Читать книгу Kredens pod Grunwaldem - Agnieszka Tyszka - Страница 6
*
ОглавлениеNajpierw do mieszkania wjechał kredens. Stary kredens, który od zawsze stał w kuchni moich dziadków. Niezbyt duży, ale pojemny – pełen malutkich szufladek, schowków i zakamarków. Ze szklanymi drzwiczkami na górze – tam babcia trzymała talerze i filiżanki, i drewnianymi na dole – gdzie było miejsce na różne, naprawdę duże rzeczy. Teraz stał zupełnie pusty i smutny. Dół miał trochę osmalony, ale nie nosił śladów poważniejszych uszkodzeń.
– Musimy go przechować – powiedziała matka kilka dni wcześniej. – To właściwie jedyna rodzinna pamiątka.
– Ciekawe gdzie? – zirytował się ojczym. – Jakoś nie widzę tu specjalnie dużo miejsca…
W jego głosie zabrzmiały znajome nutki i poczułam, jak COŚ powoli zaczyna mi rosnąć w gardle. Kisielowate COŚ nie do przełknięcia. Nie chciałam, żeby urosło jeszcze bardziej, i dlatego powiedziałam: – U mnie spokojnie się zmieści. Zamiast regału. – Zabrzmiało to trochę głupio, ale prawdę mówiąc – nie przemyślałam tej propozycji do końca. Była absolutnie spontaniczna i miała jeden cel – zapobiec kłótni.
– Oszalałaś? – Ojczym spojrzał na mnie zaskoczony. – Będziesz trzymać rzeczy w jakimś starym, śmierdzącym, zdezelowanym rupieciu?
Popatrzyłam na matkę. Zacisnęła usta. Wiedziałam, że było jej przykro. Ten „rupieć” należał od kilku pokoleń do jej rodziny. Nie był śmierdzący ani zdezelowany. Jedynie stary.
– Najpierw go wyczyszczę, a potem będę w nim trzymać rzeczy – wyjaśniłam spokojnie. – Teraz wszyscy zabijają się o meble z targu staroci. Jeżeli mi nie wierzysz, mogę ci pokazać wnętrza w stylu vintage. – Spojrzał na mnie beznamiętnie. Kisielowate COŚ w moim gardle zorientowało się natychmiast i zmalało. Było po wszystkim. Burza przeszła obok. Można przełknąć ślinę. Można oddychać. Spocznij.
– Dziękuję – szepnęła matka, kiedy ojczym zniknął za drzwiami swojego pokoju, zwanego szumnie gabinetem lub pracownią.
Wzruszyłam ramionami. Wielkie mi rzeczy! Ale tylko udawałam obojętność wobec całej tej sytuacji. Naprawdę byłam wściekła na matkę. Jak przychodziło co do czego – znikała gdzieś przebojowa pani mecenas, razem z jej teczką, papierami, biurkiem i laptopem. Ta sama osoba, która potrafiła inteligentnie poradzić sobie w najbardziej zawiłych sprawach zawodowych, stawała bezradnie wobec swego wszechpotężnego męża. Niespełnionego artysty.
Jak wyglądała? Jak mała, bezradna dziewczynka, która kompletnie nie rozumie, czego od niej chcą. Brakowało tylko dwóch warkoczyków i fartuszka z falbanką, by miętosić ją nerwowo i przestępować z nogi na nogę. Nie mogłam tego zrozumieć w żaden sposób! W takich chwilach to ja wydawałam się starsza od niej, a już na pewno dużo sprytniejsza. Oczywiście, nie zawsze mi się udawało… Książę Pan był przeciwnikiem trudnym i kompletnie nieprzewidywalnym, ale zdarzało mi się święcić chwile triumfu. Tak jak w przypadku kredensu.
Tego pamiętnego dnia pojawiło się dwóch mężczyzn, którzy wnieśli kredens na trzecie piętro, do naszego mieszkania. W kamienicy nie było windy. Okropnie się zmęczyli i matka dała im jakieś dodatkowe pieniądze. Ten fakt znacznie poprawił im humor. Pogwizdywali wesoło, zbiegając po schodach, a my w zadumie stanęłyśmy przed drewnianym meblem. Matka zmarszczyła czoło, jak to miała w zwyczaju, gdy intensywnie nad czymś rozmyślała. Nerwowo odgarnęła włosy, a niesforne kosmyki wcisnęła za uszy. Czekałam, aż coś powie, ale nie zanosiło się na to. Zresztą… Na ogół nie bywało inaczej. Zupełnie jakby cały zasób słów – skądinąd bogaty – matka zostawiała do dyspozycji swoich klientów oraz ukochanego mężczyzny. Dla mnie przeznaczała jakieś strzępy… Jadłaś obiad? Co w szkole? Była klasówka? Kiedy zebranie? Nie potrzebujesz nowych butów?
Powinnam cieszyć się i z tego. Była to w końcu jakaś forma zainteresowania. Tylko ja już dość dawno zorientowałam się, że istnieją na świecie matki, które są naprawdę zainteresowane swoimi dziećmi. Na przykład taka mama Zulki. Po pierwsze i najważniejsze – naprawdę istniała, o czym można było się przekonać na własne oczy. O niewielu rodzicach w podstawówce mogliśmy tak powiedzieć. Jeśli już w ogóle pojawiali się na horyzoncie – to tylko na zebraniach, na które, jak wiadomo, uczniowie mają wstęp wzbroniony. W młodszych klasach przychodziły po nas rozmaite opiekunki, babcie, dziadkowie, ciocie. Ale nie po Zulkę! Po nią zawsze przyjeżdżała mama. Jak mieliśmy szczęście, to zabierała jeszcze którąś z nas albo nawet całą bandę – Zulkę, mnie, Mikę i Delę. Były racuchy i opowiadanie przy stole, w jadalni, co śmiesznego działo się w szkole. Mama Zulki pracowała w domu. Robiła ilustracje do książek i czasami prosiła: – Dziewczynki, pomóżcie… Jaki pies jest waszym zdaniem najweselszy? Bo muszę narysować bardzo wesołego psa… No i rysowałyśmy te wesołe psy – każda po swojemu, a matka Zulki biegała po domu z rozwianym włosem i z farbami pod pachą, w międzyczasie smażąc nam placki z jabłkami. Może i to nie było zbyt kowencjonalne i normalne. Ale jakie miłe… Racuchy pachniały, powstawały prace plastyczne, a my czułyśmy się ważne. Wszystkie razem i każda z osobna. Ciekawe… Co teraz działo się z Zulką? Z Miką, Delą? Odkąd wylądowałyśmy w różnych gimnazjach, miałyśmy ze sobą coraz słabszy kontakt. Teraz, w pierwszej klasie liceum, to już w ogóle nastąpił koniec naszych relacji. Trochę szkoda, a może to normalne? Zawsze przecież można zajrzeć na Facebooka… Tylko że ja jestem pod tym względem okropnie staroświecka. Zaglądam, jasne. Wszyscy to robią. Ale pamiętam też dokładnie, jak to było kiedyś. Kiedy widziałyśmy się codziennie, nocowałyśmy u siebie, dzwoniłyśmy, kręciłyśmy razem zwariowane filmy i bawiłyśmy się w teatr. To coś o wiele więcej niż Facebook.
Porozmawiałabym o tym z matką, gdybyśmy umiały ze sobą rozmawiać. Ale nie umiemy. W szkole też nie ma z kim pogadać. Są same zakochane pary albo imprezowicze. No i kilka niebezpiecznych oryginałów: perkusista z zespołu muzyki sakralnej, o wdzięcznej nazwie Ave, wielbicielka tańca flamenco – zresztą moja sąsiadka z ławki, hodowca gołębi oraz potencjalny następca Picassa. Ja jestem gdzieś pomiędzy nimi, z zeszytem pod pachą i komputerem w plecaku. Czasem nie chce mi się pisać na brudno. Wolę od razu na ekranie. Wygląda na to, że to właśnie z nim najczęściej rozmawiam. Cóż… Obawiam się, że nie jestem w tym odosobniona. Tyle że nie chodzi tu o żadne Gadu-Gadu czy inne takie. Nałogowo zapisuję różne rzeczy. Inaczej chybabym zwariowała. To taki mój sposób na przetrwanie.
Zresztą… Nie powiem, żebym nie próbowała integrować się z moją klasą, a raczej z jej poszczególnymi frakcjami. Poszłam nawet na jedną imprezę, ale papierosy mi wybitnie nie smakowały, a po wódce porzygałam się w windzie. To dość kompromitujące, ale na szczęście obyło się bez świadków… Ale, wracając do kredensu…
– Wydawało mi się, że jest większy – powiedziała w końcu matka, a ja niemal podskoczyłam z wrażenia. Odezwała się! Żeby jej nie spłoszyć, na wszelki wypadek o nic nie pytałam. Może to był błąd? Gdybym wydała z siebie choćby pomruk zainteresowania, pociągnęłaby ten wątek? Nie wiem. W każdym razie – milczałam jak grób, a ona nic więcej nie dodała.
Założyłam gumowe rękawice w kolorze niebieskim i sięgnęłam po kraciastą ścierkę oraz środek do czyszczenia. Kredens nie nosił śladów żadnej farby, a jego drewniana powierzchnia była w niektórych miejscach bardzo ciemna. Może udałoby się ujednolicić kolor desek? – pomyślałam, pochylając się nad blatem.
Otworzyłam drzwiczki na dole, te z porcelanowymi gałkami w kremowym kolorze. Obie były pęknięte. Lubiłam je gładzić, dawno, dawno temu, kiedy zdarzało mi się mieszkać u moich dziadków. W dolnej szafce było akurat tyle miejsca, że spokojnie mieściłam się tam podczas zabawy w chowanego. Pamiętam, że z tego powodu wybuchła kiedyś straszna afera, z której niewiele zrozumiałam. Kuzynki biegały po domu, szukając mnie, a do kuchni przyszła Prababcia – mama mojej babci Bibi. Była już wtedy bardzo stara – myślałyśmy z kuzynkami, że ma ze sto lat – i dość chora. Wszystko jej się myliło, a już dzieci najbardziej. Nigdy nie pamiętała naszych imion, czasem mówiła po niemiecku i przeważnie nie opuszczała swojego pokoju, tego najbliżej werandy. Ale tego dnia niestety go opuściła i z jakiegoś sobie tylko znanego powodu zajrzała do kredensu, i zobaczyła mnie. Przestraszyłyśmy się obie i do dziś nie wiem która bardziej. I za nic nie mogę zapomnieć jej panicznego pisku i krzyku. Jakby w kredensie leżał wąż albo jadowity pająk.
– Nigdy tego nie rób! – pouczyła mnie srogo babcia Bibi, która wpadła do kuchni. – Nie wolno straszyć Prababci! – dorzuciła, a ja przecież nikogo nie chciałam nastraszyć. Było to tak niesprawiedliwe, że się popłakałam i nikt już tego dnia nie bawił się w chowanego.
Czemu dzisiaj przypomniała mi się tamta scena? Zupełnie jakby przechowała się w kredensie… Kuzynki dorosły, Prababcia umarła, dom spłonął niemal całkiem, a babcia Bibi jest w szpitalu.
Westchnęłam i zaczęłam wycierać drewnianą półkę. Matka stała obok ze zmarszczonym czołem i rękami wciśniętymi w kieszenie dżinsów.
– Ona nie ma dokąd wrócić – powiedziała nagle. Ze zdumienia aż upuściłam ścierkę, a zakrętka od czyszczącej pianki upadła z brzękiem na podłogę. Mecenas Elżbieta Goździcka przemówiła kolejny raz tego popołudnia! Szokujące!
– Masz na myśli Bibi? – odważyłam się zadać pytanie.
– A kogo innego mogłabym mieć na myśli? – żachnęła się mecenas.
Którąś ze swoich licznych klientek, rzecz jasna. Tych wszystkich, których losy i portfele są ci tak bliskie – odparłam w myślach, ze złośliwą precyzją. Głośno nie powiedziałam nic, bo to i tak nie miałoby większego sensu.
Sama zastanawiałam się od dwóch tygodni nad tym, co teraz się stanie z moją babcią. Po pożarze, którego przyczyny nie zostały jeszcze do końca wyjaśnione, Bibi wylądowała w szpitalu, ale na szczęście nie musiała tam zostać na długo. Do domu nie było powrotu, ponieważ to, co z niego zostało, nie nadawało się do zamieszkania. U nas nie znalazłoby się dość miejsca – chyba że ojczym udostępniłby swoją pracownię i przeniósł się z biurkiem do sypialni. Kilka dni temu podsłuchałam jednak pewną wymianę zdań, która nie pozostawiała żadnych złudzeń.
– Chyba żartujesz, Bieta! – wysyczał ojczym do matki. – To będzie koniec naszego związku!
– Tylko na kilka tygodni, zanim uda mi się znaleźć jakiś ośrodek. Wiesz, że musi mieć zapewnioną opiekę, żeby takie wypadki już się nie powtarzały… Ona zapomina… Rzeczywistość staje się dla niej coraz bardziej skomplikowana… – tłumaczyła błagalnym tonem matka.
– Wszystkie jesteście szurnięte! – wrzasnął ojczym. – Przypomnij sobie Prababkę i jej pomysły! Z Bibi robi się dokładnie to samo. Zresztą ty i ta twoja córeczka Kornelia też się nieźle zapowiadacie… Zauważyłaś, że ona już prawie wcale się nie odzywa? Szurnięta rodzina… Dobrze, że ludzie o tym nie wiedzą. Ładna mi pani mecenas… Straciłabyś klientów, wariatko.
Aż mnie ciarki przeszły, kiedy to wszystko usłyszałam. Matka nie była wariatką. Ja nie byłam szurnięta. Prababka chorowała na alzheimera, a Bibi prawdopodobnie zaczynała chorować, choć oficjalnie mi tego nikt nie powiedział. Mogłam się jedynie domyślać. Nie byłyśmy rodziną wariatów! Za kogo on się uważał, że dawał sobie prawo do oceniania innych ludzi w taki sposób?!
Ogarnęło mnie wtedy poczucie bezradnej bezsilności – taka fala gorąca, która zalewa człowieka od stóp do głów i powoduje, że ręce zaciskają się w pięści, a słowa bezładnie kłębią się w głowie, niezdolne do wyrażenia tego, co się czuje. Ale nic nie mogłam zrobić. Zupełnie nic. Na palcach przemknęłam do swojego pokoju i sięgnęłam po duży zeszyt, którego okładkę pokrywały splecione ze sobą gałązki drobnych różyczek oraz leśnych dzwonków. Romantyczny obrazek… Mój nastrój nie był bynajmniej romantyczny. Otworzyłam zeszyt i zapisałam całą kartkę formatu A4 jednym słowem: NIENAWIDZĘ!
Moja matka kochała tego bezwzględnego i głupiego mężczyznę. Ja go nienawidziłam! Pozwalała, by nas obrażał i terroryzował. Nigdy nie stawała w mojej obronie. We własnej też nie. Może to zbytnio przypominałoby jej wystąpienia w sądzie? Kiepski żart, przepraszam… Co mogłam zrobić? Czy było w ogóle coś, co mogłam zrobić, będąc szesnastoletnią dziewczyną? Zależną pod każdym względem od matki? Nie byłoby nawet dokąd uciekać. W związku z tym wycofywałam się. Wrzucałam wsteczny. Starałam się mówić w obecności ojczyma jak najmniej. Od pewnego czasu wyłącznie w wyjątkowych sytuacjach – jak choćby ta z kredensem. Po co miałabym dobrowolnie narażać się na złośliwe komentarze z jego strony? Milczenie jest złotem, przekonałam się o tym na własnej skórze.
– Ona musi być pod opieką. Pod stałą opieką, rozumiesz? – zapytała matka, przerywając moje rozmyślania. Kiwnęłam głową na znak, że zrozumiałam. – Muszę znaleźć jej jakiś dobry ośrodek. Naprawdę dobry. Mam kilka adresów do sprawdzenia, ale to wymaga czasu… Nie można zdecydować pochopnie… W końcu to moja matka… Krótko mówiąc… – tu pani mecenas zrobiła efektowną pauzę – …Bibi zamieszka u nas na kilka tygodni. Remigiusz w tym czasie będzie pracował nad morzem. Złotlińscy byli tak mili, że dali mu klucze do swojego mieszkania w Sopocie.
Kochani Złotlińscy! – pomyślałam z wdzięcznością o przyjaciółce matki i jej mężu. Jak to dobrze, że istnieli w tym naszym pokopanym życiu. Choć, trzeba przyznać, pojawiali się coraz rzadziej, odkąd ojczym urządził aferę podczas imieninowego przyjęcia matki. Odtąd zawsze miałam wrażenie, że ciocia Ewa Złotlińska zerkała na mnie ze współczuciem, a jej mąż powstrzymywał się, by nie powiedzieć głośno tego, co naprawdę myślał. Z pewnością nie byli oni ślepi ani głusi i atmosfera panująca w naszym wspaniałym domu musiała im się udzielać. W związku z tym widywaliśmy się ostatnio bardzo rzadko, ale najwyraźniej postanowili nam pomóc w trudnej chwili. Znali przecież Bibi. I lubili ją tak jak wszyscy. Z wyjątkiem jednej osoby – jej zięcia – Księcia Pana, czyli Remigiusza Bigossa, dramaturga, który na próżno starał się osiągnąć sławę. Po latach obserwacji jego daremnych zmagań oraz coraz silniejszej frustracji mogłam zaryzykować jedno stwierdzenie – za bardzo się starał, a za mało miał talentu. Ot co. Jeśli dorzucić do tego jeszcze wielkie mniemanie o sobie plus pogardę dla otoczenia – wychodzi niezły bigos. Wiem, że nieładnie żartować sobie z nazwisk, ale to jest sytuacja wyjątkowa. Powiedziałabym nawet – kwestia życia i śmierci. Jeśli miałam to wszystko jakoś przeżyć – musiałam żartować od czasu do czasu i to wcale niekoniecznie w najwyższym stylu.
– W ogóle się nie odzywasz! – z pretensją zauważyła matka.
– Ja… jestem zaskoczona… – wyjąkałam z trudem. – Czy Bibi… Co ona zrobi, kiedy nas obydwu nie będzie w domu? No wiesz… Ty idziesz do pracy, ja do szkoły…
– Pomyślałam o tym – poinformowała mnie rzeczowo pani mecenas. – Opłaciłam opiekunkę. Będzie mogła wyjść, kiedy któraś z nas wróci. To oznacza, że od czasu do czasu ty także zajmiesz się babcią, dasz jej lekarstwa i takie tam…
– A można z nią będzie wyjść do parku? Ładna wiosna się zrobiła… – powiedziałam nieśmiało.
– Zapytam lekarza. To znaczy – spacer na pewno jej nie zaszkodzi… Ale są jeszcze inne kwestie… Trzeba na nią bardzo uważać, jak na małe dziecko…
Kiwnęłam głową na znak, że wiem, o co chodzi. Wiedziałam dobrze. Tak samo dobrze zapamiętałam scenę z zabawą w chowanego w kredensie… Dawno, dawno temu, w pewien letni dzień, bardzo parny i duszny, taki, który zwiastuje nadejście burzy – zgubiła nam się Prababcia. Miałyśmy jej pilnować w ogrodzie – we trzy (ja i dwie kuzynki). Siedziała sobie na kraciastym kocu i jadła biszkopty, bo bawiłyśmy się w piknik. I nagle przyszło nam do głowy, żeby nazbierać różowej koniczyny, by upleść wianki dla nas wszystkich. Zbierałyśmy kwiaty w pobliżu i trochę to trwało, gdy nagle okazało się, że Prababcia zniknęła. Pobiegłam po Bibi, a moje kuzynki rzuciły się na poszukiwania. Sytuacja wyglądała nieciekawie. Za lasem słychać było grzmoty, a u stóp wysokiej skarpy, na której stał dom Bibi, płynęła Wisła. Prababcia mogła wpaść do wody… Napędziła nam wtedy niezłego stracha. Właśnie zaczynało kropić, gdy Bibi znalazła Prababcię w starej usypanej z ziemi piwniczce, której już od dawna nie używano. Pamiętam głośne wołanie Bibi: – Znalazłam ją!!!, dobiegające z tyłu domu. Popędziłyśmy we trzy, przerażone tym, co możemy zastać. Tymczasem staruszka spała sobie w najlepsze na kraciastym kocu z naszego pikniku. Musiałyśmy się nieźle namęczyć, żeby ją dobudzić i doprowadzić do domu, zanim burza rozpętała się na dobre. Rozumiałam więc powagę sytuacji.
– Będę pilnować Bibi najlepiej jak umiem – obiecałam.
– No, to wszystko ustalone – orzekła mecenas Goździcka jakby z ulgą. Ale jej zmarszczone czoło nie zdradzało żadnej ulgi. Wręcz przeciwnie. Matka miała najwyraźniej mnóstwo pytań oraz wątpliwości. Podobnie jak ja. Obie wiedziałyśmy, że o tym nie porozmawiamy. Ja zajęłam się więc ścierką i pianką, a ona poszła do kuchni, by przygotować kolację.
Chciałam wyczyścić kredens naprawdę starannie. Należało mu się to. Po tym wszystkim, co powiedziała mi matka, poczułam, że pojawienie się zakurzonego mebla otwiera nowy rozdział w moim życiu. Może to było dość irracjonalne, ale intuicja rzadko mnie myliła. Oto na tle szkolnej beznadziei i domowego królestwa opartego na władzy absolutnej pojawił się mały promyczek słońca. Subtelny błysk zza chmur. To na pewno mi się nie wydawało…
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.