Читать книгу Z pamiętnika masażysty, czyli nic, co ludzkie, nie jest mi (już) obce - Agnieszka Dydycz - Страница 4
Z pamiętnika masażysty
ОглавлениеCzas robi swoje. A ty, człowieku?
Stanisław Jerzy Lec
I did it my way...[1]
Frank Sinatra
Sobota, czyli selfie
Nazywam się Marcin, lat 35.
Jestem wysoki, przystojny, prawidłowo zbudowany, prawidłowo wyposażony, inteligentny, dowcipny, wrażliwy, skromny itp., itd. Ogólnie całość zasługuje na bardzo dużo lajków, zwanych swojsko polubieniami. Ja też osobiście like it, i to nawet bardzo! Ocena jest oczywiście subiektywna, bo niby jaka ma być?! Diagnozuję przecież sam siebie, a do tego jestem doktorem. Nie: doktorem doktorem, ale doktorem rehabilitacji medycznej i specjalistą fizjoterapii. Z podwójną specjalizacją oraz z potrójnym dyplomem. Dwa są polskie, a jeden amerykański. Brzmi dumnie i... na tym koniec. Jestem pewien, że nawet gdybym był profesorem noblistą z własną katedrą fizjoterapii i rehabilitacji na uniwersytecie, nadal byłbym nazywany przez pacjentów masażystą vel masażem. Wymiennie z panem Marcinem, ewentualnie – Marcinkiem. To miłe, ale ego od czasu do czasu zaboli...
Takiemu lekarzowi na przykład pacjent pokłoni się nisko, po czym powie z szacunkiem i pokorą:
– Panie doktorze, czy byłby pan uprzejmy zerknąć na moje gardło? Nie chciałbym sprawiać kłopotu, ale bardzo mnie boli i myślę, że mam anginę... Proszę, doktorze...
A o rehabilitancie z tytułem magistra, doktora czy nawet profesora pacjentka powie co najwyżej z czułością oraz porozumiewawczym uśmiechem:
– Chciałabym się zapisać do pana Marcinka... Bo on jest najlepszym masażystą na świecie! Jego ręce naprawdę leczą! A ja się znam, rehabilituję się już od trzydziestu lat...
Postanowiłem zatem pisać pamiętnik. Niech moi potomni dowiedzą się, jak ważna, potrzebna i odpowiedzialna jest praca terapeuty, czyli moja pasja i trud codzienny.
Tyle wersja oficjalna. Tak naprawdę mam dosyć uwag moich kumpli w stylu:
– Ty to masz epicką robotę, chłopie! Pomasujesz sobie parę pachnących lasek i jeszcze ci za to płacą! Też bym tak chciał!
Oj, nie chciałbyś, chłopie... Większość moich pacjentów nie przypomina lasek. I płeć nie ta, i wiek nie ten, a zapach przemilczę. Kocham swoją pracę i lubię ludzi, a już moich pacjentów w szczególności, jednak oni nieustannie testują granice mojej wytrzymałości. Swojej zresztą też, ale to już ich wybór. Ja muszę dbać o siebie. Dlatego od dzisiaj zaczynam prowadzić dziennik. Będzie to moja osobista terapia antystresowa połączona z regularnymi ćwiczeniami mojej psyche, że tak to ujmę zawodowo. W związku z tym idę spać, zanim napiszę coś, czego będę żałował.
PS Albo gorzej... Napiszę coś, czego będę żałował, a co zapomnę skasować!
Niedziela, czyli z uwerturą w tle
Naprawdę lubię swoje zajęcie i dlatego pracuję w dwóch miejscach jednocześnie. No może nie naraz, ale w podobnym wymiarze. Obydwa miejsca są prawie identyczne, jeśli chodzi o misje i cele, ale już zupełnie różne w sposobach ich realizacji...
Pierwsze miejsce to moja praca najemna, czyli tak zwany publiczny zakład opieki zdrowotnej. Oficjalnie zakład mój świadczy usługi medyczne związane z rehabilitacją, a przy okazji (i nieoficjalnie) jest idealnym miejscem do badań z zakresu psychologii, socjologii i innych interesujących zjawisk społecznych. Byłby również idealną pożywką dla twórczego scenarzysty...
Każdy dzień w naszym zakładzie jest jak kolejny odcinek tasiemcowej telenoweli paradokumentalnej. Część ekipy jest stała, część zmienna. Do tego, jak w każdej przyzwoitej produkcji, mamy gwiazdy, wokół których kręci się fabuła. Scenariusz jest w związku z tym w miarę przewidywalny, na szczęście – nie do końca. Suspensu też nie brakuje...
Na szczycie naszej zakładowej drabiny społecznej stoi (a raczej siedzi) pan doktor kierownik. Za nim (też siedzą) pozostali lekarze, a dopiero potem są pacjenci. Ci stoją, siedzą, leżą lub ćwiczą, w zależności od przypadku oraz schorzenia. Na kolejnych, niższych szczebelkach drabiny stoimy my, czyli terapeuci. Niektórzy wyżej, niektórzy niżej, w zależności od stażu, stopnia pokrewieństwa, zasług, urody, uroku, wieku oraz innych umiejętności, znanych tylko przełożonym i podwładnym. Ja plasuję się gdzieś pośrodku stawki. To stan na dziś, bo jutro doktor kierownik może mieć zły humor i spadnę w rankingu. Albo dla odmiany będzie miał dobry humor i wtedy moja pozycja przesunie się o parę oczek w górę. Albo ja będę miał wyjątkowo dobry nastrój i zrobię panu kierownikowi laskę... Ta opcja jest akurat najmniej prawdopodobna, ale who knows, czyli któż to wie... Tuż po nas, terapeutach, są recepcjonistki i recepcjoniści, którzy głównie siedzą, wisząc na telefonie, lub biegają, załatwiając jakieś niecierpiące zwłoki (sic!) sprawy. Później jest przerwa, czyli długo, długo nikt... Ex aequo do mety docierają pani szatniarka i pan szatniarz, a peleton zamykają ciągle pracujące panie sprzątające. Panów sprzątających nie ma i chyba żadna ustawa tego nie zmieni. Pana sprzątającego spotkałem tylko raz w życiu, i to za oceanem. Byłem wtedy na stażu w Los Angeles, w słonecznym stanie Kalifornia. Tam to był gender! Był pan sprzątający, panowie pielęgniarze, panowie lekarze też, ale najważniejszym dyrektorem generalnym całego szpitala była Ph.D. M.A. Novaki. Piękna i groźna kobieta... Miałem przyjemność osobiście poznać panią doktor dyrektor, a nawet przebywać w jej gabinecie, a nawet... Ale po kolei.
Powód mojej pierwszej wizyty w gabinecie pani doktor dyrektor był o wiele mniej przyjemny, niestety. Byłem wtedy młodym i niedoświadczonym (ale już bardzo przystojnym i zdolnym) terapeutą. Do tego przyleciałem z odmiennego kręgu kulturowego, jakże różniącego się od wzorców obowiązujących za oceanem, a jeszcze bardziej – od tych występujących w stanie Kalifornia.
Kilka lat studiów w USA zniwelowało nieco te różnice, ale jak się okazało, niewystarczająco.
Gdy po długim i wnikliwym procesie rekrutacyjnym zostałem oficjalnym rezydentem w najlepszej klinice Los Angeles, spełnił się mój American dream. Starałem się więc bardzo, a nawet za bardzo. Efekt? Jedna z pacjentek poskarżyła się, że jej dotknąłem, zanim w ogóle zapytałem, czy mogę... Niestety, nikt z moich ówczesnych szefów nie uświadomił mi, że kluczową rolę w relacjach z pacjentem odgrywa pytanie grzecznościowe:
– May I, Madam/Sir?
Moja nadgorliwość i słowiańskie korzenie sprawiły, że już w trzecim dniu rezydentury wylądowałem na dywaniku u dyrektora generalnego najsłynniejszego kalifornijskiego szpitala, czyli w gabinecie Ph.D. M.A. Novaki. Okazało się bowiem, że pani, którą chciałem zacząć uzdrawiać, nie uprzedzając aktu uzdrowienia magicznym My I..., była żoną bardzo ważnego VIP-a, który z kolei przyjaźnił się z prezesem rady szpitala. Żona poskarżyła się mężowi, mąż prezesowi, a prezes dyrektorowi generalnemu szpitala. Szacunek za tempo i skuteczność przekazu, ale wtedy nie było mi do śmiechu. Dopiero zacząłem pracę, a już mogłem z niej wylecieć... Nigdy wcześniej nie byłem w gabinecie żadnego dyrektora, a co dopiero dyrektora generalnego najlepszej z najlepszych klinik stanu Kalifornia (a może nawet wszystkich stanów). Gabinet dyrektora naprawdę przerażał. Od wejścia skojarzył mi się ze scenografią horroru historycznego. Ciemny, długi, ponury, z masywnym biurkiem, za którym siedziała dyrektor generalny Novaki. Siedziała nieruchomo, a z niewidocznych głośników sączyła się cicho i godnie równie przerażająca uwertura z Toski Pucciniego.
A ja kompletnie nie wiedziałem, co powinienem zrobić. Zbliżyć się do biurka czy zostać przy drzwiach? Zacząć mówić czy wprost przeciwnie? Zapytać May I? A może czekać, aż dyrektor doktor przemówi pierwsza? Zje mnie teraz czy później? Po przedłużającej się chwili milczenia, patrzenia i myślenia podjąłem męską decyzję. Zbliżyłem się, ale tak po amerykańsku, bo tylko do połowy odległości między drzwiami a biurkiem. Wziąłem głęboki oddech, po czym z amerykańskim uśmiechem i po amerykańsku zacząłem tłumaczyć się z mojego polskiego pochodzenia i korzeni, które to w sposób absolutnie niezamierzony spowodowały moje niefortunne zachowanie się w stosunku do pacjentki.
Nakreśliłem plastycznie swój słowiański background, a następnie zapewniłem, że teraz już wiem i rozumiem. Obiecałem oczywiście, że nigdy więcej, zamilkłem i... czekałem na wyrok. Trochę to trwało, aż stał się cud! Dyrektor generalny, sławna i groźna Ph.D. M.A. Novaki uśmiechnęła się do mnie, co według legend i opowieści nie zdarzyło się jeszcze nigdy! Byłem tak zszokowany, że dopiero po chwili dotarło do mnie, że pani doktor dyrektor uśmiecha się DO MNIE. To nie był jeszcze koniec mocnych wrażeń, bo dyrektor generalny wstała, wyszła zza biurka, podeszła do mnie, popatrzyła mi prosto w oczy i mocno uścisnęła mi dłoń. Po amerykańsku.
– Welcome to America, panie Marcinie – powiedziała dla odmiany po polsku.
Wtedy pierwszy raz w życiu (i do dziś – ostatni) myślałem, że zemdleję z nadmiaru emocji. Kłębiły się jeszcze we mnie resztki przerażenia i niepewności, gdy nagle dołączyły do nich nowe wrażenia i doznania fizyczne, czyli radość i podniecenie. Okazało się, że Ph.D. M.A. Novaki ma na imię Maria Anna i jest wnuczką polskiego generała, który walczył w armii Andersa. Nie dość, że miała dzielnego dziadka, to jeszcze okazała się fantastyczną kobietą!
Uznałem wtedy, że życie jest piękne!
Od dnia tego wiekopomnego spotkania pani doktor dyrektor została moim mentorem. Wiele się od niej i dzięki niej nauczyłem. Roboty, dyplomacji i życia też... Bo gdy już wiedziałem, że wracam i pani dyrektor generalny przestała być moim szefem, spędziliśmy razem pożegnalny tydzień. Na Hawajach. Wtedy nauczyłem się najwięcej i była to zdecydowanie najprzyjemniejsza lekcja anatomii w moim życiu!
A po powrocie... Po powrocie musiałem wykonać manewr odwrotny, czyli włożyć sporo pracy w oduczenie się amerykańskich nawyków i wczucie się z powrotem w polskie, swojskie zaplecze kulturowe...
Zorientowałem się właśnie, że zamiast pamiętnika zacząłem pisać wspomnienia. Well, najwyraźniej było mi to potrzebne! Sam przecież powtarzam swoim pacjentom, że powinni wsłuchiwać się w swój organizm, bo on najlepiej wie, co dla niego dobre...
Czyli powrót do teraźniejszości, a raczej do przyszłości, bo od jutra zaczynamy nowy turnus. Będzie się działo!
Poniedziałek, czyli pierwsza randka
Nowy turnus można porównać do pierwszej randki. Nie znamy się jeszcze, ale obydwoje mamy nadzieję, że się polubimy. A jak nie, to rozstanie albo... pierwsza randka zmieni się w małżeństwo z rozsądku. Nie mamy wyboru i musimy się wzajemnie znosić. Dobrze przynajmniej, że przez kilka tygodni, a nie przez całe życie...
Dla nas, pracowników zakładu, takie pierwsze spotkanie oznacza bardzo dużo pracy. I wiąże się z nieustannym doskonaleniem naszej cierpliwości. Każdego nowego pacjenta trzeba przecież powitać, oswoić, a do tego zrobić wywiad, czyli wypytać o wszystko, bo przecież ich zdrowie będzie przez czas jakiś w naszych rękach. Dosłownie i w przenośni. Jedni pacjenci to lubią, inni mniej.
– Ja już wszystko powiedziałem waszemu lekarzowi, niech pan jego zapyta – odpowiada taki malkontent i nie ma siły, żeby wyciągnąć z niego więcej informacji.
Wymyśliłem więc minikwestionariusz, z którego jestem bardzo dumny. Wystarczą odpowiedzi TAK lub NIE (lub tylko kiwnięcia głową czy wręcz mruknięcia), a wszystko układa mi się w logiczną całość. Moja ankieta jest tak sprytna (jak jej autor zresztą), że działa również na tych, którzy nie lubią mówić, oraz na tych, którzy lubią opowiadać zbyt dużo. To doprawdy fascynujące, że pani Róża, lat 70, ma sześcioro wnucząt i dwie prawnuczki, a pani Władysława, lat 59, przeprowadzała się siedem razy w ciągu ostatnich pięciu lat. Interesujące jest również, że pan Józef w wieku lat 61 poślubił w ubiegłym miesiącu czwartą z kolei żonę, a pan Krzysztof, lat zaledwie 45, rozstał się właśnie z pierwszą.
God bless the all, czyli niech im Bóg błogosławi! Tylko w jaki sposób TA wiedza ma pomóc MI w pomaganiu IM?! Przerywam więc delikatnie, acz stanowczo taki monolog i przechodzę do rzeczy.
– Pani Halino, cieszę się, że wakacje spędziła pani na wyspie Lesbos. Ale mnie interesuje, co i gdzie panią boli. Chętnie też zerknę na zdjęcia. Tak, pięknie pani wygląda w kostiumie kąpielowym na brzegu morza... Te foty z wnukami też są fantastyczne, ale ja poproszę o takie zwykłe, czarno-białe, RTG. Na kliszy albo na płycie... O, dziękuję! A teraz zadam pani kilka pytań. Nie będzie bolało, proszę tylko odpowiadać TAK lub NIE.
Pierwszego dnia pacjenci bywają nieco zagubieni, a także skrępowani. Nawet im się nie dziwię, przecież już na pierwszej randce muszą pokazać się w bieliźnie i skarpetkach lub bez (tu wybór zostawiam pacjentowi). My, rehabilitanci, oczywiście pozostajemy ubrani. Niektóre panie pacjentki uwielbiają udawać zaskoczenie, choćby to był ich szesnasty turnus rehabilitacyjny.
– Ach, panie Marcinie, gdybym tylko wiedziała... Dla pana założyłabym lepszą bieliznę!
A panowie, no problem! Rozbierają się do gaci (czasem czystych, a czasem mniej) i elastycznych skarpet już w korytarzu. Oczywiście, są i takie panie, które wręcz proszą w rejestracji, aby im przydzielić młodego silnego masażystę.
– Bo wie pani... – Taka pacjentka uśmiecha się porozumiewawczo do recepcjonistki. – Te wasze dziewczyny są zbyt delikatne jak dla mnie... Za słabe, siły nie mają, a panowie – to dopiero!
Na pierwszym spotkaniu głównie gadamy i przyglądamy się sobie. Czyli typowa pierwsza randka. Za tym etapem terapii nie przepadam. Wolę ten późniejszy, gdy już nawiążę prawdziwy kontakt z prawdziwym człowiekiem, jego ciałem, a i duszą czasem też. I wtedy mogę pomóc.
Tak by the way – z różnych ludzkich organów i członków najbardziej kręcą mnie kręgosłupy. To jest dopiero wyzwanie! Zawodowo oczywiście, bo prywatnie kręcą mnie zupełnie inne części ciała, ale to już inna historia...
Wtorek, czyli przyjeżdża baba na rowerze
Dzisiaj zaliczyłem swoje pierwsze czołowe zderzenie z pacjentką. A raczej kierownikowe, ale obrażenia odnieśliśmy obydwoje. Co z tego, że bardziej moralne niż fizyczne... Przecież duma i dupa nie tylko brzmią podobnie, ale też bolą podobnie...
By the way, rower to podobno bardzo zdrowy środek transportu. Do przemieszczania się, ale już nie do parkowania, bo obydwoje, czyli i pacjentka, i ja, upatrzyliśmy sobie ten sam słupek w tym samym momencie.
– Ja byłam pierwsza! – wykrzyknęła zażywna pani, wymijając mnie sprawnym manewrem i jeszcze bardziej sprawnym ruchem wyciągając łańcuch z koszyka swojego roweru.
Z wyraźnym triumfem na twarzy przypięła rower do słupka i w nimbie zwycięstwa udała się do mojego zakładu pracy. Ja też przypiąłem swój rower, nieco dalej, ale za to z wredną satysfakcją, że pewnie zaraz się zobaczymy. I to w zgoła odmiennych rolach... Nie minęła godzina, gdy pani od roweru stanęła przede mną w bieliźnie.
– O Boże! To pan?! – wykrzyknęła nabożnie na mój widok.
– To ja – potwierdziłem. – Ale bogiem jeszcze nie jestem. Jestem za to pani fizjoterapeutą i nazywam się Marcin.
– O Boże! – nie wychodziła z roli pani. Wyglądała na tak przerażoną, że aż żal mi się jej zrobiło. – Bardzo pana przepraszam. Bo ja... tak bardzo się spieszyłam... Wczoraj nie mogłam, więc chociaż dzisiaj nie chciałam się spóźnić...
– Najważniejsze, że pani zdążyła – uspokoiłem profesjonalnie pacjentkę, ale w duchu czułem wredną satysfakcję. Człowiekiem wszak jestem, nie bogiem...
PS Dlaczego mój doktor kierownik przydziela mi zwykle pacjentki w wieku 60+? Gdyby na rowerze podjechała do mnie kontuzjowana, ale aktualna mistrzyni Polski w gimnastyce artystycznej albo w takim pływaniu synchronicznym, sam bym jej ten rower przypiął i jeszcze plecak zaniósł do szatni.
Środa, czyli Ave, Caesar!
Pracując wśród ludzi i z ludźmi, uczestniczymy biernie (i czynnie czasem też) w ich życiu. Także tym intymnym. Jak ktoś się uprze, to nie uciekniesz... Dzisiaj na przykład naszemu koledze Adamowi urodził się syn pierworodny. Nareszcie!
Nareszcie, bo nie tylko on nie mógł się już doczekać. My – czyli jego współpracownicy terapeuci – również, gdyż przyszły ojciec dosłownie katował nas opowieściami prenatalnymi. Bez litości, praktycznie przez cały okres ciąży małżonki, czyli przez jakieś osiem miesięcy. Zupełnie jakby jego potomek under production był jedynym dzieckiem na świecie, a do tego posiadł absolutnie wyjątkowe umiejętności. Tak więc codziennie byliśmy zmuszani do słuchania o tym, jak potomek Adama czka, ssie palec u nogi, wierci się, wypina małą dupę czy kopie...
– Przez brzuch widać, że ma taaaki wykop! – emocjonował się dumny przyszły tata. – Mówię ci, człowieku, Ronaldo mi rośnie, a może nawet Lewy!
To jeszcze dało się wytrzymać, ale przejście z osiągnięć syna na problemy fizjologiczne mamy było już przegięciem... W trakcie opowieści o nietrzymaniu moczu, upławach, zgadze, wzdęciach i innych podobnych problemach (typu niemożność znalezienia odpowiedniej pozycji do uprawiania seksu małżeńskiego) wszyscy nagle przypomnieliśmy sobie, że mamy bardzo dużo bardzo ważnych zajęć w miejscach bardzo odległych od pokoju socjalnego.
Kolejnym tematem dyżurnym przez jakieś pięć miesięcy był wybór odpowiedniego imienia dla pierworodnego syna. Poważna sprawa, w końcu obciąża się człowieka na całe życie. Adam wraz ze swoją żoną Beatą mają ambicje i mierzą wysoko. Wpadli więc na genialny w swej prostocie pomysł, aby imię ich syna zaczynało się na literę C. Nazwisko mają na D, więc byliby rodzinką ABCD, czyli absolutne wow oraz totalne like it! I zaczęło się poszukiwanie najgodniejszego męskiego imienia rozpoczynającego się na literę C.
Po bardzo długim namyśle i konsultacjach (z rodziną, ze specjalistami oraz z nami) przyszli rodzice zdecydowali wspólnie, że będzie to Czesław. Piękne polskie imię. Był Czesław Miłosz, był Czesław Niemen. Czyli imię ze wszech miar godne potomka państwa D.
Pomysł został zaklepany i przyjęty jednogłośnie. Do czasu...
Do czasu, gdy któregoś pięknego dnia naszemu koledze Mikołajowi zadzwonił w kieszeni telefon.
– Alleluja, allejuja, alleluja, allelujaaa – rozległ się głośny i wdzięczny głosik Czesia z Włatców Móch.
Adamowi ziemia usunęła się spod nóg... Jego misterny plan nazwania syna staropolskim imieniem Czesław został ośmieszony i legł w gruzach! Na szczęście honor rodziny uratowała żona Beata, która leżąc w domu na ciążowym zwolnieniu lekarskim, przeczytała właśnie Cezara i Kleopatrę. Pępkowe było i wypiliśmy zdrowie Cezara, następcy tronu oraz całego alfabetu.
Ave, Caesar!
Czwartek, czyli do wyboru, do koloru
Od jakiegoś czasu mam nowe hobby. Zacząłem katalogować pacjentów według moich autorskich i alternatywnych kryteriów.
Oficjalne kategorie wynikające z cech zewnętrznych pacjenta, takich jak oficjalna jednostka chorobowa czy też indywidualne cechy osobnicze, jak płeć, wiek czy waga, są dla mnie za mało sexy. A do tego nie określają tak dobrze prawdziwego charakteru człowieka jak mój autorski podział, czyli typ oraz charakter okrzyków wydawanych przez pacjenta podczas wykonywanych na nim (lub na niej) zabiegów terapeutycznych. Ten mój autorski katalog krzyków jest bardzo pojemny, a rozkład w miarę proporcjonalny. Nie jest zresztą zamknięty, gdyż pozostaję otwarty na nowe propozycje.
Kreatywność pacjentów też nie zna granic.
Pierwszą kategorię, Na Ludowo, reprezentują głównie kobiety w wieku powyżej 65. roku życia. Typowe jęki: O jeju! Jeju! O jejuńciu! Do pioruna! Do kroćset! Kurczę pieczone! Kurczę blade! Olaboga! O raju! Jasny gwint! Kurza stopa! Kurza dupa! Na rany koguta! – wykonywane są często z odpowiednim akcentem, choć niekoniecznie. W tej kategorii zdarzają się również mężczyźni, ale wtedy ich ludowe okrzyki mają zwykle zabarwienie opisane poniżej w kategorii numer sześć.
Kategoria druga, Rodzinna, zarezerwowana jest dla grupy wiekowej 35–65 lat bez względu na płeć. Przykładowe jęki: O matko! O mamuniu! Matulu! Mamusiu! Tatusiu! Mamo! Babciu, ratuj!
Kolejne dwie kategorie są pojemne oraz szeroko otwarte dla wszystkich, niezależnie od wieku, płci czy wyznania, gdyż charakteryzują je okrzyki o bliżej nieokreślonej etymologii.
I tak kategoria trzecia, którą określiłbym jako Nowomowną, jest twórcza i słowotwórczo nowatorska. Przykłady: Omaterdeju! Ja cię! Łotatafaka! Łaaa! A także kultowe okrzyki znane z polskiej kinematografii, jak: Kurdebalans! Kurdeblaszka! czy Krucafuks!
Czwarta to tzw. kategoria Błagalna. Jej przedstawiciele próbują brać nas pod włos i na litość: Panie Marcinku kochany, już wystarczy! Pani Anusiu, ja już nie mogę! Pani Joasieńko, błagam, błagam... Panie Jacusiu, proszę, ja wszystko zrobię, tylko niech pan już przestanie...
Kategoria piąta, czyli Religijna, jest równie pojemna i nie dyskryminuje nikogo. Okrzyki wydają z siebie zarówno osoby wierzące, jak i niewierzące oraz te wierzące inaczej. Przykłady: Matko Przenajświętsza! O Matko Boska! Jezusie Nazareński! Jezu Przenajświętszy! Jezu Chryste! Na litość boską! O Boże, Boże! Wśród młodszych pacjentów występują bardziej kosmopolityczne wersje językowe: Oh, God! Jesus!, Jesus Christ! Holly Mother! Względnie: Holly Cow! lub Holly Shit!
Kategoria szósta, Na Ostro, równie licznie reprezentowana bez względu na wiek czy płeć, to mniej lub bardziej wulgarne wulgaryzmy: O kurwa! Kurwa mać! Jasna cholera! Ciężka cholera! Ja chromolę! Względnie: Ja pierdolę! lub Ja pierdzielę, ale boli!
W językach obcych będzie to: Fuck! Shit! Madafucka! Scheisse! Merde!
Kategorii siódmej, tzw. Syczącej, osobiście nie lubię, gdyż nie jest przyjemna dla ucha. Syki pacjentów różnią się między sobą jedynie natężeniem i długością głoski: Sssssssssssss.
Kategoria ósma jest trochę nudna, monotematyczna i w ogóle Mono, gdyż polega na jękach przy użyciu spółgłoski Ł oraz samogłoski A, razem lub osobno: Aaaaaaaaaaaaaaa! Łaaa! Ała! A!
Wyróżniam jeszcze jedną kategorię, a raczej dyscyplinę dodatkową. To moja kategoria specjalna o numerze Zero, zarezerwowana dla prawdziwych mistrzów i twardzieli. Ci zaciskają zęby i zwieracze, tętno im przyspiesza, pot spływa po ciałach, ale cierpią z godnością i w milczeniu. Ogólnie szacun, ale... uwaga! Z bohaterstwem nie należy przesadzać. Terapeuta też człowiek, więc sygnał dźwiękowy w stylu „już wystarczy” często się przydaje. I może uratować zdrowie, a nawet życie...
Na tym nie koniec, gdyż mój osobisty katalog krzyków i jęków ma jeszcze jeden wymiar.
Określam bowiem nie tylko typ oraz charakter okrzyku czy jęku, ale zwracam też uwagę na sposób jego wykonania. Czyli wykon.
Wykony dzielę na cztery grupy podstawowe: jęk seksualny, jęk agresywny, jęk pieszczotliwy i wreszcie jęk żałosny. W związku z tym – ilu pacjentów, tyle indywidualnych reakcji, gdyż wszelkie kombinacje są możliwe i dopuszczone do użycia. Pacjenci jęczą więc seksualnie religijnie, agresywnie religijnie, żałośnie wulgarnie, pieszczotliwie wulgarnie, agresywnie rodzinnie, pieszczotliwie na ludowo lub na odwrót.
Niekwestionowaną królową i moją absolutną faworytką jest pani Regina, lat 75, dwa razy tyle wzrostu (w centymetrach) oraz wagi (w kilogramach). Pani Renia, bo tak każe się wszystkim tytułować, jest pełną (życia) kobietą, o wyjątkowym głosie.
I jęczy tak, że reżyserzy specjalizujący się w produkcjach typu Różowa landrynka lub Stęsknione gospodynie domowe powinni czym prędzej zaprosić panią Renię na casting do postsynchronów...
– Aaaaaaaaaaaaaaaa, Aaaaaaaaaaaaaa, A! A! A! Aaaaaaaaaaaaaa! A...
W związku z tym nasz kolega Mikołaj często pracuje w słuchawkach na uszach. Woli własny wykon.
Piątek, czyli Trójca Świetna
Teraz wreszcie mam czas, żeby skromnie (acz z dumą) wspomnieć, że druga praca jest spełnieniem moich zawodowych marzeń.
Orc-a-Med Centrum Rehabilitacji i Osteopatii to moje zawodowe dziecko, MOJA własna placówka medyczna. Nie: zakład, please!!! Jak na posiadacza trzech dyplomów przystało, w swojej placówce również występuję w potrójnej roli. Bywam doktorem kierownikiem, fizjoterapeutą i doktorem rehabilitacji w jednej osobie. Można więc śmiało powiedzieć, że jestem jak Trójca Święta. I świetna oczywiście! Wraz ze mną w Orc-a-Med spełniają się zawodowo znajomi lekarze i rehabilitanci oraz inni terapeuci i specjaliści. Diagnozujemy, doradzamy, leczymy, uzdrawiamy, rehabilitujemy, a czasem, niestety, rozczarowujemy. Konwencjonalnie i niekonwencjonalnie.
Przychodzą do nas pacjenci – najpierw nieznajomi, po chwili już znajomi, potem znajomi zadowolonych pacjentów, nasi znajomi, znajomi naszych znajomych. My sami do siebie nawzajem też chadzamy.
Centrum założyłem kilka lat temu. Z trzech, a może nawet czterech bardzo ważnych powodów: z poczucia misji, ciekawości, próżności, a o tym czwartym, ostatnim, napiszę przy innej okazji, bo to już zupełnie inna historia.
Pierwszy powód był taki, że od dziecka chciałem uzdrawiać świat i ludzi. Jak Terminator, Superman albo Miss World... Żeby na świecie panował pokój, nie było głodu i wszyscy byli zdrowi...
Drugim powodem była wrodzona ciekawość. Chciałem empirycznie sprawdzić i udowodnić, czy i czym różni się pomoc medyczna świadczona za żywą gotówkę od pomocy świadczonej za gotówkę martwą, czyli na tzw. NFZ. I różni się, niestety, co udowadniam do dzisiaj... Wstępne obserwacje poczyniłem już w pierwszym roku działania mojej niepublicznej placówki. Zauważyłem bowiem, że pacjenci płacący gotówką (ewentualnie kartą) zdecydowanie bardziej cenią swój czas. Płacą za usługę na godziny, więc wymagają od nas maksymalnej efektywności. Nie ma pogaduszek ani pokazywania zdjęć z wakacji. Pacjent ma problem i przychodzi, aby go szybko i skutecznie rozwiązać. Tu, teraz i zaraz. Z kolei u pacjentów rehabilitujących się w zakładzie publicznym, czyli u tych niepłacących (a raczej płacących inaczej), nie występuje żaden bezpośredni związek przyczynowo-skutkowy pomiędzy wykładaniem kasy a procesem leczenia. I właśnie ta drobna z pozoru różnica powoduje, że stosunek tego samego pacjenta do tej samej usługi bywa diametralnie różny. Cel niby ten sam, ale tacy pacjenci mają wtedy czas na wszystko. Na leczenie, gadanie i inne przyjemności...
Trzeci powód założenia przeze mnie Orc-a-Med to wspomniana wcześniej próżność.
Po prostu bardzo chciałem być czasem nazwany z szacunkiem, a nawet i pokorą: panem doktorem. Trochę joke, czyli żarcik taki, chociaż nie do końca. Prawda jest taka, że gdy wróciłem z gościnnych występów w USA, byłem tak napakowany energią i pomysłami, że jedna praca, do tego najemna, mi nie wystarczała. Lubię pracować bezpośrednio z pacjentami, ale lubię też płodozmian i różne wyzwania. Poza tym właśnie przestało mi się układać życie prywatne, a to zawsze dobry moment na rozpoczęcie czegoś nowego. Chciałem działać, pomagać, ale według MOICH zasad i przy użyciu moich pomysłów.
A dlaczego Orc-a-Med? To jest właśnie ten czwarty powód, ale o nim napiszę, gdy wreszcie się wyśpięęę... Bo ostatnio trochę nocy zarwałem. Nie było warto, więc nie będę o tym pisać, ale już wiem, że z tą panią never again...
Tydzień później
W Orc-a-Med czasami też sprzątam, więc chyba jednak świetna Czwórca jestem...
Piątek–sobota, czyli biedna moja dup(sz)a
Uwielbiam piątki, bo wtedy przyjeżdża do mnie mój Jerzyk.
Oficjalnie: Jerzy (po jednym dziadku i przyjacielu) Marcin (po mnie) Antoni (po drugim dziadku). Czyli mój prawie pięcioletni syn, który twierdzi, że ma cztery i pół, więc tej wersji będę się trzymał...
Z mamą Jerzyka nam nie wyszło, ale wspólny syn udał nam się wyjątkowo. Bardzo, bardzo. W związku z tym pozostajemy z moją eks w tak zwanych dobrych stosunkach, a nawet przyjaźnimy się. Młody kocha nas oboje i już przyzwyczaił się do tego, że ma wszystkiego po dwa. Dwa domy, dwa pokoje, dwa łóżka, dwa zestawy ubrań itp., itd. Dzięki temu i zabawek ma dwa razy więcej, a tym żadne dziecko nie wzgardzi. Tylko rower ma jeden, gdyż moja eks nienawidzi rowerów. To wersja oficjalna, bo tak naprawdę boi się jeździć. Przeżyła podobno jakąś traumę w dzieciństwie i od tej pory nigdy więcej nie wsiadła na rower. Na szczęście, jeśli chodzi o wychowanie naszego syna, jest mądrą kobietą. Uznała, że Jerzyk, jak na prawdziwego mężczyznę przystało, musi posiąść i tę umiejętność. Mamy więc umowę, że rower jest jeden i tylko u mnie. I tylko ze mną syn może jeździć. Dodatkowo kupiłem Młodemu taki specjalny half-wheeler, czyli po naszemu półrower, który jest doczepiany do mojego całego roweru. Jerzyk ma swój kierownik, pedały i przerzutki, ale to ja stanowię główną siłę napędową pojazdu. Jeździmy więc szybko i daleko. Pełna moc i improwizacja.
Nasz prawie podwójny rower, napędzany dwoma nieprzyzwoicie atrakcyjnymi mężczyznami, robi prawdziwą furorę. Szczególnie uwielbiają nas panie sklepowe w małych wiejskich sklepikach. W miejskich zresztą też.
– Może oranżadkę dla Małego? Albo jagodziankę? Świeżutkie, dostawa właśnie przyszła. Pan też się skusi... – wodzi na pokuszenie taka pani ekspedientka, wychylając się całą górną połową zza lady. Ja zwykle też się wtedy wychylam i skuszam...
W ostatni piątek wyskoczyliśmy z Jerzykiem za miasto. Bez noclegu, ale za to z paskudną przygodą, która skończyła się dla mnie tygodniową traumą!
Wracaliśmy już, gdy zaczęło się ściemniać. Pedałowałem więc ostro, a Jerzyk wyjątkowo mi pomagał. Chciałem szybko dojechać do oświetlonej drogi. Żeby było bezpieczniej, ze względu na syna... Wreszcie wjechaliśmy na miejską ścieżkę rowerową. Jasną i bezpieczną – jak założyłem błędnie, więc... straciłem czujność. Popełniłem błąd, który mnie bardzo drogo kosztował. Jechaliśmy szybko, a ścieżka była świeżo wysypana przez miejskich ekologów jakimś fucking żwirem. W pewnym momencie przednie koło ugrzęzło w dziurze, w której kiedyś musiała być kałuża, a teraz był to po prostu dół przysypany z wierzchu tym ekologicznym fucking żużlem. I stało się! Przednie koło zabuksowało, rower stanął w miejscu, a ja, niczym kowboj amator, wykonałem podwójne salto do przodu przez kierownicę i grzmotnąłem o glebę. A raczej o ten fucking żużel, bardzo nieprzyjemny w dotyku... Jerzyk też spadł, na szczęście mniej dramatycznie. Otrzepał się i od razu podbiegł do mnie. Dzielny syn!
– Tatusiu, nic ci się nie stało? – zapytał przestraszony, kucając przy mnie.
A ja leżałem i nie byłem w stanie się poruszyć. Ani mówić, ani oddychać... Leżałem, leżałem i zbierałem siły. Gwiazdy migały mi przed oczami i zastanawiałem się, czy wszystkie kości mam połamane. Jerzyk tak się zdenerwował moim milczeniem i leżeniem, że położył się obok mnie i zaczął pochlipywać. Po bardzo długiej chwili udało mi się zebrać resztki sił i godności. Uspokoiłem syna i powoli, bardzo powoli się podniosłem. Z wielkim trudem, ale jakoś się udało. Fachowo się obmacałem, ale chociaż wszystko mnie bolało, złamań nie stwierdziłem. Miałem za to paskudne, choć na szczęście niegroźne dla zdrowia, otarcia. A nasz rower miał pękniętą oponę. Z kolejnym wysiłkiem (i pomocą dzielnego Jerzyka) podniosłem rower i podprowadziłem do zatoczki.
Gdy byłem już z powrotem w pionie i wymieniałem dętkę, zatrzymał się przy nas jakiś chłopak z pytaniem, czy potrzebujemy pomocy. I dopiero wtedy dotarło do mnie, co się tak naprawdę stało... Mieliśmy z synem wypadek rowerowy. Zdarzyło się to nie na pustej drodze w wyludnionej okolicy, ale w centrum miasta, w stolicy europejskiego kraju, na ścieżce rowerowej uczęszczanej przez aspirujących do kultury osobistej warszawiaków i innych mieszkańców stolicy. Do zdarzenia doszło na wysokości Wilanowa, czyli bardzo eleganckiej dzielnicy. I gdy tak leżałem na glebie, a Jerzyk chlipał obok mnie, minęło nas co najmniej siedem osób różnej płci. Wszyscy na wypasionych rowerach, odziani w profesjonalne drogie stroje do jazdy rowerem. I NIKT się nie zatrzymał... Nikt nawet nie rzucił zdawkowego: Czy coś się stało? Nic, null, zero reakcji. Patrzyli na nas jak na ciekawostkę przyrodniczą na trasie i jechali dalej. A ja przecież nie leżałem w kałuży własnych odchodów czy wymiocin, tylko obok roweru, w stroju rowerowym, a obok mnie kucał mały Jerzyk, który płakał...
Wróciłem z naszej wycieczki obolały. Fizycznie i psychicznie. Otarcia i naderwania szybko się zagoją, ale moja psyche...
Teraz boli mnie dupa i dusza, nie wiem, która bardziej... A do tego jeszcze muszę wytłumaczyć jakoś tę sytuację Jerzykowi! Shit!
Niedziela, czyli na farmie
Dzisiaj leżę i się nie ruszam, a mój syn w tym czasie został farmerem. Ma swoje zwierzątka, które karmi, poi, a nawet rozmnaża. Oczywiście, wszystko wirtualnie, ale Jerzyk traktuje nowe obowiązki szalenie poważnie. Mnie zresztą też poucza i uświadamia.
– Bo wiesz, tatusiu, jak je będę dobrze hodował, to zwierzątka zakochają się w sobie, pocałują się i się rozmnożą. Ale tylko w oborze.
Dobrze, że ludzie mogą wszędzie... Jak już wrócę do formy, to znajdę kogoś do pocałowania, niekoniecznie w oborze.
PS Wiem, że nie powinienem, ale co ja na to poradzę, że też lubię sobie z Jerzykiem pograć. Mam tylko nadzieję, że Młody nie zdradzi nas przed mamusią, bo wtedy obydwaj dostaniemy szlaban. I nie tylko...
Poniedziałek, czyli al dente
Złamałem sobie ząb. Na szczęście nie przedni, tylko górną piątkę, ale i tak trochę widać. Shit! Kurwa! I boli jak cholera.
To karma i kara dla mnie za wyjście na lunch w godzinach pracy. Zwykle tego nie robię, bo pół godziny przerwy, która nam przysługuje, wystarcza zaledwie na praktyczną pogawędkę w pokoju socjalnym, obowiązkowo w towarzystwie spożywanej kanapki. Ale dzisiaj Mikołajowi oraz mnie zrobiły się okienka, bo nasi pacjenci poszli na wagary. Postanowiliśmy to wspólnie uczcić i zjeść lunch na bogato. Poszliśmy do pobliskiej knajpki na sushi, czyli teoretycznie powinno być zdrowo i raczej miękko... Niestety, nie było. Co było w środku, nie wiem. Może ząb rekina? Ale za to wiem, że teraz to mnie brakuje połowy górnej piątki... A ja rekinem nie jestem, więc zęby mi nie odrosną. I teraz czeka mnie wizyta u Konstantego, czyli u przyjaciela, dentysty, zwanego przez wszystkich Kotem... Niestety.
Ależ boli!!! Shit, shit, kurwa i cholera jasna! Zaraz zadzwonię i umówię się na wizytę!
O, jest już pan Karol na swoje zabiegi.
To ja zadzwonię do Kota później...
Po południu
O, przyszła pani Irmina. Zadzwonię później... Albo jeszcze później...
Wieczorem
Jutro zadzwonię, obiecuję.
Wtorek, czyli thriller romantyczny
À propos pana Karola. On i pani Jana to moi ulubieni pacjenci, a ich historia jest niczym sensacyjne love story z happy endem. A było to tak...
W piękny wiosenny poranek pani Jana, lat 74, szła niespiesznie do naszego zakładu.
Na plecach miała plecaczek ze strojem treningowym, a małą torebkę przepisowo przewiesiła przez ramię. Nagle podbiegła do niej wysoka postać w kapturze na głowie i zaczęła szarpać za torebkę. Pani Jana wie, jak się zachować, uczęszczała bowiem na kurs samoobrony na uniwersytecie trzeciego wieku.
– Na pomoc! Pali się! – krzyknęła donośnie, jednocześnie zapierając się nogami o podłoże.
Ręce miała na szczęście wolne, więc obiema kurczowo przyciskała do siebie torebkę.
Postać w kapturze nie odpuszczała i zaczęła szarpać mocniej. Obserwowaliśmy tę scenę z okna i od razu wraz z dwoma kolegami rzuciliśmy się na pomoc, jednak z piętra budynku do miejsca zbrodni był spory kawałek. Nie do pokonania w czasie poniżej minuty. Na szczęście wołanie pani Jany usłyszał pan Karol, który także udawał się w kierunku zakładu w celu rehabilitacji. Pan Karol rozejrzał się czujnie i szybko zlokalizował źródło krzyku. Na tyle szybko, na ile pozwalała mu świeżo zoperowana łąkotka, podbiegł do pani Jany szarpiącej się z kapturem (lub na odwrót). Przerwa na krótki opis postaci pana Karola.
Wysoki, postawny, lat 77, z grzywą białych włosów. Tych włosów zazdrości mu zresztą większa część moich kolegów z pracy... Pan Karol jest elegancki i nigdy nie nosi kapci ani innych kubotów. W młodości trochę boksował, a nawet więcej niż trochę, bo w latach sześćdziesiątych zdobył podobno tytuł wicemistrza Polski w wadze półciężkiej.
Pan Karol zjawił się więc obok pani Jany, zanim inni przechodnie zdążyli się zorientować, co się dzieje.
– Puść tę torebkę, młody człowieku – powiedział spokojnym, acz stanowczym głosem, patrząc kapturowi prosto w oczy. – Już!
– Spieprzaj, dziadku!!! – odwarknął kaptur i jeszcze mocniej szarpnął torebką.
Pan Karol nic nie odpowiedział, wykonał za to swój słynny niegdyś lewy prosty na górę, z klasycznym angielskim jabem. Z głowy napastnika spadł kaptur, a z nosa poleciała krew. Kaptur, już bez kaptura, zachwiał się i padł na chodnik.
Uratowana pani Jana błyskawicznie wyciągnęła z kieszeni telefon i zadzwoniła pod 112. Rzeczowym głosem zrelacjonowała zajście i podała adres. Pan Karol w tym czasie pilnował kaptura, który trzymając się za nos, próbował się podnieść. Patrol policji musiał być w pobliżu, bo zjawił się po trzech minutach. Panowie policjanci spisali zeznania, podziękowali panu Karolowi za obywatelską postawę i odjechali z kapturem w budzie. My z kolegami robiliśmy jedynie za świadków zajścia, bo pan Karol odwalił za nas całą czarną robotę.
– Mam nadzieję, że nic się pani nie stało – powiedział pan Karol, patrząc i widząc wreszcie panią Janę. Oko mu błysnęło, a serce zabiło mocniej. – Odprowadzę panią.
– Bardzo dziękuję za pomoc – odpowiedziała pani Jana, uśmiechając się i patrząc swojemu wybawcy głęboko w oczy.
Tu muszę dodać, że uśmiech pani Jany ma w sobie coś takiego... Sam mógłbym się zadurzyć, gdybym miał ze trzydzieści lat więcej...
Pan Karol też był trafiony i zatopiony.
– Przepraszam, nie zdążyłem się przedstawić. Nazywam się Karol M. i miło mi panią poznać – ukłonił się. – To dokąd mam panią odprowadzić?
– O tu, niedaleko. Na rehabilitację – odrzekła pani Jana, znowu uśmiechając się do swego wybawcy. – Jeszcze raz panu dziękuję.
Pani Jana wzięła pana Karola pod rękę tak naturalnym gestem, jakby robiła to codziennie, i tych kilkanaście metrów do drzwi wejściowych naszego budynku pokonali już razem.
– Mam nadzieję, że do rychłego zobaczenia, pani...
– Jano. Do zobaczenia, panie Karolu. – Pani Jana podała swemu wybawcy rękę i zaszczyciła go kolejnym uśmiechem.
Po czym weszła do budynku. A pan Karol potrzebował chwili, aby ochłonąć z wrażenia. Obszedł budynek dookoła. Kilka razy. I wtedy postanowił, że musi być ciąg dalszy...
Pół godziny później pani Jana ponownie ujrzała pana Karola, tym razem w ogólnej sali gimnastycznej. Od tej pory, czyli od dwóch lat, są nierozłączni. Zamieszkali razem i są szczęśliwi.
Chciałbym tak wyglądać w ich wieku. I tak kochać... Love, love, love...
Środa, czyli podstawa to postawa
Dzisiaj pani Hania, lat 56, zadała mi podczas zabiegu bardzo trudne pytanie.
– Panie Marcinku... – zaćwierkała głosem wróbelka. – Według pana to na ile lat ja wyglądam? Bo wie pan, cała moja rodzina ma takie młode geny...
Milczałem dyplomatycznie, a pani Hania zachęcona moim milczeniem kontynuowała wywód na temat swojego wieku.
– Bo wie pan, gdy idę z synem do restauracji, to ludzie myślą, że jestem jego żoną! Zresztą synowa to nie bardzo mi się udała... Miła jest, nie powiem, ale już z wyglądu to nie bardzo... A ja się trzymam, prawda? No, ile pan dałby mi lat, panie Marcinku? Ale tak szczerze! Pan przecież zna się na ludziach! Ja bardzo cenię sobie pana zdanie... – Pani Hania uniosła głowę i uśmiechnęła się do mnie zalotnie wytuszowanymi rzęsami.
No i miałem problem. I tylko kilka sekund na jego rozwiązanie.
Po pierwsze: bardzo lubię panią Hanię, bo jest wesołą i całkiem przyjemną kobietą, choć zdecydowanie za suchą.
Po drugie: wiem dokładnie, ile ma lat. W karcie każdego pacjenta jest jego PESEL, a on nigdy nie kłamie.
Po trzecie: pomimo całego swojego uroku osobistego i wagi piórkowej pani Hania wygląda na 60 z przodu, na 60 z tyłu, a z boku... na 70. Z hakiem...
Po czwarte: nie mogę jej przecież tego powiedzieć!
Milczałem więc dyplomatycznie i myślałem intensywnie, uśmiechając się jednocześnie tak ciepło, jak tylko ja potrafię... Wreszcie znalazłem odpowiedź godną „dyplomatora”, jak mawia mój syn.
– Pani Haniu, pani ma piękną i młodą duszę! – ogłosiłem.
Widok rozpromienionego uśmiechu mojej pacjentki był bezcenny, a ja jeszcze do wieczora byłem z siebie dumny.
A teraz uwaga!
Drodzy potomni, którzy w następnym stuleciu odnajdziecie mój pamiętnik. Pamiętajcie o postawie! Wiek można ukryć z przodu, można zamaskować z tyłu, ale z boku się NIE DA!
PS1 O ile, drodzy potomni, będziecie w swoich czasach jeszcze w ogóle stać czy chodzić...
PS2 Swoją drogą, muszę kiedyś spisać te wszystkie historie, którymi raczą mnie pacjenci. Czasem czuję się, jakbym był ich terapeutą nie tylko od ciała, ale też od duszy...
PS3 Podsumowując wydarzenia dzisiejszego dnia, stwierdzam, że warto mieć młodą duszę. I dupę też.