Читать книгу Kastor. Bezlitosna siła, t. 1 - Agnieszka Lingas-Łoniewska - Страница 5

Rozdział 1

Оглавление

Sia, Never give up!

Krew szumiała mi w uszach, w ustach czułem jej smak. Na dłoniach miałem czerwone plamy, a w oczach – nienawiść. Czułem się wspaniale, jak zawsze, gdy mnie tu zamykali. Wpatrywałem się w wysokiego faceta o barach szerokich jak mój hummer. Gnój nie tylko stanowił masę zbitych mięśni, lecz także był cholernie szybki, co przy takiej wadze sprawiało, że zderzenie z nim można by porównać do jednego z tych crash testów, które niekiedy finansował mój przyjaciel, mający zajoba na punkcie bezpiecznych samochodów.

Musiałem być szybszy. Byłem o jakieś piętnaście kilogramów lżejszy, dorównywałem mu wzrostem – mieliśmy niemal po dwa metry. Wcześniej uderzyłem go dwa razy z łokcia, on przywalił mi z pięści. Widziałem zatroskany wzrok mojego przyjaciela, który wpatrywał się we mnie zza siatki oddzielającej klatkę od widowni. Mrugnąłem, by dać mu znak, że dam radę i wiem, co robię. Chyba wiedziałem. Rozpocząłem swój taniec. Publika szalała. Znali mnie i mój „taniec śmierci”, jak go nazywali. Koleś jak góra stał i gapił się na mnie spod nastroszonych brwi. Chyba był zmęczony – zauważyłem to, gdy nabrał powietrza i z trudem je wypuścił. Na mój gust złamałem mu żebro. Dobry znak. Podbiegłem bliżej; kolo próbował mnie złapać, ale wiedziałem, jak do tego nie dopuścić. Błyskawicznie go zablokowałem, uderzyłem otwartą dłonią w podbródek, uniosłem kolano i walnąłem gościa w żołądek – zgodnie z zasadą w muay thai, żeby nie uderzać tylko siłą mięśni, ale siłą odśrodkową całego ciała. Potem złapałem go za kark, podskoczyłem i uderzyłem mięśniem trzygłowym uda w ryj. Poczułem, jak łamie mu się nos. Jego krew zalała mi stopy. Facet walnął na matę. Dopiero wtedy dotarł do mnie wszechogarniający hałas, który panował w podziemiach PantaRhei.

– Po raz kolejny zwycięża Kastor!

Poprawiłem czarną skórzaną maskę, którą podczas walk zawsze nosiłem na twarzy. Pod nią niemal się roztapiałem, pot mieszał się z krwią. Mój przyjaciel i trener, Polluks, wszedł do klatki, omijając plamy krwi gościa, którego pomocnicy właśnie znosili z maty. Jego biała koszula i eleganckie spodnie od garnituru szytego na miarę stanowiły ciekawy kontrast z otoczeniem, a zwłaszcza ze mną. Domyślałem się, jak wyglądam. Ale Polluks nie takie rzeczy widział i nie takie rzeczy robił. Wręczył mi symboliczny czek; wszystkie pozory musiały zostać zachowane.

– Gratuluję, kolejna wygrana!

– Dzięki!

– Brawa dla Kastora! – krzyknął do mikrofonu, a zgromadzony tłum wiwatował.

Piski dziewczyn stojących przy samej klatce oznaczały, że walka musiała się podobać. A już ja to na pewno.

Wyszedłem z klatki bocznym wyjściem dla zawodników i udałem się na zaplecze klubu. Polluks szedł za mną.

– Stary, co to, kurwa, było?

– Ale co?

– Podstawiłeś mu się na początku.

– Był silny i szybki.

Stanąłem i spojrzałem na przyjaciela. Był mojego wzrostu, więc gapiłem się wprost w jego przerażające czarne gały.

– Widziałem. Podłożyłeś się, jakbyś chciał dostać wpierdol.

Oczywiście, że miał rację. Ale nie zamierzałem się do tego przyznawać. Nie jemu. A właściwie to nikomu.

– Widzisz, co chcesz widzieć.

– Uważaj. Nie chciałbym zdrapywać twojej ślicznej buźki z maty. – Swoim zwyczajem włożył dłonie w przydługie czarne włosy i przeczesał je palcami. Robił tak zawsze, od pierwszej klasy podstawówki, kiedy się poznaliśmy.

Don’t worry.

Poszedłem do pokoju dla zawodników. Po drodze minąłem niską blondynkę, którą już kilka razy widziałem w podziemiach. Była jedną z hostess. Spojrzała na mnie przerażona i czym prędzej odwróciła wzrok, jakby bała się dłużej na mnie patrzeć. Uśmiechnąłem się. Musiałem wyglądać bardzo interesująco. Wielki, zakrwawiony, w czarnej skórzanej masce, z której wyzierały moje jasnoniebieskie, niemal lodowate oczy. Uwielbiałem, gdy ludzie się mnie bali. To było takie… orzeźwiające. Dziewczyna mocniej przytuliła tacę, którą niosła, i przyspieszyła. Gdy mnie mijała, nie powstrzymała się od zerknięcia i skuliła się w sobie. W jej zielonych oczach przez ułamek sekundy zobaczyłem coś, co powinno mnie zastanowić. Miałem to jednak gdzieś, tak jak większość rzeczy, które mnie otaczały. Wszedłem do szatni dla zawodników. Marzyłem, by ściągnąć maskę i wziąć prysznic. Dostrzegłem jakąś kobietę o długich kasztanowych włosach.

– Zgubiłaś się? – zapytałem.

– Chciałam prosić o autograf. – Uśmiechnęła się, spojrzała mi śmiało w oczy i już wiedziałem, o jakiego rodzaju podpis jej chodzi.

Gdzieś głęboko w sobie poczułem, że mam dość tych śmiałych, zachęcających spojrzeń, rozbierających i bezkompromisowych. Tamta dziewczyna patrzyła całkiem inaczej…

– Masz coś do pisania?

– Mam to. – Laska zrzuciła złotawe wdzianko i moim oczom ukazały się kształtne cycki, które sterczały i zachęcały do zabawy.

– Ciekawe. – Złapałem ją za biodra i popchnąłem na ścianę. Postanowiłem wyrzucić z głowy wszystkie rzewne pierdoły, tak samo jak postać blondynki z jej niepewnym spojrzeniem. – Widzę, że masz bardzo określone hobby. – Odwróciłem ją i ścisnąłem cycki.

Pisnęła i otarła się o mnie zachęcająco. Dzisiaj nie miałem zamiaru jej pieprzyć. I tak wiedziałem, że wróci. One zawsze wracają.

Oparłem się o ścianę i złapałem ją za ramiona. Patrzyła na mnie zamglonymi oczami. Nacisnąłem lekko na jej barki, by przede mną kucnęła. Wyjęła mój naprężony interes z szortów i zaczęła obciągać z wielką wprawą.

– Proszę, oto twój autograf. Tylko zabierz wszystko, do samego końca.

Słuchała się, była grzeczna i czysta. Zostawiła po sobie porządek. Na koniec klepnąłem ją w tyłek i pokierowałem w stronę wyjścia. Musiałem w końcu zdjąć tę skórę z twarzy, wykąpać się i uciec tajnym wyjściem Polluksa, zanim ktokolwiek mnie zobaczy.

– Będziesz tu za tydzień? – Dziewczyna odwróciła się i spojrzała na mnie z żałością.

– Nie wiem.

– Ale…

– Posłuchaj. To, że ssałaś mi fiuta, nie oznacza, że możesz ze mną rozmawiać. Żegnam – warknąłem.

Byłem cholernie zmęczony.

– Kutas! – syknęła, odwróciła się i poszła w stronę korytarza.

– Tak, miałaś go w ustach i podobało ci się, kochanie – powiedziałem z uśmiechem.

Zamknąłem za nią drzwi i przekręciłem klucz. Zsunąłem maskę z twarzy i odetchnąłem głęboko. Co za cholerna noc! Zrzuciłem przepocone spodenki i nagi udałem się pod prysznic.

Gdy wyszedłem, w szatni siedział Polluks. Bawił się kluczykami od swojego porschaka i się uśmiechał.

– Dorwała cię „pani szerokie usta”?

– Tak – odparłem krótko i sięgnąłem po T-shirt.

– Czatowała tutaj od popołudnia.

– Bardzo zdeterminowana i bardzo napalona. – Wzruszyłem ramionami.

– Słuchaj, kasę przelać tam, gdzie zawsze?

– Tak, na fundację. – Kiwnąłem głową.

– A twoja Martyna wie?

Spojrzałem na przyjaciela, jakby urosła mu druga głowa.

– Okej. – Polluks się uśmiechnął. – Jesteś pierdolonym Robin Hoodem, wiesz?

– Stary, on okradał bogatych.

– No tak, ty nikogo nie okradasz, fakt.

– No więc – wciągnąłem dżinsy, wsunąłem buty, przeczesałem dłonią włosy, sięgnąłem po portfel i kluczyki – ja spadam.

– Widzimy się na imprezie?

– Oczywiście. – Wyciągnąłem zwiniętą pięść, a mój kumpel uderzył w nią swoją. – Nara.

– Przyłóż lód.

– Dziękuję, już miałem.

Roześmiał się, a ja dotknąłem palcami czoła w geście salutowania i wyszedłem bocznym wyjściem na prywatny parking, gdzie obok porsche stała moja beemka. Po chwili wyjechałem przez automatycznie otwieraną bramę. Gdy mijałem wejście do klubu, dojrzałem niską blondynkę, która wcześniej uciekała przede mną wzrokiem. Szła opatulona w cienką skórzaną kurtkę, na nogach miała trampki. Pewnie po spędzeniu połowy nocy w szpilkach bolały ją nogi. Potrząsnąłem głową, bo zupełnie nie rozumiałem, dlaczego takie myśli przychodzą mi do głowy.

Dodałem gazu i skręciłem w główną ulicę. Musiałem dostać porządny wpierdziel od tamtego gościa, bo chyba pierwszy raz w życiu przejmowałem się kimś, kto nic dla mnie nie znaczył. Właściwie to nikt nigdy nic dla mnie nie znaczył. Przyjaźni z Polluksem tu nie liczyłem. Spraw zawodowych też nie. Myślałem o życiu prywatnym.

– Trzymasz się prosto, idziesz przed siebie, patrząc ponad głowami tłumu. Ludzie są ci niepotrzebni, jesteś ponad to! – Wuj siedział po drugiej stronie stołu i wpatrywał się we mnie ze spokojem.

Zawsze był taki spokojny, nigdy nie podniósł głosu. Nigdy nie podniósł też na mnie ręki – oprócz treningów, kiedy to hartował, jak mówił, moją wytrzymałość.

– Jestem ponad to – powtórzyłem mechanicznie.

– Jesteś panem świata!

– Jestem panem świata!

– Kiedy pokażesz moc, nie okażesz słabości, będziesz zawsze górą, pamiętaj o tym!

***

Spieszyłam się do domu, byłam zmęczona, a rano miałam zacząć pracę w tym wielkim biurowcu. Dostałam tam pół etatu na sprzątanie; jedna z kelnerek miała znajomą w firmie zarządzającej ekipami sprzątającymi biura dużej korporacji i załatwiła mi tę pracę. Potrzebowałam pieniędzy, a dotychczas pracowałam nocami od czwartku do niedzieli, więc z chęcią wzięłam tę fuchę.

Wiał wiatr, więc mocniej okutałam się kurtką. Koniec września był bardzo chłodny, zwłaszcza nad ranem. Gdy wyszłam z klubu, starałam się nie widzieć tych makabrycznych obrazów, które ciągle pojawiały mi się przed oczami, nawet wówczas, gdy leżałam już w łóżku. Wrzaski, uderzenia ciała o ciało, krew… Często budziłam się z krzykiem. To ja byłam tam, w klatce, to ja otrzymywałam ciosy, to moja krew płynęła po macie. Lecz był tam też ktoś, na kogo mogłam patrzeć bez obrzydzenia. Kastor. Wyglądał przerażająco, ale się go nie bałam. Fascynował mnie, jak pewnie większość kobiet. Był bardzo wysoki i niesamowicie zbudowany. Jego śniada skóra przyciągała wzrok, a wielki smok wytatuowany na plecach, którego ogon oplatał lewe ramię i sięgał aż do nadgarstka, robił niesamowite wrażenie. Gdy Kastor tańczył na macie, jego mięśnie poruszały się w zgodnym rytmie, a smok zdawał się ożywać. Tak bardzo chciałabym zobaczyć jego twarz! Musi być piękna, tak jak całe ciało. A może wcale nie? Może dlatego nosi maskę? Nieistotne. Nie wiedziałam nawet, jaki ma kolor włosów. Widziałam tylko oczy – były intensywnie niebieskie, a gdy patrzył na ludzi, na swoich przeciwników, wówczas ciemniały, jakby w głowie ich właściciela buzowała tłumiona furia. Dostrzegałam też zarys jego ust, ale te były prawie w całości zakryte przez skórzaną maskę.

Do tej pory nikt nie pokonał Kastora. Był główną atrakcją weekendowych walk, ulubieńcem hazardzistów i bożyszczem kobiet. Dzisiaj też jedna z nich przekupiła ochroniarza i została wpuszczona do szatni dla zawodników. Na samą myśl o tym poczułam dziwne ukłucie gdzieś w środku. Nie rozumiałam tych reakcji, przecież nawet go nie znałam, nie miałam pojęcia, kim jest, jak wygląda, a on nie wiedział o moim istnieniu. Chociaż dzisiaj, gdy uciekałam przed nim wzrokiem, dostrzegłam coś na kształt uśmiechu w jego niebieskich tęczówkach. To było rzadkością, bo najczęściej patrzył na świat, jakby chciał go zniszczyć. Tym bardziej wiedziałam, że nie będę teraz w stanie myśleć o niczym innym i zacznę odliczać dni do kolejnego weekendu – w nadziei, że Kastor znowu się pojawi i może uda mi się wymienić z nim chociaż jedno spojrzenie. To był jeden z nielicznych momentów, w których w swoim pogmatwanym życiu czułam się choć trochę normalnie, jak dziewczyna, która być może kiedyś spotka kogoś godnego zaufania. Tak. Kastor na pewno był godny zaufania… Pokręciłam głową, westchnęłam i przyspieszyłam kroku. Minęło mnie czarne auto z przyciemnionymi szybami, po czym z piskiem opon skręciło w prawo, a ja przeszłam przez ulicę i udałam się w przeciwnym kierunku. Klub PantaRhei mieścił się niedaleko mostów Uniwersyteckich, a ja mieszkałam w Śródmieściu. Dochodziła trzecia nad ranem, czekały mnie jakieś cztery godziny snu.

Krótko przed ósmą stawiłam się w biurowcu, na którego dwóch ostatnich piętrach mieściła się firma Commerce. Finance. Advertising, czyli CFA. Ta jedna z większych spółek w kraju miała kilka oddziałów w Polsce i przedstawicielstwo w Londynie. Może nie ukończyłam znanych szkół, ale zawsze lubiłam wiedzieć, dla kogo będę pracować, nawet jeśli miałam tam tylko odkurzać wykładzinę. Przeczytałam, że właścicielem, założycielem i prezesem zarządu jest Konstanty Lombardzki, według listy podawanej we „Wprost” jeden z najbogatszych Polaków. Z ciekawości go sobie wygooglowałam. Przystojny. Wysoki blondyn o niebieskich oczach. Zimny i niedostępny. W sieci były same zdjęcia z różnych oficjalnych rautów, przyjęć, otwarć nowych biur. Zawsze ubrany w garnitur, białą koszulę bez krawata, z lekko potarganymi blond włosami, jakby właśnie przeczesał je palcami, i zimnym blaskiem w niebieskich oczach, jak gdyby rzucał światu nieme ostrzeżenie: nawet na mnie nie patrz! Poczułam dreszcz, bałam się takich ludzi. W zasadzie to bałam się ludzi w ogóle i unikałam z nimi kontaktu, jak tylko mogłam. Musiałam też jednak pracować i zarabiać na życie, więc walczyłam sama ze sobą i parłam do przodu. Tak jak dzisiaj.

Weszłam do budynku i zgłosiłam w recepcji, dokąd jadę. Ochroniarz poprowadził mnie do windy, przywołał ją za pomocą karty magnetycznej, po czym wcisnął przedostatnie piętro – i już po chwili mknęłam w górę, czując, jak zatykają mi się uszy. Przełknęłam ślinę, żeby je odetkać, i wysiadłam. Podeszłam do recepcji i powiedziałam cicho:

– Anita Sokół. Miałam się zgłosić do pracy.

– Ekipa sprzątająca? – Recepcjonistka nawet na mnie nie spojrzała.

– Tak – odparłam cicho.

– Pokój dwadzieścia. Na prawo.

– Dziękuję.

Poszłam we wskazanym kierunku. Czekała już na mnie szefowa, z którą wcześniej rozmawiałam. Pokazała mi szatnię dla personelu, dała uniform z logo CFA i wózek ze środkami czystości.

– Będziesz dzisiaj sprzątać salę konferencyjną. Tu masz tymczasową kartę dostępu, bez tego nie wejdziesz nawet do windy. – Dała mi plastikową kartę z napisem „Visitor”. – Dzisiaj o dwunastej mamy spotkanie, teraz sala jest zamknięta. Posprzątaj tam, a z tego magazynu – wskazała drzwi – zawieź na górę dwadzieścia butelek wody mineralnej. Jest tam specjalny wózek, żebyś nie musiała tego dźwigać. Wszystko jasne?

– Tak. – Kiwnęłam głową.

– Będziesz pracować od siódmej do dwunastej albo od siedemnastej do dwudziestej drugiej. Dokładny grafik ustalimy później. Jeśli masz jakieś preferencje, napisz mi je na kartce.

– W porządku.

– Powodzenia. – Kobieta uśmiechnęła się i poszła w stronę recepcji.

Szybko się przebrałam, zabrałam wózek, kartę i udałam się w stronę wind, aby dostać się na wyższe piętro.

Biura urządzono luksusowo, miękka wykładzina tłumiła wszelkie odgłosy. Było przytulnie i pomyślałam, że chciałabym pracować w takim miejscu – siedzieć za biurkiem, przed komputerem, stukać w klawisze długimi, wypielęgnowanymi paznokciami. Kiedyś miałam takie marzenia, chciałam studiować, ale wyszło, jak wyszło. Teraz musiałam cieszyć się tym, co mam, i starać się jakoś przeżyć każdy dzień.

Gdy znalazłam się na górze, szłam powoli długim korytarzem, szukając napisu na szklanej wizytówce przy drzwiach, który poinformowałby mnie, że właśnie tu znajduje się sala konferencyjna. Nagle z pokoju z napisem „Zarząd” wyszła jakaś wysoka kobieta. Miała długie, czarne jak heban włosy i ciemne oczy. Była ubrana w czarną spódnicę, czerwoną bluzkę i czerwone szpilki na niebotycznych obcasach. Sięgałam jej do ramienia.

– Dzień dobry – zwróciła się do mnie.

– Dzień dobry – odparłam zaskoczona.

– Nazywam się Martyna Lenartowicz. – Podała mi dłoń.

Zrobiłam wielkie oczy, ale odwzajemniłam uścisk.

– Anita Sokół – szepnęłam.

– Wybacz, mam dzisiaj zamieszanie. Gdybyś mogła najpierw zająć się gabinetem prezesa, bo teraz w sali mam krótkie szkolenie.

– Oczywiście. – Kiwnęłam głową.

– To tutaj. – Wskazała drzwi bez żadnego napisu. – Nie ma go jeszcze, więc możesz spokojnie pracować. – Uśmiechnęła się.

– Dziękuję.

– Powodzenia! – rzuciła jeszcze i zniknęła w sali konferencyjnej.

Przynajmniej wiedziałam już, gdzie ta się znajduje.

Po chwili otworzyłam drzwi gabinetu prezesa. Rolety zewnętrzne były niemal w całości opuszczone, w pokoju panował półmrok. Na podłodze nie dostrzegłam wykładziny, tylko zimny marmur. Zapaliłam światło – punktowe oświetlenie zamontowane na czarnym suficie odbiło się w czarnej tafli marmurowej podłogi.

– Jezu, jak w grobie – mruknęłam i spojrzałam na przyciski tuż przy włączniku świateł.

Domyśliłam się, że reguluje się nimi zewnętrzne rolety. Nacisnęłam i żaluzja umiejscowiona na zewnątrz budynku zaczęła się unosić. Poranne wrześniowe słońce powoli wlewało się do gabinetu. Panorama Wrocławia zapierała dech w piersiach, a w oddali można było dostrzec górę Ślężę. Rozejrzałam się po pomieszczeniu. Dostrzegłam proste dębowe biurko, wysokie skórzane krzesło i niską metalowo-szklaną ławę, wokół której stały futurystyczne skórzano-metalowe fotele, zapewne dla gości lub kontrahentów. Na biurku leżały tylko notes, zamknięty srebrny laptop i elegancki przybornik na pióra. Wszystko sprawiało wrażenie, jakby nikt tu nie pracował. W pokoju było ciepło, ale ja poczułam, że ogarnia mnie chłód. No tak, ten gabinet świetnie korespondował z tym, co widziałam na zdjęciach. Miałam nadzieję, że nie spotkam na żywo jego właściciela…

Taka kobieta jak pani Martyna pewnie umiała sobie z nim radzić. I z innymi podobnymi ludźmi. Nawet nie wiedziałam, na jakim stanowisku tu pracuje, ale zapamiętałam, jak uprzejmie mnie potraktowała. Nie z góry, jak większość. Podobnie zachowywał się pan Patryk w klubie. Wszystkie osoby z personelu znał osobiście i zawsze był uprzejmy. Czasami bogaci ludzie nie są tacy źli. Ale rzadko.

Zabrałam się do pracy. Włączyłam muzykę w komórce, ale nie głośno – tak abym tylko ja ją słyszała. Zaczęłam ścierać kurze z mebli, wypastowałam biurko, zmieniłam worek w koszu na śmieci, chociaż stary nie był wcale zabrudzony. Potem przystąpiłam do mycia podłogi. Cicho nuciłam pod nosem kawałek Sii, która śpiewała, żeby nigdy się nie poddawać. O tak, wiedziałam, o co chodzi. Nie poddawałam się, chociaż każdy cholerny dzień bolał, a najgorsze było to, że nigdy nie wiedziałam, jak się zakończy. Żyłam w ciągłym napięciu. Ale żyłam. Starałam się doceniać to, co mam. Nie zamierzałam się poddać. Schyliłam się, aby zetrzeć podłogę pod biurkiem. W tym momencie otworzyły się drzwi i ktoś wszedł do środka. Poczułam chłód, jakby temperatura obniżyła się o kilka stopni. Wyprostowałam się gwałtownie, woda z wiaderka chlupnęła na podłogę i na moje trampki.

– Co tu się dzieje? – Niski głos świdrował moją głowę, sprawiając, że poczułam dziwny ból w okolicach żołądka.

Spojrzałam na mężczyznę stojącego w wejściu. Swoją posturą zasłaniał niemal całe światło docierające z korytarza. Blond włosy były zmierzwione, a niebieskie oczy patrzyły na mnie z takim samym zainteresowaniem, jakim śledziłyby zapewne robaka pełzającego po ścianie.

– Myję podłogę – szepnęłam.

Nie chciałam okazywać strachu, ale nic nie mogłam na to poradzić. W obecności mężczyzn często ogarniało mnie przerażenie.

– A kto pozwolił pani podnieść żaluzje? – Mężczyzna podszedł bliżej.

Jakby chciał na mnie spojrzeć.

Stałam na tle okna sięgającego od podłogi do sufitu. Patrzył pod światło, więc pewnie dobrze mnie nie widział. Gdy podszedł już tak blisko, że poczułam jego zapach, miałam wrażenie, że jego klatka piersiowa uniosła się gwałtownie. Pewnie był wkurzony. Skuliłam się jeszcze bardziej. Niemal zakryłam ramieniem twarz, ale całą siłą woli powstrzymałam się przed tym gestem. Nikt nie chciał zatrudniać ofiar przemocy, które miały problem same ze sobą.

– Przepraszam – wymamrotałam. – Było ciemno.

Mężczyzna się odsunął i miałam wrażenie, że wolno wypuszcza powietrze.

– Proszę więcej tego nie robić.

– Dobrze. – Zaczęłam wycierać rozlaną wodę, czując na sobie jego wzrok.

Gdy już się z tym uporałam, zerknęłam na mężczyznę. Wiedziałam już, że to prezes korporacji. Patrzył na mnie. W jego wzroku było coś dziwnego, jakby się nad czymś zastanawiał. Chciałam powiedzieć „do widzenia” i jak najszybciej wyjść, ale nagle otworzyły się drzwi i do środka wparowała czarnowłosa kobieta.

– Wiesz, że się puka? – Prezes zmarszczył brwi.

– Mam sprawę. O, Anitka, poznałaś naszego szefa? – Kobieta uśmiechnęła się szeroko, patrząc na mnie.

Chciałam odpowiedzieć, że tak, ale ona złapała mnie za rękę i spojrzała na stojącego nieopodal mężczyznę.

– To właściciel i prezes zarządzający, Konstanty Lombardzki, dzięki któremu mamy na jedzenie i nie tylko. – Posłała mi kolejny uśmiech. – To Anita Sokół, dzięki której nie wdychasz oparów kurzu i możesz biegać w skarpetkach po biurze.

Na samą myśl o tym, że ten onieśmielający mężczyzna, ubrany ze swobodną elegancją, miałby biegać bez butów po biurze, parsknęłam cicho. Martyna roześmiała się w głos, a ja poczułam na sobie przeszywający wzrok.

Konstanty podszedł do mnie i powiedział:

– Witamy na pokładzie. – Potem przeniósł wzrok na Martynę. – Skoro już poznałem kolejny niski szczebel mojego personelu, może dowiem się, co cię do mnie sprowadza? – spytał uprzejmie, ale każde jego słowo ociekało lodem.

A ja poczułam się, jakby ktoś dał mi w twarz.

– Dziękuję – szepnęłam, choć nie wiedziałam, za co miałabym dziękować. Za to, że potraktował mnie jak nic niewartą osobę? – Idę teraz posprzątać w sali konferencyjnej. – Spojrzałam na panią Martynę.

W jej wzroku dostrzegłam nieme przeprosiny.

– Miłego dnia, Anitko. – Uśmiechnęła się do mnie pokrzepiająco.

Nieśmiało oddałam uśmiech i nie patrząc już na nikogo, popchnęłam wózek i wyszłam na korytarz.

Kastor. Bezlitosna siła, t. 1

Подняться наверх