Читать книгу Janusz Kulig. Niedokończona historia - Agnieszka Gola - Страница 7
Helena Kulig Wróbel orła nie urodzi
ОглавлениеDzień 19 października 1969 roku to dla Pani szczególny dzień?
Pamiętam ten dzień bardzo dokładnie, minuta po minucie. To była noc. Męża nie było przy mnie, bo był w akademiku, a u mnie rozpoczęła się akcja porodowa. Nie miałam nikogo w pobliżu, więc poprosiłam o pomoc sąsiada, który ciężarówką zawiózł mnie do szpitala. O 7.30 na świat przyszedł nasz syn Janusz. To była cudowna chwila. Januszek ważył 3200 gramów i miał 62 centymetry. Był bardzo długi. Marzyłam, aby urodził się syn, i wymarzyłam go sobie. Wtedy nie było takich możliwości jak teraz, że już na początku ciąży wiadomo, czy będzie syn, czy córka. Narodziny były dla nas ogromnym zaskoczeniem. Ale bardzo się ucieszyliśmy z mężem, mieliśmy już córkę Ewę, więc po cichu oboje marzyliśmy o synu. 19 października 1969 roku nasze marzenie stało się rzeczywistością.
Kto wybrał imię Janusz?
Ustaliliśmy z mężem, że jeśli będzie córka, to ja będę wybierała imię, a jeśli syn, to on. Więc jemu przypadło pierwszeństwo wyboru imienia. Mężowi zawsze podobało się imię Janusz. I tak zostało. Nazwaliśmy syna Janusz, a na drugie dostał Marek, bo mnie osobiście bardzo podobało się to imię. Ale powiem szczerze, że to imię do Januszka pasowało, więc nie upierałam się, aby był Markiem. Mąż, jak tylko się dowiedział, że urodził mu się syn, następnego dnia przyjechał do szpitala. Był taki szczęśliwy.
A starsza siostra Ewa jak zareagowała na brata? Była zazdrosna?
Wręcz przeciwnie, Ewunia była bardzo szczęśliwa, że ma młodszego brata. Oni od małego bardzo byli ze sobą zżyci. Z upływem lat wiadomo, jak to rodzeństwo, raz się kłócili, raz żyli w idealnej zgodzie, ale wspierali się zawsze. Nawet kiedy byli mali, nie miałam z nimi wielu problemów. Ewa chętnie opiekowała się młodszym bratem. A że byli w miarę spokojnymi dziećmi, czasem oczywiście jak każde dziecko coś narozrabiali, więc nie miałam w młodości z nimi żadnych problemów. Janusz uwielbiał się bawić samochodzikami. Mógł tak siedzieć godzinami i wtedy zapominał o całym świecie.
Czyli żadnych psikusów Państwu nie robił?
Oj, robił, robił. Jak to dziecko. Pamiętam, jak raz przyszedł do nas milicjant. To były jeszcze czasy milicji, a nie policji. Jak to milicjant, miał przy sobie pistolet. Pamiętam, siedział wtedy z mężem w salonie i rozmawiał, a Janusz zwinął mu ten pistolet i pobiegł na podwórko się nim bawić. Na szczęście w miarę szybko się zorientowaliśmy, co się wydarzyło. Zaczęliśmy szukać Janusza, a on wesoło biegał po podwórku i bawił się w milicjanta (śmiech). To był jego pierwszy taki wybryk, a z latami ich przybywało.
Do przedszkola lubił chodzić?
Z czasem tak, ale początki były trudne. Zdarzało się, że jak tylko wyszłam z przedszkola, to Janusz uciekał i Ewa musiała go gonić. Ale to ona już najlepiej opowie tę historię. Ja zapamiętałam natomiast, jak kiedyś Janusz przyniósł z przedszkola jakiś samochodzik, którym bardzo się lubił bawić i który mu się podobał. Bez pytania, po prostu jakimś sposobem przemycił go do domu. Wtedy mu tłumaczyłam, że tak nie wolno, i następnego dnia zabrał samochodzik, oddał i przeprosił za to, co zrobił. Ale cóż, trzeba szczerze powiedzieć, że od małego miał absolutnego bzika na punkcie samochodzików i nikt na jego zainteresowanie nie miał żadnego wpływu.
To jak się domyślam, jego pierwszą zabawką był samochodzik?
Dokładnie tak, pierwszą zabawką był samochodzik i miał ich naprawdę dużo. Ale pamiętam też, jak bardzo marzył, aby dostać motorower Osa. Nie pamiętam, ile Januszek miał wtedy lat, może cztery. Gdy już dostał wymarzony motorower, to postawił go przy swoim łóżku w pokoju. Absolutnie nigdzie indziej nie mógł stać. Musiał go mieć ciągle przy sobie. A gdyby Pani widziała, jak sobie doskonale taki maluch na nim radził. Byliśmy pełni podziwu dla niego.
Z przedszkola uciekał, a jak wyglądały czasy szkolne?
W szkole pod względem nauki było naprawdę dobrze. Janusz nie miał problemu z nauką, szybko przyswajał nową wiedzę. Zazwyczaj przynosił same piątki i czwórki. Janusz miał ścisły umysł, jak to się mówi. Do jego ulubionych przedmiotów należały matematyka, chemia. Te przedmioty mu zdecydowanie lepiej leżały. Jak musiał czytać lektury, to prosił siostrę o pomoc w tej sprawie. Po skończeniu podstawówki Janusz rozpoczął naukę w technikum budowlanym w Krakowie. I to właśnie tam rozpoczęła się jego przygoda z rajdami. Poznał Darka Burkata i wielu innych kolegów, którzy też interesowali się samochodami. Janusz już wtedy miał prawo jazdy, jak dojeżdżał do technikum. Wyraziliśmy zgodę na to, aby zrobił kurs w wieku szesnastu lat. Na początku Janusz jeździł moim czerwonym Maluchem. A później już kupił sobie swój pierwszy samochód. Był to groszkowy Maluch odkupiony od szwagra.
Rodzinny wyjazd do Zakopanego
Janusz od małego marzył, aby zostać kierowcą rajdowym?
Janusz od dziecka marzył o byciu kierowcą. Już od czasów podstawówki chciał się uczyć w technikum samochodowym. Ta szkoła była jednak bardzo daleko od nas, bo aż w Nowym Sączu. Mąż nie chciał się zgodzić, aby Janusz poszedł do technikum samochodowego, i zmusił go do wyboru innej szkoły. Syn wybrał właśnie tę budowlaną. Nie mogę powiedzieć, że to była szkoła jego życia. Ale z drugiej strony, patrząc teraz na ten wybór z perspektywy lat, to właśnie tam poznał swojego pierwszego pilota Darka i wielu innych wspaniałych kolegów, którzy z nim współpracowali do samego końca kariery, jak na przykład Rysiek Greggio. To jest człowiek, który może opowiedzieć wiele historii związanych z Januszem, zwłaszcza z czasów technikum.
Czasy technikum to burzliwy okres?
(śmiech) Niech Rysio najlepiej to opowie. Będzie o czym czytać.
Na pewno zapytam. A wracając do Janusza, jak Pani jako mama zapatrywała się na pasję syna?
Dla Janusza słowo było ważniejsze od czynu. Wiedziałam, jaki ma charakter, że jak sobie coś postanowi, to będzie w to brnął do końca. Patrząc nawet na to, jak jako mały chłopiec siadał tacie na kolanach i tylko tam widział swoje miejsce. Później w wieku dwunastu lat już mu się zdarzyło samemu pojechać do szkoły. Zdawałam sobie sprawę, że ta pasja syna będzie trwała latami. Oczywiście jako mama bardzo się martwiłam. Na początku może mniej, bo była to bardziej zabawa niż jazda. Ale gdy zaczęły się prawdziwe czasy rajdowania, to ten strach o syna był zdecydowanie większy. Mimo iż miałam obawy, to nigdy mu nie powiedziałam, że ma przestać jeździć i zająć się czymś innym. Widziałam, że on ma dryg do tego samochodu. Gdyby Pani widziała, jak jemu się oczy świeciły, kiedy widział samochód rajdowy. Z jakim uśmiechem i pasją mówił o rajdach. Widząc swojego syna tak szczęśliwego, nie mogłam mu czegokolwiek zabronić. Gdy już Janusz zaczął jeździć w rajdach, staraliśmy się z nim być na każdych zwodach. Ta obecność przy nim też mnie jakoś uspokajała, a on chyba również czuł się bezpieczniejszy.
Jaką Pani pełniła rolę podczas rajdu?
Byliśmy z mężem na prawie wszystkich rajdach, oprócz tych, które były naprawdę daleko, jak Meksyk czy Nowa Zelandia. Każdy rajd był wyjątkowy na swój sposób i każdy głęboko utkwił mi w pamięci. To były czasy, kiedy nie było komputerów, telefonów, nie to co teraz. Śmiali się trochę ze mnie, że ja na rajdzie byłam takim informatorem Janusza. Stałam na odcinkach specjalnych i zapisywałam wszystkie czasy. Później Janusz się mnie pytał po cichu, jak jechał. Więc mu przekazywałam, ile stracił na danym odcinku lub ile zyskał. Do dzisiaj mam te notatki głęboko schowane w szufladzie. Pamiętam jeden z rajdów Barum na Słowacji. Podszedł do mnie dziennikarz, bo trochę się pogubił w tych wszystkich czasach i nie wiedział, co ma powiedzieć. Marek Handwerker wtedy mu powiedział, że ma przyjść do mnie, bo ja mam na pewno wszystkie czasy. I tak faktycznie było. Podszedł do mnie, a ja mu dyktowałam czasy poszczególnych zawodników. Nazywali mnie trochę takim managerem Janusza. Jak Janusz kończył odcinek i chciał wiedzieć, czy poszło mu dobrze, czy źle, to pokazywałam mu albo kciuk do góry, albo do dołu. Wtedy wiedział, czy ma dobry czas, czy gdzieś na odcinku stracił kilka sekund. Moja rola nie kończyła się jednak na samych rajdach. Jak zostawałam w domu, a z Januszem jechał mąż, to syn zawsze mnie prosił, abym nagrywała na kasetę cały rajd. Więc siedziałam przed telewizorem i nagrywałam relacje z rajdu. Nawet później jakieś wywiady z synem nagrywałam. A on po rajdzie, zazwyczaj w niedzielę po obiedzie, siedział z ojcem i przeglądał te nagrania, analizując minuta po minucie.
Kiedy zostawała Pani w domu, to martwiła się o syna podwójnie?
Jak byłam z nim podczas rajdu, to się bałam. Ale jak siedziałam w domu i nie mogłam oglądać rajdu, bo odbywał się gdzieś daleko w Meksyku czy Nowej Zelandii, to bałam się podwójnie. Matka zawsze martwi się o swoje dziecko. A gdy dziecko uprawia taką dyscyplinę, jaką uprawiał nasz Janusz, to martwiłam się jeszcze bardziej. W takim dniu rajdowym normalnie pracowałam, ale moje myśli były cały czas przy synu. Ciągle myślałam i czekałam na telefon, kiedy zadzwoni i powie, jak mu poszło.
Co czuje matka stojąca na odcinku specjalnym i patrząca na swojego syna?
Emocje są niesamowite. Zazwyczaj to takie uczucie, kiedy duma z syna przeplata się ze strachem, aby nic mu się nie stało. Kiedy widziałam, że idzie mu dobrze, bardzo się cieszyłam. Jeśli tylko nie słyszałam silnika jego samochodu, to już od razu był ogromny strach, czy czasem gdzieś się coś nie wydarzyło. Tych emocji chyba nie da się opisać słowami. Najlepiej to, co chcę powiedzieć, zrozumie każda matka. Bo matki mają ten instynkt, mają czasem jakieś przeczucia, najbardziej przeżywają sukcesy i porażki swoich dzieci. Przecież ja zbierałam każdy wycinek prasowy o Januszu. Nagrywałam każdy rajd, każdy wywiad. Do dzisiaj to wszystko trzymam. To taka moja wieczna pamiątka i talizmany. Do dziś w tym jego pokoju stoi część pucharów. Resztę zabrała żona Janusza, inne mąż rozdał.
Za to kibice mieli szczególne miejsce w sercu Janusza.
To prawda, Janusz nie wyobrażał sobie sportu bez kibiców. Zawsze nam powtarzał, że to dla nich jeździ i że każdy kibic jest dla niego bardzo ważny. On nie traktował ludzi z góry. Bez względu na wykształcenie czy status majątkowy z każdym potrafił się porozumieć. I tak samo było z kibicami. Każdy, kto go zaczepił podczas rajdu, dostał od niego autograf, mógł sobie zrobić z Januszem zdjęcie, a gdy miał chwilę, nawet zamienić kilka słów. Przecież był taki czas, że Janusz był bardzo popularny. Czasem ktoś go zaczepił w sklepie czy w innym miejscu i też nie miał z tym problemu, nikomu nie odmawiał. Janusz bardzo się bał podczas rajdu, żeby nigdy nie potrącić jakiegoś kibica czy nie spowodować wypadku. Tego by sobie nigdy nie wybaczył. Kibice byli dla niego bardzo ważni, tak jak on dla kibiców, bo zawsze wspierali go całym sercem. Pamiętam, że kiedyś byłam z Januszem na Rajdzie Elmot. Jechał tam wtedy znakomicie. Stała za mną grupka kibiców i jeden z nich mówi: „Ale Kulig daje ognia, jedzie jak petarda”. Ja się tylko tak obróciłam i spojrzałam na nich, ale oni nie wiedzieli, że jestem mamą Janusza.
A Januszowi zdarzyło się przekląć?
Powiem szczerze, że nigdy nie słyszałam. Przeżyłam z nim tyle lat i nigdy mu się nie zdarzyło przy nas przekląć. Nawet gdy był bardzo zdenerwowany, to nigdy nie używał takich słów. Może w obecności kolegów czy innych osób mu się zdarzyło, ale przy nas nigdy. Przecież widzę, jak w dzisiejszych czasach dzieci rozmawiają z rodzicami. Co słowo to przekleństwo, a Janusz nigdy.
Trąbka Janusza, na której grał w młodości. Do dziś leży w jego pokoju w Łapanowie wśród zdobytych pucharów
Janusz uważał siebie za mistrza kierownicy?
Absolutnie nie, Janusz miał zawsze w sobie bardzo dużo pokory. Nigdy nie mówił o sobie, że jest najlepszy. Rzadko też, gdy z kimś jechał, wytykał komuś błędy, nawet jak widział, że ktoś je popełnia. Czasem to bardziej mąż zwracał Januszowi uwagę i mówił mu, że ma coś powiedzieć lub skomentować jakąś sytuację, ale on odpowiadał ojcu, że wie, gdzie jest jego miejsce w szeregu. Nigdy się nie wywyższał i nigdy nie wychodził, jak to się mówi, przed orkiestrę.
Przywiązywał wagę do pucharów i medali, które wygrywał?
Bardzo się cieszył z każdego medalu i pucharu i każdy na swój sposób był dla niego szczególny i bardzo ważny. Ale nie przywiązywał takiej wagi, że robił sobie z nich ołtarzyk, gdzie je układał, dmuchał i chuchał, aby zawsze się świeciły. To było nie w jego stylu. Jak przywoził do domu puchary, to stawiał je na specjalnej półce w swoim pokoju.
Syn lubił dobrze zjeść?
Tak, bardzo, zresztą chyba jak każdy typowy mężczyzna. Ale nie był taki, że jadł zachłannie lub się przejadał. Wolał mniej, ale konkretnie i to, co mu smakowało. A najbardziej oczywiście lubił pierogi z mięsem, kotleciki, rosołek. Zresztą od małego nie miałam z Januszem żadnego problemu, jeśli chodzi o jedzenie. Jadł wszystko, co mu przygotowałam, nie grymasił, jak dzieci czasami potrafią. Stąd też jak już później Janusz jeździł na rajdy i był skazany na jedzenie poza domem, to zawsze przed wyjazdem dawałam Markowi Handwerkerowi kopertę z pieniędzmi na obiad w tajemnicy przed mężem, a mąż robił to samo w tajemnicy przede mną. I taka była to nasza tajemnica poliszynela, a chłopcy mieli pieniądze na kilka dobrych obiadów.
A Janusz sam gotował?
Tak, i to nawet bardzo dobrze. Jego popisowym daniem była jajecznica z serem i pomidorami. Do dziś z mężem pamiętamy jej smak. Wiele razy później próbowaliśmy ją odtworzyć, ale nigdy nie wychodziła nam taka sama, jaką robił Janusz. Uwielbiał tę jajecznicę i jeść, i robić. Czasem, jak już wyprowadził się z domu, to dzwonił do mnie i mówił, że gotuje teraz jakąś zupę albo robi pierogi z mięsem, i pytał, jak ma to zrobić, żeby mu wyszło. Nie bał się gotować i nie bał się też prosić, żeby ktoś mu doradził. Janusz potrafił doskonale jeździć, dobrze gotować i miał jeszcze wiele innych talentów.
Jakie?
Przez wiele lat chodził do klasy muzycznej. Doskonale grał na trąbce. Miał talent, odziedziczył go po tacie. I powiem szczerze, że gdyby nie był leniem, to pewnie ten talent muzyczny by wykorzystał. Kiedyś nawet nasz organista z kościoła zaprosił go do wspólnej gry w kościele podczas majówki. I faktycznie Janusz poszedł i grał z nim na chórze podczas nabożeństwa. Ale to był jego pierwszy i chyba ostatni występ muzyczny. Prócz trąbki Janusz grał także na gitarze, akordeonie, pianinie. Miał doskonały słuch muzyczny i był samoukiem. Jak gdzieś usłyszał jakąś piosenkę, to od razu potrafił ją zagrać.
To w święta pewnie kolędy były obowiązkowo grane. A jak spędzali Państwo święta, kiedy Janusz był mały i w późniejszych latach?
Święta to taki szczególny okres, więc jak wiadomo, dzieci zawsze czekają na prezenty. Ale nie przypominam sobie, abyśmy mieli jakieś takie szczególne tradycje. Chyba jak każda polska rodzina, dwanaście potraw na stole, wigilia w gronie najbliższych. Dla nas najważniejsze wtedy było, że możemy być razem. Jak Janusz dorastał i później, jak wyprowadził się z domu, to też trochę inaczej to wyglądało. Ale tradycję mieliśmy zawsze jedną, że wigilia była u nas i zawsze przy tym naszym dużym stole wszyscy się spotykali. Tak jest do dzisiaj. W święta Januszowi nie mogło zabraknąć karpia w galarecie. To był obowiązek i karp w galarecie musiał być. A teraz nie mogę się pogodzić, że przy wigilijnym stole brakuje Januszka.
To bardzo trudny temat, ale jeśli już go Pani poruszyła, to zapytam, jak wyglądały te pierwsze święta po wypadku.
To były jedne z najgorszych świat w naszym życiu. Ale podczas tej wigilii spełniliśmy jedno z życzeń Janusza. Pierwszą wigilię po jego śmierci spędziliśmy w Krakowie. Janusz w 2004 roku miał się przeprowadzać do nowego mieszkania, był w trakcie wykańczania. Bardzo się cieszył, że udało mu się kupić duże mieszkanie i chciał, aby pierwsza wigilia odbyła się właśnie u niego i jego żony. Opowiadał mi o wykańczaniu i o tej pierwszej wigilii przez telefon trzy godziny przed swoją śmiercią. Mimo iż do wigilii było ponad dziesięć miesięcy, to na samą myśl o pierwszych świętach w nowym domu ogromnie się cieszył. Jednak nie udało mu się nawet przez chwilę pomieszkać w tym mieszkaniu, bo w chwili wypadku trwało jego wykańczanie. Więc w pierwszą wigilię po jego śmierci Agnieszka zaprosiła nas do siebie, aby spełnić życzenie Janusza. Było nam bardzo trudno, proszę sobie wyobrazić, jaki to ból. Ale musieliśmy spełnić jego prośbę i być w tym dniu razem. Od tamtego czasu zawsze zostawiamy jedno puste miejsce i nakrycie dla Janusza, a pierwsze, co robimy przy wigilijnym stole, to jest modlitwa za niego i tych, których nie ma już z nami. Każda kolejna wigilia jest tradycyjnie urządzana u nas.
Miała Pani bardzo bliskie relacje z synem?
Byliśmy wszyscy bardzo zżyci ze sobą, a ja jako matka ze swoimi dziećmi szczególnie. Janusz był takim synem, że potrafił przyjść do mnie porozmawiać, powiedzieć, z czym ma problem. Nie mówił tego od razu, ale jeśli jakiś problem nie dawał mu spokoju, to bardzo często pytał o radę. Był zamkniętym chłopakiem i nie był wylewny, ale był bardzo szczery w tym, co mówił i robił. Nie miał przed nami tajemnic, przynajmniej tak mi się wydaje. Potrafił ze mną usiąść, wypić kawę i szczerze porozmawiać. Nie było żadnych tematów tabu. I nigdy mnie nie okłamał.
Jakim Janusz był ojcem?
Był bardzo dumnym tatą, ale też wspaniałym ojcem. Wiadomo, że jego nie było sporo czasu w domu. Ale kiedy tylko wracał z rajdów, to każdą wolną chwilę spędzał z Paulinką. Potrafił się nią doskonale zajmować. Pamiętam, jak chciał mi powiedzieć, że Agnieszka jest w ciąży i po raz drugi zostanie tatą. Zadzwonił wtedy do mnie do pracy i mówi do mnie tak: „Babenia (bo tak mówiła na mnie jego starsza córka), siedzisz czy stoisz?”. Więc mu odpowiedziałam, że siedzę, a on mi na to: „To dobrze, bo będę po raz drugi tatą”. Był wtedy bardzo szczęśliwy. Janusz miał taki dobry charakter, wszystkim się cieszył, był bardzo lubiany, nikomu nie dał zrobić krzywdy.
Dzień 13 lutego 2004 roku to jeden z najgorszych dni dla Pani.
Wracaliśmy tego dnia z sanatorium i zatrzymaliśmy się u rodziny w Toruniu. Mieliśmy tam przenocować i w sobotę rano wrócić do domu. Jeszcze jak jechaliśmy, to o szesnastej Janusz do mnie dzwonił i mówił, że w niedzielę nie przyjedzie do nas na obiad, bo ma w Gliwicach jakieś ważne spotkanie. To była absolutnie normalna rozmowa. Czasami jest tak, że matka coś przeczuwa, ma jakieś złe przeczucia, a ja nie miałam absolutnie żadnych złych myśli. Poprosił tylko wtedy: „Powiedz dziadkowi (czyli tacie), żeby ostrożnie jechał”. I na tym skończyła się rozmowa. Dojechaliśmy do mojego chrześniaka do Torunia. Po osiemnastej dostałam telefon od Darka Burkata. Najpierw zapytał mnie, gdzie jestem, a później czy wiem, że Janusz miał wypadek. Zapytałam go gdzie. A Darek mi powiedział, że gdzieś na Śląsku, chyba w Pszczynie. Ale nie chciał mi dokładnie powiedzieć, co się stało, mówił, że jeszcze dokładnie nie wie, że jak będzie miał jakieś informacje, to do nas zadzwoni. I faktycznie za niedługo odezwał się jeszcze raz i powiedział, że Janusz nie żyje. To był szok i niedowierzanie. Zaczęłam od razu dzwonić do męża, który poszedł odstawić samochód na parking. Natychmiast poszliśmy po auto i od razu wracaliśmy do Łapanowa. Jak przyszliśmy po nasz samochód na parking strzeżony, to w budce strażnika leciały wiadomości i już tam mówili, że na przejeździe kolejowym zginął Janusz Kulig. Nawet sobie Pani nie wyobraża, jakie to okropne uczucie. Całą drogę do Krakowa przepłakaliśmy. Nie wiem, jak mąż przejechał tę trasę. Pojechaliśmy prosto do Agnieszki i dopiero nad ranem wróciliśmy do domu. Poprosiliśmy ojca Jarka Barana, który ma zakład pogrzebowy, aby zorganizował cały pogrzeb, bo my nie mieliśmy do tego głowy. Mąż jedynie poszedł wybrać trumnę, całą resztą oni się zajęli aż do samego pogrzebu, który również był dla nas ogromnie trudny. Proszę sobie wyobrazić, że na pogrzebie Janusza było ponad siedem tysięcy osób, nawet z zagranicy ludzie przyjechali. Tego nie da się opisać. Ci wszyscy ludzie, którzy przyszli na pogrzeb, nawet nie zdawali sobie sprawy, ile dla nas znaczyła ich obecność, jak wiele nam dodali otuchy w tych trudnych dla nas chwilach. Od dnia pogrzebu jestem u Janusza codziennie na cmentarzu. Chyba nie było ani jednego dnia, żebym go nie odwiedziła. Od 2004 roku nie było dnia, aby na grobie Janusza nie paliły się znicze. Proszę sobie wyobrazić, że po Wszystkich Świętych sprzątałam grób i aż policzyłam, ile było zapalonych zniczy. Trzysta pięćdziesiąt, to jest nie do uwierzenia.
Podobno od dnia śmierci Janusza zapisuje Pani w kalendarzu, ile dni go już nie ma z Państwem?
To prawda, mogę nawet Pani pokazać ten kalendarz. Na dzień dzisiejszy (16 października 2018) minęło już 5358 dni od śmierci Janusza. Czuję taką potrzebę i zapisuję te dni. Nie wiem, może jest mi tak jakoś łatwiej. Trudno mi to wytłumaczyć.
Pani mąż następnego dnia po wypadku wybaczył dróżniczce. Pani jako matce było równie łatwo?
Ja wybaczyłam tej kobiecie, ale tylko duchowo. Nigdy z nią nie rozmawiałam i nawet nie spotkałam jej twarzą w twarz, a na rozprawę do sądu nie pojechałam. Oczywiście nie mogę powiedzieć, że nie miałam do niej żalu, bo to by było nienormalne. Jasne, że miałam. Do dziś czasem sobie myślę, że gdyby wtedy nie miała tego dyżuru, to może by nie doszło do tego tragicznego wypadku i Janusz byłby tutaj z nami. Ale czasu nie da się niestety cofnąć.
Jak Pani myśli, komu jest trudniej żyć, Państwu bez syna, czy dróżniczce ze świadomością, że nieumyślnie doprowadziła do śmierci?
W takiej sytuacji najtrudniej jest żyć rodzicom. Ta kobieta na pewno też bardzo to przeżyła, ale proszę mi uwierzyć, my przeżywamy to do dziś. Nie ma chyba nic gorszego w życiu niż pochowanie swojego własnego dziecka. To ból, który w sercu rodzica pozostaje na całe życie, i z tym bólem trzeba żyć. Ja do dziś mam uraz, że jak pojawia się w kalendarzu data trzynastego w piątek, bez względu na miesiąc, to tylko myślę, żeby coś złego się nie wydarzyło. Ale ta trzynastka chyba faktycznie była pechowa dla Januszka. Bo gdy czasem zdarzyło mu się nie ukończyć rajdu bądź wypadł z trasy, miał awarię, to zawsze był to dzień trzynasty bądź trzynasty odcinek. Nie lubił trzynastki, ona zdecydowanie była dla niego pechowa.
A szczęśliwą liczbę miał?
Tak, to zdecydowanie cyfra 1. Jedynka była dla niego szczęśliwa. Miał szczęście do liczb, bo z wieloma numerami startował, ale w totolotka nie grał.
Gdyby Janusz nie był osobą publiczną i gdyby ludzie ciągle nie wracali wspomnieniami, tak jak my teraz, to byłoby Państwu łatwiej pogodzić się z jego śmiercią?
Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Wydaje mi się, że nie. Ale powiem szczerze, że ja jestem bardzo dumna z naszego syna. To, co dzieje się wokół jego osoby od piętnastu lat, jest dla nas bardzo ważne. Spotkania z wiernymi fanami, Memoriał im. Mariana Bublewicza i Janusza Kuliga w Wieliczce, audycje radiowe, nawet ta książka czy Pani film. To jest dla nas zaszczyt, że mimo iż od śmierci Janusza minęło tyle lat, ludzie wciąż pamiętają o nim i o nas.