Читать книгу Ja na to jak na lato - Agnieszka Błażyńska - Страница 3

Оглавление

Telefon dzwonił już trzeci raz, a Ksawery nie mógł przestać patrzeć na ekran komputera, na którym surferzy ślizgali się w muszlach wielkich fal. Z ogromnym wysiłkiem oderwał wzrok od hipnotyzującego obrazu i przeniósł spojrzenie za okno. Gęste deszczowe chmury miały ten sam odcień szarości co ściana sąsiedniego budynku, granica między niebem a murem była ledwo uchwytna. Narastająca klaustrofobia i uczucie osaczenia nie opuszczały go od dłuższego czasu. Był jak ptak, który zaznał wolności, a potem zamknięto go w klatce. Co prawda była to luksusowa i bardzo rozległa woliera, ale mimo wszystko ograniczała możliwości i zamiary. Były dni, kiedy tłumaczył sobie, że wybrał jedyne słuszne rozwiązanie. Przecież gdy nie utrzymywał kontaktu z rodziną, sprawiał niewyobrażalny ból najbliższym i ta myśl wtedy bardzo go dręczyła. Teraz jednak przypomniał sobie, od czego kiedyś uciekł, i zrozumiał, że nadal go to męczy.

Telefon zadzwonił czwarty raz.

– Szefie, te ciule z Bochni znowu przysłały nie takie druty. Tym razem zła średnica. Co robimy? Bo chłopaki na hali zaczynają się nudzić, a Niemcy czekają na bramy.

– Fuck! Naprawdę? – Poczuł, jak rośnie mu ciśnienie. – Odeślij to wszystko w pizdu na ich koszt, a ja poszukam innego dostawcy. Niech sobie w dupę wsadzą swoje zniżki, taniej nam wyjdzie zapłacić drożej.

– Dobra, dzięki. Bez odbioru.

Ksawery wziął kilka głębokich wdechów, jeszcze raz spojrzał za okno, ale było tak samo szaro jak pięć minut temu, powrócił więc wzrokiem do ekranu, na którym zachodziło słońce, chowając się w oceanie. Chłopaki z deskami szli po ciągnącej się w bezkres plaży. Ostatnie promienie tańczyły na kłębiących się falach. Telefon zabrzęczał kolejny raz.

– Jezus Maria, co znowu! – krzyknął do słuchawki.

– Cześć, synku, dzwonię zapytać, co u ciebie, ale chyba nie w porę. – Barbara Ślęczka była wyraźnie zakłopotana agresją, z jaką przywitał ją pierworodny.

– O rany, mamo, przepraszam – zmieszał się Ksawery. – Za dużo dzieje się naraz. Dwóch majstrów na urlopach, trzeci się rozchorował, samochód z towarem utknął w jakiejś czarnej dupie, bo niby ma awarię, ale dziwnym trafem stało się to na francuskim wybrzeżu. Bochnia przysłała zły towar, więc grozi nam przestój, za który nikt nie zapłaci, a to akurat niedobrze, bo z banku dzwonią z pytaniem o kolejną ratę.

– No rozumiem, już nie przeszkadzam. Dobrze, że masz się jako tako. Firmą się nie martw. Przed nią jakoś żyliśmy, to i po niej damy radę.

– Oj, mamo, przecież wiesz, że tu wcale nie chodzi o to, że zaraz upadniemy. Po prostu jest parę spraw do ogarnięcia, a mnie puszczają nerwy. Poza tym ojciec nieustannie się wtrąca. Niby chce dobrze, a wychodzi jak zawsze.

– Całuję cię, kochanie, i jestem pewna, że ze wszystkim sobie poradzisz. A z ojcem pogadam. Nie martw się.

Matka się rozłączyła, a Ksawery otworzył szufladę, w której trzymał bilet na festiwal. Specjalnie go wydrukował, żeby móc na niego spoglądać, gdy pojawi się taka potrzeba.

„Jeszcze dwa dni i żegnajcie, Katowice, witaj, przygodo”, pomyślał pokrzepiająco i postanowił zadzwonić do banku.

Pół roku temu przejął prowadzenie rodzinnego biznesu. Wcześniej przez wiele lat przebywał z dala od rodziny. Po wielkiej kłótni z ojcem wyjechał na drugi koniec świata, zerwał kontakt z najbliższymi i żył na własny rachunek. Chociaż nie miał problemu z zarabianiem pieniędzy, ciążyło mu to milczenie, więc gdy jego siostra Finka odnalazła go w jej tylko wiadomy sposób, skorzystał z okazji i wrócił jak syn marnotrawny. Ojciec okazał się równie miłosierny jak ten z przypowieści i przyjął Ksawerego z otwartymi ramionami. Najbardziej jednak ucieszyła się Finka, z której spadł obowiązek przejęcia rodzinnego interesu. Chociaż Ksawery nie żałował swojej decyzji, bywały dni takie jak dziś, gdy z rozrzewnieniem wspominał czasy słodkiej wolności.


Podłoga w salonie była zasypana ciuchami. Gdy Finka nie radziła sobie z nadmiarem wyzwań, zaczynała porządki. W kuchni nie było czego robić, bo mama systematycznie przeglądała rzeczy w szafkach, wyrzucając wszystko, co przekroczyło termin przydatności do spożycia. Przy okazji uzupełniała zapasy i wycierała kurze. Łazienka była sprzątana regularnie, bo dbałość o porządek Finka wyssała ze śląskim mlekiem matki. Jednak szafa – ach, szafa to było królestwo chaosu, przestrzeń, w której do głosu dochodziła wypierana, skrzętnie skrywana bałaganiarska podświadomość młodej Ślęczki. Tam nikt niepowołany nie zaglądał, więc tylko w szafie można było upychać ponad miarę i mieszać ze sobą kolory, kształty i formy. Gdy ubrania zaczynały wypadać przy otwieraniu drzwi, chowała je w szufladach komody. Tylko na specjalne okazje starała się ubierać wystrzałowo, na co dzień wkładała albo dżinsy i bluzy (gdy akurat robiła zdjęcia), albo dżinsy i koszule (gdy przygotowywała koncerty), więc i tak nie miało dla niej znaczenia, że zielona wełniana spódnica spoczywa w objęciach stroju kąpielowego i czerwonej marynarki. Słuchała ciągłych wyrzutów matki, że wygląda jak łachudra, że tak to ona męża nie znajdzie, ale nie potrafiła się przemóc i ubierać bardziej elegancko oraz staranniej dobierać garderobę. Czasem w przypływie szaleństwa kupowała sukienkę albo bluzkę, która miała jej dodać seksapilu i zmienić look na bardziej kobiecy, ale prędzej czy później, chociaż raczej prędzej, ubrania te zasilały kolejne szuflady i stawały się towarzyszkami porzuconych wcześniej spódnic i garsonek. „Boże, z takim posagiem rzeczywiście nie znajdę męża”, westchnęła Finka, ogarniając wzrokiem hałdę ubrań. Z tych smutnych rozważań wyrwał ją dzwonek do drzwi. Spojrzała przez wizjer i zdumiała się na widok swojej przyjaciółki w towarzystwie chłopaka, którego nigdy wcześniej nie widziała. Na wszelki wypadek uśmiechnęła się szeroko i otworzyła drzwi.

– Józefina Ślęczka? – zapytał chłopak.

– Tak, to ja – odpowiedziała z tą samą rozradowaną miną.

– Przesyłka do pani. – Wyjął spod pachy plastikową torbę i wyciągnął z bocznej kieszeni mały tablet do podpisów.

– Bardzo dziękuję. – Finka szybko podpisała, miły młodzieniec się uśmiechnął i zniknął na schodach. – Cześć, wchodź – zaprosiła Martynę, która z zainteresowaniem przyglądała się scenie z kurierem.

– Co kupiłaś? – zapytała, gdy tylko weszły do mieszkania.

– Letnią sukienkę na festiwal. Będę się lansować w stylu boho.

– Boho było modne w poprzednim sezonie – westchnęła Martyna. – Na pewno potrzebujesz nowych ciuchów? – Ze zdziwieniem spojrzała na stertę piętrzącą się na podłodze. – Nie słyszałaś o wyspie śmieci wielkości Francji i o ograniczaniu konsumpcjonizmu?

– Słyszałam, dlatego kupiłam tylko jedną. Co się czepiasz, sama masz jeszcze więcej ubrań.

– Ale ja je noszę. – Martyna uśmiechnęła się szelmowsko. Już buszowała w pryzmie. – O, ta bluzka jest naprawdę niezła. Chodzisz w niej? – zapytała, przykładając do siebie czerwoną koszulkę z nadrukiem Wonder Woman.

– T-shirtów ci nie oddam, zapomnij. – Finka zabrała jej bluzkę z ręki i wcisnęła inną, też czerwoną, ale uszytą z żorżety i ozdobioną fantazyjną kryzą. – Tę możesz sobie wziąć. Musiałam być na bani albo w depresji, skoro myślałam, że ją kiedykolwiek włożę.

Martyna szybko się przebrała. Stanęła przed lustrem, dumnie wypinając kształtny biust, który został jeszcze dodatkowo podkreślony przez dekolt.

– No, no, nieźle wyglądasz, laska – powiedziała z nieukrywanym zachwytem Finka.

Rzeczywiście, Martyna była piękną dziewczyną, tym bardziej zachwycającą, że w ogóle nie zwracała uwagi na swoją urodę. Miała za to wrodzone wyczucie stylu i dzięki temu nawet drobiazgi dodawały jej uroku. Wiedziała, w których kolorach i fasonach jej do twarzy, makijażu prawie nie potrzebowała, bo miała ciemną oprawę oczu, gładką cerę i kształtne usta. A że była przy tym pogodna, uśmiech rozświetlał jej twarz lepiej niż puder transparentny.

– Wojakowski będzie zachwycony. – Akurat poprawiła stanik, żeby jeszcze bardziej wyeksponować dekolt.

– À propos Heńka, jak wam się układa? Po waszych ostatnich kłótniach byłam skłonna uwierzyć, że ten miły kurier to jakiś nowy facet w twoim życiu.

– Nie jest tak źle. – Martynę naprawdę rozbawił pomysł przyjaciółki. – Równie intensywnie, jak się kłócimy, potem się godzimy i jest miło, przynajmniej na jakiś czas. Teraz właśnie jest ten moment, kiedy kochamy się najmocniej na świecie i ekscytujemy wyjazdem do Gdańska. W weekend kupiliśmy namiot i materace. Muszę przyznać, że nie wyobrażam sobie Heńka śpiącego na polu namiotowym, ale może właśnie po to są takie imprezy, żeby się poznać w nowych sytuacjach i z zupełnie innej strony niż na co dzień. A jak twój nastrój przed spotkaniem z Rafałem?

– Chyba dobrze. – W głosie Finki dało się wyczuć, że akcent pada raczej na „chyba” niż na „dobrze”. – Staram się o nim nie myśleć. Skupiam się na tym, że będę robić zdjęcia, słuchać muzyki, a to wszystko dla czystej przyjemności, nie z zawodowego obowiązku.

Jakby wywołany tym zaklęciem, odezwał się telefon. Wyświetlacz pokazał, że dzwoni Cruella De Mon.

– Królik Bugs też ma twój numer? – zażartowała Martyna, chociaż Fince nie było do śmiechu. Od razu się spięła i stanęła na baczność.

– Pani Józefino – rozpoczęła Cruella, czyli B. Zarzycka, dyrektorka agencji muzycznej Silencio, dla której Finka często realizowała zlecenia. – Kiedy dostanę od pani plan koncertu otwierającego nowy sezon? Niestety, nie mogę dłużej czekać. Ani ja, ani orkiestra. Wszyscy muzycy za chwilę się rozpierzchną. Gdzie ja ich będę szukać w czasie wakacji?

– Dzień dobry pani – powiedziała Finka, która nauczyła się już zachowywać spokój w rozmowach z demoniczną zleceniodawczynią. – Właśnie kończę pracę nad dokumentem, za godzinę powinna go pani mieć w skrzynce pocztowej.

– Aha, to dobrze – odpowiedziała Cruella i natychmiast się rozłączyła.

– Do widzenia, mnie też było miło z panią rozmawiać – odpowiedziała Finka telefonowi, bo po drugiej stronie nikogo już nie było.

Rozmowa z Zarzycką jak zawsze lekko wytrąciła ją z równowagi, chociaż rzeczywiście plan był gotowy i właśnie miała go wysyłać, gdy przyszła Martyna. Finka słabo sobie radziła z impertynenckimi i wrednymi osobami ze swojego otoczenia. Nieraz myślała o tym, że świat byłby dużo lepszym miejscem, gdyby ludzie potrafili się powstrzymać od wyładowywania na innych frustracji i lęków. „Swoją drogą ciekawe – pomyślała nagle – czego boi się Cruella. Pewnie jakichś miłych dalmatyńczyków”.

– Boże, potrzebuję wakacji! – krzyknęła do Martyny, wygrzebującej trzy kolejne ciuchy z podłogowej kolekcji. W odpowiedzi na pytające spojrzenie przyjaciółki, która trzymała w ręce kolejną bluzkę, machnęła ręką. – Bierz, co chcesz. Tylko dżinsy zostaw.


Heniek stał zapatrzony w panoramę miasta rozciągającą się z czterdziestego piętra biurowca, w którym jego kancelaria miała główną siedzibę. Warszawa z tej wysokości wyglądała naprawdę pięknie, zwłaszcza że słońce przebijające się przez deszczowe chmury urządzało właśnie spektakl lepszy niż niejeden laserowy show. Schował do kieszeni rękę, na której ciągle czuł silny uścisk swojego ostatniego klienta, drugą poprawił idealnie zawiązany krawat. Obsesja na punkcie wyglądu objawiała się u niego takim właśnie tikiem. Lubił na siebie patrzeć. Miał świadomość, że jest narcyzem, i jak na narcyza przystało, było mu z tym dobrze. Zobaczył szczupłego, dość wysokiego trzydziestolatka o czarującym, lekko ironicznym spojrzeniu. „Jam jest posąg człowieka na posągu świata”, przypomniał sobie nagle cytat ze Słowackiego. Czuł się jak zwycięzca ultramaratonu. Naprężył ukryte pod garniturem mięśnie, żeby jeszcze bardziej poczuć swoją siłę.

Od czasu sukcesu z kopalniami, którym zamknął zeszły rok, był na fali wznoszącej. Szefowie dostrzegli jego talent i powierzali mu coraz trudniejsze sprawy. Uwielbiał ten dreszcz emocji, gdy siadał do nowego zadania. Czuł się jak połączenie Harveya Spectera i Sherlocka Holmesa. Przy drugiej sprawie z tego roku (deweloper versus podwykonawca) zorientował się, że jego kancelaria nie zawsze staje po stronie tego, kto ma słuszność. Gdy podzielił się wątpliwościami z szefem, ten, powołując się na ojców filozofii, twórców prawa rzymskiego i zasady konfucjańskie, wyjaśnił mu, że zadaniem kancelarii jest reprezentowanie klienta i działanie na jego korzyść. Ta zasada jest podstawą etyki zawodu, więc jeśli Henryk chce wykonywać swoją pracę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, to ma spiąć pośladki i pogonić roszczeniowego podwykonawcę gdzie raki zimują. Heniek tak zrobił, a zalążki wyrzutów sumienia zgasił w chwili, gdy na jego koncie pojawiła się premia za wykonane zadanie. Dzisiaj domknął kolejną sprawę. Tym razem starał się nie wnikać w moralne aspekty podejmowanych działań, skupił się na zapisach prawa, których przecież on nie tworzy, nie może więc brać za nie odpowiedzialności. Żeby uruchomić ośrodek nagrody, zaczął myśleć o mieszkaniu, które kupi za zarobione pieniądze. Kawalerka przestała mu wystarczać, gdy zaczął regularnie spotykać się z Martyną. Od jakiegoś czasu niepostrzeżenie dziewczyna właściwie zaczęła u niego pomieszkiwać, a przynajmniej spędzać weekendy. Obawiał się trochę, że decyzja o powiększeniu przestrzeni zostanie przez nią odebrana jak zaproszenie do wspólnego zamieszkania, a na takie radykalne kroki Heniek nie był chyba jednak gotowy.

– Gratuluję, stary, idziesz jak burza!

Do pokoju wszedł Andrzej, który pomagał Heńkowi w dwóch ostatnich sprawach.

– Dzięki, dobrze mieć to już za sobą. Teraz przechodzę na tryb wakacyjny.

– Jakieś plany?

– Open ’ er wzywa. – Heniek uśmiechnął się na widok zdziwionej miny kolegi. – Mój przyjaciel jest artystą wizualnym. Przygotowuje pokaz do jednego z koncertów i zaprosił całą paczkę. Jedziemy na trzy dni pod namioty. Trzymaj kciuki.

– Okej – powiedział bez entuzjazmu Andrzej, któremu łatwiej było wyobrazić sobie lwy na Antarktydzie niż Heńka, miłośnika czystości, luksusu i wygody, na polu namiotowym. – Gdybyś jednak uznał, że już wyrosłeś z biwakowania, to pamiętaj, że mam apartament w Sea Towers w Gdyni. W razie czego dzwoń.

– Dzięki, zapamiętam.


Gdy telefon przestał podwójnie wyświetlać godzinę, Dominika zorientowała się, że są w Polsce. Uśmiechnęła się do tej myśli, bo chociaż bardzo lubiła Niemcy, to w kraju czuła się jak u siebie. Na najbliższej stacji wymieni się obsługa pociągu i urzędowo miłych Niemców z wystudiowanym uśmiechem numer pięć zastąpią spontanicznie niemili Polacy z miną zdradzającą stan ducha.

Popatrzyła na Rafała, który siedział z nosem w laptopie. Chociaż obcym często wydawał się groźny, bo nosił brodę i miał wytatuowane ręce i kark, to ją widok skupionej twarzy chłopaka rozczulał. Wciąż jej się zdarzało, że w najmniej spodziewanych momentach przypominała sobie różne sytuacje ze szpitala. Siedem dni śpiączki ukochanego rozciągnęło się w całą wieczność i gdzieś na obrzeżach wyobraźni te wspomnienia wywoływały w Dominice zwierzęce przerażenie.

Rafał jak zwykle pracował do ostatniej chwili. Tym razem nawet nie mogła mieć mu tego za złe, bo propozycja, żeby przygotować wideo na koncert podczas Open ’ era, pojawiła się zaledwie miesiąc temu, gdy jej chłopak jeszcze pracował dla opery w Lipsku. Uznał, że to będzie wspaniała odskocznia od ciężkiego klimatu muzyków klasycznych. Rzucił się w wir pracy i w ten sposób Dominika została jego agentką, asystentką, opiekunką i kucharką. Pełniła też każdą inną funkcję, jaka była potrzebna do obsługi młodego artysty z problemami zdrowotnymi. Chociaż znali się od wielu lat, ich wspólna przygoda zaczęła się pół roku temu, gdy Rafał wrócił z Anglii. Najpierw spotykali się zupełnie niezobowiązująco, czerpiąc przyjemność ze swoich młodych ciał. W międzyczasie Rafał miał małą przygodę z Finką – organizatorką koncertu bożonarodzeniowego, na który robił mapping, a Dominika z Heńkiem – wspólnym kumplem z dawnych lat. Wszystko zmienił tragiczny wypadek. Ekipa z Halemby poszła się kąpać w przeręblu i Rafał wpadł pod lód, a po drodze uderzył jeszcze głową o lodową krawędź. Gdy chłopak wylądował w szpitalu, Dominika zdała sobie sprawę, jaki jest dla niej ważny. Spędzała przy jego łóżku każdą wolną chwilę, czuwała nad nim i nad jego matką, którą ta sytuacja czasem przerastała. Kiedy odzyskał przytomność, stali się nierozłączni. To znaczy nierozłączni do pewnego czasu, bo w marcu Rafał dostał propozycję pracy w Lipsku, gdzie miał przygotowywać oprawę wideo dla trzech nowych projektów. Od jego wyjazdu widywali się średnio raz na dwa tygodnie, gdy Dominika uzbierała kilka wolnych dni z rzędu albo Rafał robił sobie przerwę w pracy. To był ciekawy czas, pełen nowych wyzwań.

– Kotku, mamy gdzieś proszki przeciwbólowe? – usłyszała nagle. Aż podskoczyła, tak wystraszył ją głos Rafała. – Nad czym się tak głęboko zamyśliłaś? – zapytał zdziwiony.

– Nad nieprzewidywalnością życia. – Uśmiechnęła się i sięgnęła do torby po tabletki. Podała je razem z butelką wody.

– Dzięki, jesteś niezastąpiona.

– Tak ci się tylko wydaje – odpowiedziała jakby ciągle nieobecna.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Ja na to jak na lato

Подняться наверх