Читать книгу Z lajkomierza Fryderyki - Agnieszka Tyszka - Страница 5

Fryderyka

Оглавление

Fryderyka! Fryderyka! Czy ty nie zamierzasz nigdy wstać?

Śpiewny kobiecy głos dolatuje jakby z innego świata. Przynajmniej tak wydaje się Fryderyce, która leży zwinięta w kłębek na materacu. Najchętniej wcale nie otwierałaby oczu, bo i po co? Żeby zobaczyć cały ten syf? Wystarczy jej tego, co widziała wczoraj. Nieudolnie pomalowane ściany, czekająca na jakąkolwiek farbę framuga okienna, drzwi z dziurą, którą naprędce zaklejono czymś tam. No i ta podłoga. Zdecydowanie do cyklinowania. Na suficie zaciek jak wielka mapa Ameryki Południowej. Z żółtą kropką na wysokości Buenos Aires. Może to znak?

– Tak! Ten sufit! – Eliza wskazała z zachwytem na zarys obszernego kontynentu, gdy tylko otworzyła obskurne drzwi. – Tak! To ABSOLUTNIE najpiękniejszy element twojego pokoju! Podoba ci się, Fryderyko?

Zapytana o zdanie, wpatrywała się z osłupieniem w paskudną plamę, nie dostrzegając w niej ABSOLUTNIE nic pięknego.

– No, przyjrzyj się! Trochę odłupana, ale jednak przetrwała. RO-ZE-TA! O, tutaj! – Palec wskazujący prawej ręki, zakończony ostrym paznokciem w kolorze fuksji, jednoznacznie wskazał Fryderyce kierunek.

– Te delikatne płatki… Wyobrażam sobie, jak musiała podkreślać stylistykę żyrandola – zachwycała się Eliza, podczas gdy Fryderyka dumała nad tym, czy jej macocha kiedykolwiek maluje paznokcie na inny kolor.

Co do rozety… Jakby to powiedzieć… Niespecjalnie robiła na dziewczynie wrażenie. Może i kiedyś wyglądała ładnie, ale teraz, gdy jej nędzne pozostałości przeniosły się na odległy kontynent Ameryki, trudno było dostrzec tu jakiekolwiek piękno. Zwłaszcza że żółte Buenos działało bardzo rozpraszająco, skupiając na sobie całą uwagę obserwatora.

– Yhym – mruknęła więc tylko wymijająco.

*

– FRY-DE-RY-KA! ŚNIA-DA-NIE!

Energiczne zaproszenie wyrywa dziewczynę z zamyślenia. Nie skacze jednak na równe nogi – o, co to, to nie!

Po pierwsze – są wakacje, po drugie – woła ją macocha, a po trzecie i najważniejsze – Fryderyka ma alergię na poganianie, popędzanie i napominanie. Może to wina silnego charakteru? A może tego idiotycznego imienia?

Często czuje się z nim mniej więcej tak… jak z kulą u nogi. Gdyby matka nie przyjaźniła się od lat z Friederike Meyer, pół Polką, pół Niemką, poznaną na stypendium w Berlinie, mogła mieć szanse na jakieś normalne imię. Ale z drugiej strony – nie było przecież tragedii. W końcu druga przyjaciółka matki to… Candelar Gonzales! Ciut gorzej niż Fryderyka…

Kto wie, czy nie należało mówić jednak o pewnym szczęściu? I tak wszyscy, którzy na to zasługiwali, wołali na nią Fika (oprócz Elizy i jeszcze kilkorga innych), a poza tym dziwaczne imię miało swoją moc. Przyjemnie było to poczuć, zwłaszcza podczas słownych utarczek z wychowawcą lub upiornych testów z matmy czy też w trakcie rodzinnych kłótni.

Fryderyka to przecież ta, która potrafi obronić innych (ale także siebie samą i swoje zdanie); Fryderyka to władczyni pokoju.

To drugie Fika miała opanowane do perfekcji, ale w ujęciu dość zawężonym – można powiedzieć, że na własny użytek. Kiedy bardzo tego chciała, umiała być władczynią swojego wewnętrznego pokoju. Zachowywała kamienną twarz, a jej zerowe emocje doprowadzały do rozpaczy tych wszystkich, którzy próbowali z nią polemizować.

– Po kim ty to masz? – dziwiła się matka, ciskając garnkami. Zawsze ją nosiło, gdy przebywała z daleka od swojego laboratorium oraz śmierdzących jaskiń.

Na pewno nie po tobie – odpowiadała w myślach Fika. Bo czy można dziedziczyć wewnętrzny spokój po kimś, kto liczy nietoperze i kocha je bardziej od własnej córki? Zakład, że w obecności nietoperzy nie przyszłoby matce do głowy rzucać pokrywkami. I to wcale nie z braku tychże! Jak ktoś chce czymś cisnąć z hukiem, zawsze znajdzie jakiś sposób.

– Może po ojcu? – matka kontynuowała swoje rozważania, tłukąc przedmiotami z jeszcze większą siłą.

Fiki to nie dziwiło. Gdy BATMATKA (czy to nie piękne określenie dla kogoś, kto bezgranicznie kocha ród gacków?) zaczynała mówić o swoim byłym mężu, zawsze potrzebowała jakiegoś intensywnego dźwięku w tle. Jeśli akurat ubijała pianę z białek – tradycyjnie używając do tego celu prawiekowej trzepaczki – należało się poważnie niepokoić o los miski. Gdy myła sztućce – dostawały one nagle skrzydeł i lądowały z hukiem na plastikowej suszarce.

Zupełnie jakby jakaś porcja złości musiała natychmiast, bez chwili zwłoki, wydostać się na powierzchnię, podkreślając to bardzo głośnym akcentem.

Dla odmiany – ojciec prawie nigdy nie wspominał o matce, a kiedy już do tego dochodziło – zamieniał się w obrońcę z urzędu, wieszczącą mądrość albo marmurowy posąg podłączony do syntezatora mowy. Zero emocji i zbędnych dźwięków.

Niezmiennie (mimo upływu lat) wprawiało Fikę w zdumienie, w jaki sposób dwoje tak zupełnie różnych ludzi mogło się spotkać i pokochać. Ojciec nie lubił nietoperzy oraz jaskiń. Nie interesowały go też laboratoria ani żadna praca badawcza. Był adwokatem. Wymuskanym, pachnącym, bardzo mądrym i opanowanym do przesady.

Może właśnie jego stoicki spokój dziedziczyła w genach? Z dwojga złego lepsze to niż umiłowanie istot wiszących głowami w dół i szczających na potęgę. Trudno się dziwić, że Fika nie wyrażała się zbyt pochlebnie o ukochanych BATMATKI. W końcu stanowili dla niej poważną konkurencję.

*

Z drewnianej szafki, pociągniętej białą bejcą, rozlega się nagle dźwięczny świergot.

– Bogu dzięki! Jest chociaż jakiś kontakt ze światem na tym totalnym zadupiu – mruczy pod nosem Fika i kilkoma susami dopada starego mebla. Stoi w najmroczniejszym kącie pokoju i przy bliższych oględzinach zyskuje na urodzie – nie jest zwyczajną szafką ani komodą, ani kredensem. Prawdę mówiąc, nie przypomina żadnego znanego Fryderyce mebla. No, może zdradza odrobinę podobieństwa do sekretarzyka. Tu i ówdzie ma nawet jakąś szufladkę, nie licząc paru otworów ziejących pustką.

Szczerbaty mebel ze zdumieniem spogląda to ku telefonowi, błyskającemu i ćwierkającemu, to ku jego energicznej właścicielce. Nadziwić się nie może temu osobliwemu duetowi. Choć, prawdę mówiąc, niewiele w życiu go zaskakuje, to jednak ostatnio nieraz skrzypi z niedowierzaniem. Ot, choćby podczas kąpieli w białej bejcy! Nadaremno próbował dać znać tej energicznej kobiecie w pąsowych rękawiczkach, żeby pohamowała swoje zapędy. Co to w ogóle za pomysł, żeby go malować?! Na buro-biało? Niedorzeczność!

Ale pąsowa dama wcale go nie słuchała, tylko machała pędzlem jak szalona, aż jej rude włosy stroszyły się od tego na wszystkie strony. Co za widok!

Fryderyka pospiesznie chwyta uradowane urządzenie, nie mając pojęcia, że biedny emerytowany mebel oddycha z ulgą.

Może to dziewczyny? – przemyka jej przez głowę, gdy dotyka palcem ekranu.

Cholera! Blanka i Nina są teraz w Barcelonie! A ona?! Pomiędzy Nigdziewicami Dużymi a Małymi, w środku Niczegowic!

Na pewno już się nieźle obłowiły… Oj, ciężko będzie utrzymać poziom bloga, siedząc na tej nędznej prowincji… Nawet walizka pełna ciuchów nic tu nie pomoże, bo ile stylizacji da się z tego wymyślić?

Gdyby nie ojciec i jego cudowne metody wychowawcze, byłaby teraz z dziewczynami. Ale on się zaparł jak osioł i oświadczył, że nie będzie sponsorował żadnych fanaberii. A BATMATKA – wiadomo! Jak zawsze bez kasy! Chociaż na gacki oraz ich potrzeby grosz się na pewno znajdzie. Przykład? (Fryderyka złości się, bo telefon ani trochę jej nie słucha, wyświetlając właśnie jakąś idiotyczną informację o pakiecie danych). Proszę bardzo! Choćby ten nieziemsko drogi supermateriał, sprowadzony za ciężkie pieniądze. Po co? Żeby uszyć milusie malusie śpiworeczki! Dla kogo? Dla osieroconych maleństw nocka łydkowłosego (Myotis dasycneme), znalezionych gdzieś tam i wymagających utrzymania stałej temperatury (a także regularnego karmienia za pomocą minismoczka i buteleczki, ale te milusie malusie gadżeciki to już zupełnie inna historia).

– Cholera! – Niby-sekretarzyk wzdryga się, słysząc te słowa.

Ale co innego można powiedzieć na widok takiej fotografii? Żadna tam Sagrada Familia ani inne barcelońskie cudo. To zwyczajny talerz z jajkiem w kieliszku, bułkami i uśmiechniętym od ucha do ucha szczypiorkiem, malowniczo przewleczonym przez uszko białego porcelanowego kubka. I bynajmniej nie jest to żadne hiszpańskie śniadanie, tylko dzieło Elizy, wsiowej artystki od siedmiu boleści.

– Dno! – oświadcza dobitnie Fryderyka i ciska telefonem w materac tak mocno, że biedny sekretarzyk mruży swoje pobejcowane oczy.

Że też ojciec musiał się związać akurat z kimś takim! Nie dość, że Eliza wygląda jak jego córka (trochę starsza od Fiki), to jeszcze całymi dniami zajmuje się tą swoją cholerną twórczością. Och, jak to działa Fryderyce na nerwy! Człowiek nie zna dnia ani godziny! Eliza potrafi w jedną noc pomalować wszystkie meble w różowe kropki albo zainstalować, gdzie tylko się da, serduszka w kolorze amarantu. Z okazji imienin ojca „posadziła” w całym domu róże w odcieniu: magenta – dosłownie gdzie się człowiek nie ruszył, potykał się o papierowe kwiaty.

Fryderyka nienawidzi wszelkich odmian tego koloru – z biskupim i majtkowym na czele. Za to ojciec nieustannie wygląda na zachwyconego. To pewnie na fali tego zachwytu kupił tę upiorną ruinę, zwaną szumnie pałacykiem. Utopił w tym dziadostwie niezłe pieniądze, ale z drugiej strony – zapewnił sobie sporą dawkę świętego spokoju. Eliza tworzy, a on spokojnie jedzie do swojej kancelarii i spędza tam calutki dzień. Mało tego! Może nawet nie wracać na noc, bo przecież we Wrocławiu ciągle jest dawna kawalerka rodziców. Fryderyka miała nadzieję, że ojciec pozwoli jej tam zamieszkać po maturze, ale im bliżej do niej, tym mniej realne wydają się te marzenia.

W sumie to się nawet ojcu nie dziwi – przebywanie w towarzystwie osoby tak kreatywnej po jakimś czasie działa na człowieka deprymująco. Zwłaszcza że Eliza zawsze jest cała w skowronkach, no i ma pod ręką niezliczone puszki z farbami. Fryderyka nie zdziwiłaby się ani trochę, gdyby któregoś ranka ujrzała swojego ojca przemalowanego na róż pompejański. Coś w sam raz dla adwokata!

Nic więc w tym dziwnego, że czasem biedak woli nocować poza domem – zwłaszcza przed wyjątkowo trudnymi rozprawami.

Dziewczyna wzdycha ciężko i jednym celnym kopnięciem otwiera wieko czarnej walizki. Jednego z trzech pokaźnych bagaży, jakie przytaszczyła ze sobą. Unosi się ono błyskawicznie, ukazując kłębowisko ciuchów w różnych odcieniach beżu – od niemal brązowego, poprzez różne stadia kawy z mlekiem, ziarenek piasku, aż po karmel, który spotkał się na dłużej z bitą śmietaną.

To ostatnie odkrycie Fryderyki – totalnie beżowy look! Dla babek z klasą i do tego dynamicznych. I dla tych, które chcą sobie jakoś osłodzić gorzkie chwile, a wiadomo, że w życiu nigdy ich nie brakuje. Sama Coco Chanel uważała, że kobiety w beżach nigdy nie są w złym nastroju.

To nie działa w każdym przypadku, niestety… O, choćby teraz. Pomimo chmury piasku i delikatnej mokki, które aplikuje sobie Fryderyka (rozwleczone gatki w stylu „sprzątam w Bollywood” i bardzo pomięta tunika w złotawe plamki), nastrój pozostaje nie najlepszy.

Jedno krytyczne spojrzenie rzucone w owalne lustro nie poprawia sytuacji ani troszkę.

Jajko pewnie będzie zimne. Ble! Zimne jajko na miękko to najohydniejsza rzecz na świecie.

Piegowata buzia w lustrze wykrzywia się na samą myśl. Fika wystawia język w stronę zamglonej szklanej tafli (czy tutaj wszystko musi być pokryte czymś paskudnym i niezmywalnym?), a potem niedbale związuje długie włosy na czubku głowy. Szczotka gdzieś zaginęła, a poza tym kto zobaczy te kołtuny? Chyba tylko pająki i muchy, jedyni mieszkańcy tych uroczych okolic. Fryderyka wzrusza kawowymi ramionami i energicznie wychodzi na korytarz.

Schody skrzypią niemiłosiernie, a poręcz, potraktowana tą samą bejcą co niby-sekretarzyk, chyba się trochę lepi…

Fryderyka z odrazą spogląda na swoją prawą dłoń. Czym to cholerstwo zmyć? Fu!

Eliza mogłaby przyklejać kartki „Uwaga! Świeżo malowane!”. Ale czy powinno się wymagać od prawdziwego twórcy aż takich poświęceń?

Dziewczyna kręci głową z dezaprobatą i czubkiem buta uchyla drzwi do jadalni. To na wypadek, gdyby dolna część także była świeżo malowana. Drzwi nie wyglądają najlepiej, bo brakuje im sporej ilości witrażowych szybek, które je kiedyś ozdabiały. Na samej górze zostały dwie błękitne i jedna żółta, niżej są przezroczyste (nawet jeden cały rządek) i jedna wściekle różowa. Zakład, że zamontowana „na kropelkę” i wyleci lada dzień?!

Fryderyka rozgląda się po pustej jadalni. Uff… Eliza na szczęście już sobie poszła. Ona tak nie lubi marnować czasu! Pewnie siedzi w jakimś kącie i z zawzięciem macha pędzlem albo grzebie w ziemi, bo tutaj oczywiście jest wielki ogród. Strach pomyśleć, ile w nim można posadzić bardzo różowych kwiatów!

Fika wyciąga źdźbło szczypiorku i przeżuwa je w zamyśleniu. Przez otwarte okno dolatuje śpiew ptaków i szum drzew. Są ogromne i chyba właśnie kwitną? Przynajmniej niektóre z nich. Dziewczyna głęboko wciąga ciepłe powietrze. Kompletnie nie zna się na drzewach – i na roślinach w ogóle. Gdyby miała opisać ten zapach, to użyłaby wszystkich odcieni żółtego i dodałaby jeszcze do tego kropelkę miodu.

Tak! Bez trudu dałby się namalować.

Może jest tu gdzieś miód? A jakże! Oto i biała miseczka w kwiatki do połowy wypełniona słodyczą.

– Po tym szczypiorku potrzebny mi jakiś deser – mówi Fika sama do siebie.

Dość często jej się to zdarza i ci, którzy ją znają, ani trochę się temu zwyczajowi nie dziwią. Co innego z zupełnie obcymi albo słabiej zorientowanymi. Zwykle rzucają jej zdumione spojrzenia lub uznają to za przejaw całkowitego zżycia z elektronicznymi gadżetami, do których można przecież gadać i gadać bez końca.

Bułka z masłem i miodem domaga się jeszcze kubka porządnej kawy z mlekiem. Całe szczęście, że Eliza nie rusza się nigdzie bez swojego wypasionego ekspresu. Ha! Jak to odrobina nowoczesności dobrze robi nawet pałacowej ruderze!

Fika cmoka z zadowoleniem i upaja się wonią świeżo zaparzonego napoju. Pomieszany z tym żółto-miodowym zapachem zza okna, tworzy zupełnie nową jakość. Może by coś o tym na blogu? Ale jak to ująć, żeby nie było banalnie?

– Się pomyśli! – mówi Fika głośno i decyduje się wyruszyć z kubkiem na zewnątrz. Podobno ustawili tu jakiś stół i krzesła na resztkach dawnego tarasu.

Żeby się tam dostać, trzeba wrócić do holu. Po kilku krokach omal nie wpada na wielką donicę, która, nie wiedzieć czemu, stoi sobie beztrosko na samym środku. Wczoraj wieczorem na pewno jej tu nie było! Jedynymi przedmiotami na tej pustej przestrzeni rozmiaru boiska były: ogromny żyrandol z kryształków, przypominający gniazdo os, oraz metalowa ławeczka zarzucona poduszkami w odcieniu indyjskiego różu. A! I jeszcze jakiś obraz. Fryderyka doskonale to zapamiętała.

Patrzy więc teraz zdumiona na wyniosłą roślinę, obsypaną rubinowymi kwiatami, ale po szczypiorku z miodem i kawą jest w zdecydowanie lepszym nastroju.

– Dzień dobry! – Kłania się więc z gracją i z uwagą przygląda się kwiatkom. Jej nos coraz bardziej zbliża się ku barwnym płatkom, ale zanim udaje mu się pochwycić jakąkolwiek woń (poza panującym tutaj niepodzielnie zapachem bejcy), rozlega się dramatyczny okrzyk i coś bardzo różowego wpada między dziewczynę a donicę z tajemniczym kwiatem.

– Eeelizza? – mamrocze zdumiona Fryderyka, odruchowo wycierając kropelki kawy ze swojej tuniki. W sumie robota bez sensu, bo plamy spokojnie mieszczą się w tonacji.

– Trucizna! To trucizna! – woła ze zgrozą macocha, spowita w cyklamenowy fartuch.

– Jaka znowu trucizna?

– Oleander! Od stóp do głów trujący!

– Przecież ja nie chciałam go zjeść!

– Nie? – dziwi się Eliza. – A z daleka tak właśnie to wyglądało…

– Obserwowałaś mnie w swojej czarodziejskiej kuli? – pyta ironicznie Fryderyka.

Szklana kula to ukochana ogrodowa ozdoba macochy. Przynajmniej tak twierdzi ojciec. Ustawiona na cokole po jakiejś nieistniejącej już rzeźbie, wygląda absurdalnie w tym dzikim gąszczu, zwanym szumnie ogrodem. W dzień to może jeszcze jakoś daje się przełknąć, ale w nocy! Specjalnie do tego celu zainstalowany reflektor wydobywa z mroku tę dziwaczną ozdobę i, prawdę mówiąc, wieje grozą… Przynajmniej nieźle powiało nią wczoraj, gdy ojciec wjechał na dziedziniec i zgasił światła w samochodzie.

– Akurat nie. Przyszłam po drugą kawę. Dobrze, że już wstałaś. A ona – macocha wskazuje roślinę w donicy – przebywa tu tylko chwilowo. Muszę się namyślić, gdzie jej będzie najlepiej. Zjadłaś śniadanie?

– Tak. Dziękuję.

– Na tarasie są truskawki. Częstuj się, ja zaraz przyjdę.

Fryderyka ani myśli spędzać czas w towarzystwie macochy. Przemyka więc błyskawicznie przez tak zwany taras. Resztki obłupanego muru, porośniętego obficie mchem, trudno traktować jako miejsce wypoczynku. Nawet jeśli stoją tam bardzo ładne krzesła wyściełane malinowymi poduszkami. Truskawki też wyglądają na niezłe – są wyjątkowo czerwone i pachnące. Przynajmniej te, które Fika chwyta w locie. Z garścią pełną owoców i porcelanowym kubkiem daje nura prosto w zieloną gęstwinę.

Tej części ogrodu najwyraźniej nie tknęła jeszcze ręka macochy, a raczej jej sekator. Ojciec upierał się, by zatrudnić ogrodnika (przynajmniej tak wczoraj mówił, podczas podróży samochodem), ale ona uparcie powtarzała, że spróbuje sama zrobić trochę porządku. Jak na gust Fryderyki – niespecjalnie jej się to udało. Nie licząc szklanej kuli i mebli ogrodowych. A! No i tego okrągłego klombu od frontu, na którym kłębią się bez ładu i składu jakieś bardzo kolorowe kwiatki. Co to może być? Fika nie ma pojęcia. Na pewno nie są to te trujące oleandry. Pachniały wczoraj bardzo mocno, podobnie do jakiejś kuchennej przyprawy do ciast. Ale ze znajomością roślin kwitnących jest u Fryderyki podobnie jak z umiejętnościami kulinarnymi. Słabo.

Oj, szkoda jej teraz, że nie zna imion tych wszystkich krzaków i drzew. Kwitnie tu coś białego, co bardzo mocno pachnie, a talerzowate drobne kwiatki pełne są brzęczących owadów. Znowu kilka krzewów dalej też są białe kwiatki, ale zupełnie inne – większe i pojedyncze, mocno pachnące, z żółtymi środkami, które brudzą palce. Fryderyka z uwagą przygląda się swojej dłoni – co za malowniczy zestaw kolorów – resztki bejcy, truskawkowego soku i kwiatowego pyłku…

Kto wie, co jeszcze dołączy do kompletu?

Nagle gęstwina się przerzedza i wysoka trawa, na wyścigi z różową (a jakże by inaczej! to chyba nie może być jedynie przypadek) koniczyną, zbiega stromo w dół, ciągnąc za sobą zaintrygowaną beżową postać.

– Ha! Strumyk! A może rzeczka? – zastanawia się swoim zwyczajem Fryderyka.

Wody nie jest zbyt dużo, ale szumi przyjemnie i płynie ku resztkom muru, który kiedyś musiał okalać całą posiadłość, a potem niżej i niżej – tam, gdzie w oddali ciągną się dalekie łąki.

Strumyk nie jest zbyt szeroki, więc Fryderyka stawia kubek na kamieniu i daje susa na drugą stronę. Potem wdrapuje się na resztki muru i przysiada, by poobserwować okolicę.

Tutaj znowu kłębią się krzaczory – obsypane znajomymi talerzowatymi kwiatami. A za nimi… Zaraz, zaraz… Czy to czasem nie jest jakiś cmentarz?

Zaintrygowana rusza w tę stronę i po chwili jest już przy kamiennym murze, szczerbatym jak wszystko w tej okolicy. Oj, nie wygląda to miejsce zbyt zachęcająco. Na pewno nie przyszłaby tutaj po zmroku. Nagrobki są zmurszałe i popękane, niektóre mają zupełnie zatarte litery, a na innych znowu pełza mech w różnych odcieniach zieleni. Daty są stare, a nazwiska brzmią obco. Pewnie spoczywają tutaj dawni mieszkańcy, a może nawet tylko rodzina, do której należał pałac? Zupełnie wyleciało jej z głowy, jak oni się nazywali… Ojciec o tym wspominał.

O, proszę! Metalowe naczynie pełne świeżych kwiatów! Ukochani rodzice… Wnuczka i siostra… Są nawet fotografie, ale dość rozmazane.

Fryderyka w zadumie studiuje napisy na szarym nagrobku, który na tle innych wygląda znacznie młodziej.

Na szczęście posiadanie ciotki w Berlinie nie ogranicza się tylko do odziedziczenia imienia. Idzie za nim jeszcze jako taka znajomość niemieckiego – może niezbyt gruntowna, ale zawsze. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby Fika nie dogadała się z kimś w tym języku albo nie poradziła sobie z jakimś tekstem.

Cóż… Najwyraźniej ktoś tutaj dba o pamięć rodziny. Może to Eliza? Jeśli mieszkali dawniej w pałacu, to ona, nowa właścicielka, może poczuwać się do odpowiedzialności za miejsce ich wiecznego spoczynku.

– Swoją drogą – co za określenie! – mówi Fryderyka. – Wieczny i do tego spoczynek. Podwójna niemoc. Podwójna cisza. Podwójna ciemność. Bezruch. Głębina. Czeluść.

Brr! – aż się wzdryga na samą myśl, porażona rozmiarem dwóch niepozornych słów.

I właśnie wtedy, zupełnie jakby dla uzupełnienia tych ponurych rozważań, rozlega się melodia. Fika odruchowo wyciąga z kieszeni swój telefon. Wprawdzie nie ma w nim ustawionej IX Symfonii Beethovena, ale te cholerne urządzenia lubią przecież żyć własnym życiem.

Ale to nie telefon Fryderyki emituje ponure dźwięki.

Dziewczyna nerwowo rozgląda się wśród nagrobków, przekonana, że zaraz któryś z nich na pewno się otworzy. Bo w sumie – czemu nieboszczycy nie mieliby porozumiewać się ze sobą w nowoczesny sposób?

– Dosyć tych głupot! – mówi w końcu stanowczo. Ale melodia ani myśli umilknąć, dźwięczy coraz głośniej i głośniej. Zupełnie jakby wiedziała, że to Fryderyce wyjątkowo gra na nerwach. Tak się bowiem składa, że BATMATKA oprócz nietoperzy wielbi też twórczość Ludwiga van B. I tak się składa, że Fika oprócz nietoperzy nie lubi także muzyki poważnej.

Przez to wszystko złość bierze górę nad strachem i wkurzona Fryderyka przeczesuje wysokie paprocie (podobne hoduje pielęgniarka w szkolnym gabinecie) oraz inne, zupełnie nieznajome chaszcze. Ale to trochę tak jakby szukać igły w stogu siana. Muzyka milknie tak nagle, jak się pojawiła, a w jej miejsce odzywa się gwałtowny wiatr, o wymiarze zdecydowanie porywisto-wiekuistym.

Fika wycofuje się pospiesznie z cmentarza, bo ta podszyta wiatrem cisza działa na nią przygnębiająco. Czuje się teraz tak, jakby ktoś z zaświatów zagrał jej na nosie.

Metalowa furtka z przerdzewiałą klamką skrzypi złowieszczo, gdy dziewczyna z trudem ją domyka – zupełnie jakby chciała powiedzieć: „Więcej tu nie przychodź. Jesteś intruzem!”.

Ale Fryderyka wcale się tym nie przejmuje. W jej głowie ciągle pobrzmiewają majestatyczne takty, a cmentarz pełen wysokich paproci i starych nagrobków jawi jej się nagle jako świetne tło. Tylko pytanie – do czego? Do modowych sesji?

Wszystkie laski lansują teraz skandynawskie wnętrza albo wyjeżdżają w odlotowe plenery. I to nie byle gdzie – na przykład do Barcelony.

No, chyba żeby wykombinować sesję pod tytułem „Ostatnie pożegnanie”. Nie tyle dla nieboszczek, co raczej dla żałobniczek.

– O matko! Co mi chodzi po głowie! – oburza się głośno Fryderyka. – Przecież tego nikt nie będzie chciał oglądać! Lajków mi nie przybędzie!

A lajki to poważna sprawa. Ostatnio nie jest z nimi najlepiej – przed końcem roku szkolnego był niezły młyn. A początek wakacji, wiadomo, ludzie zachłystują się wolnością i nicnierobieniem. No, chyba że ktoś jest pracowity jak pszczółka (choćby „Estera i jej szafa” – najbardziej nielubiana przez Fikę konkurencja). Nie mają też wyjścia ci szczęściarze, którzy lipiec spędzają na wypasionych wyspach albo w innych supermiejscówkach. Muszą ruszyć tyłki i cokolwiek wrzucić do sieci. Chyba że chomikują na potem.

Fryderyka ciężko wzdycha. Powinna wrócić do tego miejsca, gdzie zostawiła kubek, ale nogi same ją niosą w zupełnie innym kierunku.

Pałac zostaje daleko z tyłu, cmentarzyk też jest już wspomnieniem, bo oto nagle przed zdziwioną dziewczyną wyrasta przedziwna budowla owalnego kształtu, nakryta resztkami spadzistego dachu i calutka przerośnięta roślinami! Co to może być?!

Zaintrygowana Fika obchodzi to cudo ze wszystkich stron. Na architekturze także nie bardzo się zna, więc nie ma bladego pojęcia, co mogło się tu dawniej mieścić. W głębi parku, na uboczu? Może jakaś oranżeria? Naprawdę trudno się domyślić, widząc te resztki dachu i ścian, z których we wszystkich kierunkach sterczą gałęzie, gałązki, trawy i badyle w niezliczonych odcieniach zieleni. Odlot.

Przed wejściem stoi rzeźba, czy raczej jej pozostałość. Kobieca postać bez głowy, spowita w kamienne szaty, przyjaznym gestem wskazuje budowlę. W otwartej dłoni nieznajomej kwitnie sobie jakby nigdy nic jakieś maleństwo. Drobniutkie i różowe. Jak cukierkowa posypka do pierniczków.

– A niech mnie! – Fryderyka kręci głową z niedowierzaniem i składa głęboki ukłon kobiecie bez głowy. – Witaj, szanowna damo! Czy pozwolisz, że uchwycę twe ulotne, kamienne piękno? – pyta. Odpowiada jej gwałtowny podmuch wiatru, co natychmiast uznaje za zgodę. Wyciąga więc telefon i pstryka kilka zdjęć, a potem siada u stóp bezgłowej i intensywnie wpatruje się w zielony budynek.

Może nawet zasypia na chwilę? Wiatr kołysze teraz gałęziami tak delikatnie, jakby nucił kołysanki.

W każdym razie, kiedy Fika spogląda na ekran telefonu, odkrywa, że zrobiło się bardzo późno. Jak to możliwe, żeby zaraz po śniadaniu był obiad? Chyba czas płynie na tym zadupiu zupełnie inaczej niż w normalnych świecie.

*

– Eliza? Nie zgubiłaś czasem telefonu? – pyta Fryderyka, gdy siedzą we dwie przy stole.

– Telefonu? – Macocha niechętnie odrywa wzrok od przeglądanej właśnie książki o dziewiętnastowiecznej modzie.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Z lajkomierza Fryderyki

Подняться наверх