Читать книгу Podróże serc - Agnieszka Panasiuk - Страница 5
Prolog
ОглавлениеBiało malowana altana w wierzbickim ogrodzie kolejny dzień z rzędu przyjmowała gości. Ledwo zeszłą nocą zakończyły się dworskie dożynki, a panienka Joanna umyśliła na dziś imieninowy obiad ojca. Nieskromnie myślała też o sobie.
– To już dziś! Wszystko wskazuje na to, że dziś Tadeusz… że w końcu się zadeklaruje. Całe lato chodził z głową w chmurach. Niechże to będzie teraz i tu, gdzie tatko oświadczył się przed laty mateńce… – dumała, dekorując stół ostatnimi chabrami i makami. Rozmarzona poszła jeszcze ściąć kilka róż Marshall Niels.
Tadeusz od wczesnego dzieciństwa zajmował ważne i stałe miejsce w sercu Joanny. Ten sympatyczny wychowanek Zenona Murawieckiego, jednego z najbliższych sąsiadów Wierzbic, zjednywał wszystkich wokół miłą aparycją i dobrym słowem. Z Joanną byli niemal nierozłączni: zimą razem ślizgali się po stawie, wiosną biegali boso w ciepłym deszczu, latem urządzali konne wędrówki, a jesienią – leśne grzybobrania. Widząc, że młodzi mają się jakoś ku sobie, ich opiekunowie planowali w przyszłości połączyć swoje majątki…
Kredencerz uderzył w tej chwili w gong i towarzystwo pod wodzą ciotki Emilii udało się szeregiem do altany. Na przedzie ona – ciotka Emilia – dziarska pięćdziesięciolatka w koronkach; za nią dostojny jubilat Bolesław Wierzbicki z przyjacielem domu i rządca Zarębski z żoną i córką; a na końcu – Basia Albinowska, jasnowłosa przyjaciółka Joanny z pensji, wsparta na opiekuńczym ramieniu Tadeusza. Dziewczęta łączyła szczera nić przyjaźni, która zrodziła się na pensji wraz z tęsknotą za pozostawionymi na prowincji lasami, łąkami i ogrodami. Obie nie nawykły do miejskiego życia i z utęsknieniem czekały zawsze na semestralne przerwy. Zimowe pauzy spędzały w Albinowie w okolicach Łowicza – rodzinnej ziemi Basi, a wiosenne i letnie – nad Bugiem. Teraz zaś, już po zakończonej edukacji, panna Albinowska zażywała rekreacji w gościnnym majątku przyjaciółki.
Służba nalała właśnie złotej zupy w talerze, gdy na stopniach altany stanęła Joanna z bukietem i figlarnie puściła oko do zarządcy.
– Nie inaczej należy nam zacząć ucztowanie, jak od winszowania zacnemu solenizantowi. Sto lat i dłużej, drogi panie Bolesławie: w zdrowiu, pomyślności i wszelakiej szczęśliwości – prawił zarządca, a pan Wierzbicki skromnie machnął ręką, by goście wstrzymali się od gromkiego śpiewu Sto lat.
– To może nie kańczajmy jeszcze tej wesołości… – wtrącił pospiesznie uśmiechnięty Tadeusz, mimo że wszyscy zasiadali właśnie do stołu, a gospodyni Wisia z niezadowoleniem łypała okiem na stygnący obiad – pragnę bowiem wszystkich tu zebranych wziąć na świadków co do szczerości i stałości mojego afektu. Kocham pełnym sercem pannę Barbarę i przyrzekam się z nią ożenić, a tylko co po ukończeniu ekonomicznych robót rodzicieli jej osobiście o rękę i błogosławieństwo prosić. O twoje, wuju, już proszę – skłonił głowę.
Herbaciane róże jakoś bezwiednie wysunęły się Joannie z rąk, rumieniec na twarzy przybladł, a serce ścisnął dziwny, nieznany dotąd skurcz. Zebrani nie dali poznać po sobie zaskoczenia i jęli gratulować zakochanym. Nawet odurzona miłością Joanna, kilka chwil wcześniej pełna nadziei co do swojej przyszłości z Tadeuszem, złożyła obojgu życzenia i bez emocji wróciła do pełnienia honorów pani domu. Co działo się w jej duszy – widziała chyba tylko wytrawna obserwatorka Wisia, zbierając rozrzucone kwiaty.
Biedna dziecina… Zamknie teraz swoje serduszko, zamknie, jakiem ją znam. Oby się tylko na nadzieję nie zamknęła, bo ufać trzeba. Biedactwo moje małe, przez takiego cukiereczka odrzucona. Oj, ty hamanie jeden! Jeśli przez ciebie panience dusza skamienieje, lepiej, byś mi z drogi schodził. Ot, wychowanek się trafił na Murawcu! – dumała Wisia.
– Przepraszam, Joasiu. Ja naprawdę nie chciałam… Wiedziałam, że żywisz do Tadzia jakiś sentyment, ale… Sama nie wiem, jak na mnie to uczucie zeszło, opętało mnie, zawładnęło mną… Może to się stało w czasie tej wyprawy nad Bug…? Może to spojrzenie znad kart; przypadkowe spotkanie na gościńcu…? Może to przyczyniło się do tej miłości… – tłumaczyła się żarliwie spłoniona Basia, gdy dziewczęta zostały same.
– Szczerze życzę wam szczęścia – objęła ją Joanna, choć uczyniła to dość sztywno, zupełnie jakby mięśnie w niej zastygły. – Przepraszam, Basiu, ale goście czekają na koncert, a i widzę, że Tadzio chce cię porwać, bo wychyla się zza jaśminowca – pospiesznie dodała, a zaraz potem Tadeusz pojawił się przy obu kobietach.
– Przyjaciółko – zaczął – wiesz, że zawsze myślałem o tobie jak o przyjaciółce – zwrócił się do Joanny – choć przyznać muszę, że gdyby ta nagła miłość nie przyszła do mnie, to inaczej bym cię już nazywał, ale… Doceniam, że nie brałaś na poważnie tych dziecinnych i śmiesznych deklaracji. Zawsze się rozumieliśmy. Dziękuję ci za twe życzliwe życzenia; bez nich bowiem, bez twego błogosławieństwa i wybaczenia, nie śmiałbym…
– Naprawdę przepraszam. Cioteczka się niecierpliwi – przerwała Joanna. – Moja kolej na dyżur przy pianinie. Mam nadzieję, Tadeuszu, że niedługo pokażesz wybrance Murawiec. Musi się go nauczyć… Józiu, nuty! – krzyknęła na służbę i w zwiewnej, bladoróżowej sukni pobiegła do kątka z pianinem, gdzie skrywane emocje z pasją przekazywała teraz muzyce. W jej idealnym świecie miłość, przyjaźń, deklaracje i dane słowo były stałe, wierne i niezmienne. A dziś? Cóż znaczył dla Tadeusza ten czerwcowy wieczór zeszłego roku ze skradzionym pocałunkiem i prośbą o zachowanie go w pamięci jako pierwszego w kolejce do panieńskiego serca? Był chyba tylko chwilowym powiewem wiatru i zabezpieczeniem przyszłości, tak na wszelki wypadek. Czy wtedy też myślał o niej tylko jak o przyjaciółce? Cóż się stało, że tak łatwo zapomniał? Ile warte były jego słowa? Czego innego wymagał od niej?
– Dziecko! – załamała ręce ciotka Emilia. – Jak ty to zniesiesz? Ojciec twój nie dostrzega takich niuansów, nie zna się na wrażliwej duszy, ale ja i Wisia – owszem. Jak on śmiał!
– Prawem miłości, cioteczko. Ale nie martw się – mam was. Tylko wam ufać mogę, na innych nie mam się co oglądać. Dla obcych moje serce dziś skamieniało. Papie trzeba pomagać w majątkach, a ponieważ wiedzy też jeszcze zdobyłam za mało, pojadę do Puław i do Warszawy. Nie powinnam, jak widać, bez należytego doświadczenia w szeroki świat wchodzić.
– Joanno, dziecko! Przecież ty nas wszystkich tutaj naukami przewyższasz. Chciałaś już zostać… – załamywała ręce strapiona ciotka.
– Ciociu, za wysoko mnie cenisz. Nie zawsze chcieć to móc.
Joanna nie pojawiła się na zaręczynach ani ślubie swoich przyjaciół. Nie odpowiadała na regularnie przychodzące od nich listy i starannie unikała ich w towarzystwie, co zresztą okazało się nadzwyczaj łatwe. Młoda para przeniosła się bowiem w łowickie, i na Podlasie starała się już nie zaglądać. Gdy zaś młodzi odwiedzali Murawiec, stale mijali się w drodze z dziedziczką Wierzbic. Ta natomiast bezbrzeżnie poświęciła się nauce i pracy w majątkach, wyręczając ojca jak tylko mogła. Serce otwierała jedynie na dzieci – szczere i niewinne w swych postawach. W kilka lat zyskała wszystko, czego inni pragną całe życie: dobrze prosperujące majątki z finansowym zabezpieczeniem, oddaną służbę, sympatię włościan, pozycję towarzyską, poważanie i powszechny szacunek. Nie miała tylko własnej rodziny. Mimo nalegań ze strony krewnych i szeptów na towarzyskich salonach; mimo stosownego już wieku skutecznie odrzucała konkurentów. Wszystkich po kolei, bez wyjątku. Nie na darmo tamtego imieninowego wieczoru w altanie powzięła postanowienie, że nigdy nie zaufa już żadnemu mężczyźnie… ani żadnej kobiecie.
Życie jednak weryfikuje postanowienia…