieska Karta i zmieniło się ustawodawstwo. W końcu zaczynamy, dzięki feministkom, rozmawiać o mobbingu, o przemocy ekonomicznej, dyskryminacji, stalkingu, czyli uporczywym nękaniu, które dziś także jest karalne. Dla młodych ludzi to wszystko są oczywistości. Ale przecież ja dopiero na studiach zaczynałem się uczyć o formach przemocy. Dopiero zaczynało działać Centrum Praw Kobiet, zawiązywały się organizacje broniące praw człowieka. To, co dziś jest oczywiste i dla wielu banalne, jeszcze dwie dekady temu było marzeniem. Wtedy też można było mówić o kryzysie kobiecości. Ale z tego kryzysu wyrosła wielka siła. I tak być może powinniśmy traktować obecny kryzys męskości.
A jak w czasach rewolucji seksualnej w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku odnajdywali się faceci?
Wy zaczęłyście być kreatywne. Najpierw w myśleniu, potem w działaniu, kombinowaniu, jak z tego wyjść, jak zmienić, odwrócić sytuację. A faceci wówczas nie mieli potrzeby zmiany i zostali w tyle, biernie czekając, co z tego wyniknie. Może dopiero frustracja rozwija i skłania do kreatywności?
Czyli dziś faceci są sfrustrowani?
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.