Читать книгу Wysokie chmury - Alan Sasinowski - Страница 8

1

Оглавление

Informacja o tym, że jedyna kobieta, którą kochałem, bezczelnie się wyhuśtała, przywróciła mi może jeszcze nie sens życia, może nawet nie zdrowie, ale równowagę psychiczną – bez wątpienia.

Od pewnego czasu byłem bowiem niedysponowany, a przy moich kontaktach z rzeczywistością widniał potężny znak zapytania. Weźmy śmiech. Zepsuł się kilka tygodni przed moimi pięćdziesiątymi drugimi urodzinami. Pierwszy raz usłyszałem te nowe, niesamowite dźwięki podczas pogawędki z Kotkiem, gdy staliśmy pod zakratowanymi oknami firmy.

Powietrze dookoła, jak zawsze w godzinach roboczych, było lekko zagęszczone. Nie tylko z powodu naszych klientów, którym z definicji nie brakuje wyrazistości, ale także dlatego, że prowadzimy działalność w bliskim sąsiedztwie urzędu skarbowego i sądu. Nieustannie mijają nas ludzie szykujący się do brutalnego starcia oraz ci, którzy właśnie z niego wracają; upojeni wygraną, zszokowani klęską lub, najczęściej, przekonujący siebie, że jeszcze nie wszystko stracone, że walka nigdy się nie kończy.

Kotek, młody entuzjasta historii w okularach w złotej oprawce, opowiadał, jak zaskoczył swoją małżonkę, zabierając ją w podróż poślubną do obozu koncentracyjnego Auschwitz. I tak nie mieliśmy pieniędzy na wyjazd za granicę – wyjaśnił, zaciągając się pall mallem – a Auschwitz, wstyd przyznać, nie zdążyłem wcześniej odwiedzić. Nie wiedziałem, że Ania tak się wścieknie. Kompletnie jej odbiło. Wczoraj złożyła papiery rozwodowe.

Chciałem się rubasznie zaśmiać, zamiast tego wydałem z siebie charkotoskowyt. Zakrztusiłem się i umilkłem. Kotek zmrużył oczy w sposób, który widziałem już wielokrotnie wcześniej, czujny i jednocześnie wdzięczny za uzyskanie nagłej przewagi. Powstrzymał się od komentarza. Ta powściągliwość najdobitniej świadczyła o rozkoszy, jaką musiał poczuć.

Jak to jest, że z całego serca pragnę wybuchnąć rubasznym śmiechem – zasępiłem się – a wychodzi mi coś, co jest jeszcze gorsze niż przeciwieństwo śmiechu? Naprawdę chcę okazać wesołość. Przysięgam.

Do tamtej chwili często się śmiałem, chichotałem, parskałem, błaznowałem, opowiadałem żarciki, stosowałem ironiczne zaczepki, starałem się być duszą towarzystwa. Nie żeby naprawdę było mi do śmiechu, przecież nie jestem idiotą. Po prostu śmiech to łatwy w obsłudze pozór, że wszystko jest z tobą w porządku, że wciąż masz dobre relacje ze światem. Relacje może i powierzchowne, ale w powierzchowności i pozorach nie ma nic złego. Przypuszczam, że najbardziej normalny byłem właśnie w udawaniu normalności. W każdym razie solidnie pracowałem nad zabawianiem otoczenia, ponieważ o jedynej rzeczy, która naprawdę mnie obchodziła, o lipcowym popołudniu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku – o wysokich chmurach i o drżących dłoniach Iwony – opowiadać nie potrafiłem. Dlaczego? Kiedyś wydawało mi się, że dlatego, że to zbyt intymne i bolesne, aby mogło zostać wypowiedziane, później jednak zmieniłem zdanie i stanąłem na stanowisku, że choć jestem w posiadaniu języka zdolnego do wyrażenia tej traumy, to nie zrobię tego, bo jest ona skarbem, którego nie chcę narażać na spojrzenia i osąd innych ludzi.

Po incydencie z Kotkiem zaśmiałem się kilka razy na próbę w samotności. On nie odszedł – ten charkotoskowyt. Najwidoczniej zamierzał pozostać ze mną dłużej. I wypadać mi z ust za każdym razem, kiedy postanowię poeksperymentować z radością. Pozostały mi więc protezy – uśmiechy i uśmieszki. Blady uśmiech. Wyszczerzony uśmiech. Napastliwy uśmiech. Krzywy uśmieszek. Roztargniony uśmieszek. Szelmowski uśmieszek. Sardoniczny uśmieszek. Paskudne napięte uśmieszysko. O, właśnie, paskudne napięte uśmieszysko. Tylko ono wychodziło mi naturalnie – aby przywołać na swoją twarz pozostałe oznaki życia, musiałem się wysilać.

To nie był żaden kollaps wieku średniego. Jasna sprawa, od dawna lata mijały jak tygodnie, a miesiące jak godziny, ale to nie miało znaczenia, bo i tak od roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego znajdowałem się poza linearnym następstwem zdarzeń. Sam siebie tym zaskakując, przezwyciężyłem upływ czasu. Zrobiłem to w jedyny możliwy sposób, czyli w ogóle nie podejmując walki. Skoro codziennie wracałem myślami do wysokich chmur, stały się one dla mnie co najmniej tak samo dotkliwe i realne jak to, co dzieje się na bieżąco, a mówiąc między nami: dotkliwsze. Tamten dzień, który wszystko zakończył i niczego nie rozpoczął, nie chciał mnie opuścić. Utknąłem w nim, na dobre utknąłem w młodości. Znam osoby, które twierdzą, że czują się o wiele młodziej, niż wskazuje na to ich metryka. Wierzę im. Ale w moim przypadku fakt, że byłem dwudziestosześciolatkiem w ciele osoby dwukrotnie starszej, to nie była kwestia zasilonego zdrową dietą oraz uprawianiem sportów dobrego samopoczucia – zwłaszcza że nie stosowałem diety, nie uprawiałem sportów, a samopoczucie miałem kiepskie. Nie, to był niepodważalny fakt, taki sam obiektywny parametr jak waga czy wzrost.

Jeśli nie kollaps, to co? Na pewno nie można przeoczyć faktu, że kilkanaście miesięcy temu definitywnie przestałem spożywać. A byłem graczem wyróżniającym się. Miałem świetne wyszkolenie techniczne, naturalny talent i przede wszystkim pasję, niesłabnącą radość gry. Na podium może się nie kwalifikowałem, ale zawsze wychodziłem z grupy, zawsze, i to przez wiele burzliwych sezonów z rzędu. Pewnie nieraz mijaliśmy się w Kauflandzie, gdy ciągnąłem za sobą koszyk, poszukując holenderskiej whisky Black Sword w promocyjnej cenie – ponieważ nie mogłem, po prostu nie mogłem patrzeć już na czystą, a coś przecież musiałem spożyć.

Zresztą najbardziej lubiłem nawet nie tyle akt spożycia, co fazę bezpośrednio go poprzedzającą. Wypełniała mnie nieprawdopodobna pewność siebie, gdy maszerowałem do miejsc, gdzie spożyję, albo do miejsc, gdzie nabędę alkohol, który później spożyję. Te trasy wiodły wszędzie, obejmowały pajęczą siecią całe miasto. Maszerowałem do Kauflandu, do Biedronki, do Lidla, do Auchan, do Carrefoura, do Żabki, do Społem, do nocnych sklepów, do knajp w centrum, do knajp na Podzamczu, do knajp na obrzeżach, do taksówek i z taksówek, na autobusowe przystanki i z autobusowych przystanków, do kolegów, koleżanek, do ludzi, których ledwo znałem. Miałem wtedy wyostrzone zmysły. Maszerowałem o tej siedemnastej albo osiemnastej, przez styczniową breję albo w upale sierpnia, zionąc pewnością siebie, uśmiechając się, zupełnie trzeźwy, choć czasami już ze sprzętem w torbie. I to, że jestem zupełnie trzeźwy, potwierdziłby każdy znajomy, który by się na mnie napatoczył i znalazł w zasięgu mojego chuchu, każdy funkcjonariusz policji, który kazałby dmuchać mi w alkomat. Potrafi być szczęśliwy na trzeźwo – powiedziałby ten hipotetyczny znajomy czy hipotetyczny funkcjonariusz – nie potrzebuje żadnych używek, by odczuwać pewność siebie. Skinąłbym głową i podzieliłbym się wziętą z podręcznika dla coachów i innych szarlatanów sentencją, że szczęście jest tym, co musimy sami sobie wypracować, niezależnie od okoliczności zewnętrznych. I, podzieliwszy się tą zapierającą dech w piersi radą, ruszyłbym dalej, pewny, że już nic złego nie może mi się przytrafić, nie dziś. Gdy tak maszerowałem, w czaszce żarzyła mi się wizja mnie samego, jak za dwadzieścia, piętnaście, dziesięć minut otwieram butelkę dubeltowego Okocimia Mocnego, nalewam kieliszek wyborowej, sam albo w miłym towarzystwie, i zaznaję ostatecznego odprężenia. Bawiłem się tą wizją, rozsmakowywałem się w niej, ponieważ wiedziałem, że spożywanie jest doświadczeniem tak jednoznacznie euforycznym już tylko w wyobraźni.

Nie, nie, to nie tak, że po pierwszym łyku odzyskiwałem przytomność dopiero po dwóch tygodniach, przywiązany pasami do łóżka, chrapliwym głosem domagając się medyka. Żadnych takich. Po prostu spożywałem od tak dawna i z taką regularnością, że nie mogło być mowy o żadnych wielkich objawieniach czy ekstazach. Ostatni raz spożywanie mogło wydawać się czymś ekscytującym gdzieś w połowie studiów, później wkradło się do niego za dużo komplikacji, za dużo gier z negocjowaniem granic i żmudnym montowaniem oraz demontowaniem systemów zabezpieczeń. Wiedza, że rzeczywistość znowu nie sprosta oczekiwaniom, że samo spożycie będzie jakościowo gorsze od dążenia do niego, nie popychała mnie jednak do zmiany moich zamiarów, do zaniechania marszu – bo wciąż, mimo wszystko, było warto. Ostatecznie po piątym kieliszku zapominasz o tym, że pierwszy nie był wcale znakomity. I choć nie omijały mnie nieszczęśliwe zbiegi okoliczności, porażki i katastrofy, tak jak nie omijają innych ludzi, to nigdy w całym moim życiu nie zdarzyło się tak, że gdy wybierałem się, aby spożyć, to ta wędrówka kończyła się czymś innym niż właśnie spożyciem. Rutyna ma wielką uzdrawiającą moc – wiedzą to mądre matki i mądrzy ojcowie, wiedzą to doświadczeni gracze.

To jednak była już przeszłość. Zawiesiłem korki na kołku. Nie miałem wyjścia, wnętrzności wypowiedziały mi posłuszeństwo. Z dnia na dzień, bez sygnałów ostrzegawczych. Jeszcze w sobotę spożywałem oceany whisky Passport Scotch zmieszanej z coca-colą light, śmiejąc się do rozpuku na imieninach kolegi z biura prasowego magistratu i obściskując się z panią podinspektor od podatków – a już w niedzielę około godziny szesnastej, gdy podniosłem do ust kieliszek poobiedniej, doskonałej na trawienie żubrówki białej, odczułem potężne mdłości. Żołądek podjechał mi do gardła i ostrzegawczo tam pozostał, dopóki nie odstawiłem kieliszka na stół.

A więc czas wódki się skończył, pomyślałem sentencjonalnie. I jak każdy rozsądny człowiek w takiej sytuacji kupiłem wino. Zbliżyłem usta do kieliszka, zwilżyłem wargi, zebrało mi się na wymioty.

Spożywanie alkoholu nie jest dla mnie, domyśliłem się i było mi trochę przykro, ale przecież wiedziałem, że ten moment musiał kiedyś nadejść. Okazałem dojrzałość, pogodziłem się z nieubłaganymi faktami, po czym podreptałem do Społem kupić dwa czteropaki warki strong w promocyjnej cenie. Wróciłem do domu. Usiadłem w fotelu. Rozszarpałem folię, ale rozszarpałem dostojnie, wcale nie nerwowo. Otworzyłem puszkę. Przelałem piwo do szklanki. Podetknąłem szklankę pod nos, powąchałem trunek. Wziąłem malutki łyczek. Odczekałem. Wziąłem drugi, nieco większy łyk. Odczekałem. Potem wziąłem trzeci, już zupełnie śmiały łyk, łyk stanowiący rozbieg. A następnie dostałem ataku potwornej czkawki, który wszystko zakończył. Przez parę długich chwil dociekałem, czy to, co się stało, stało się tylko dlatego, że nie dolałem do piwa syropu malinowego. Zszedłem nawet na dół, żeby ów syrop nabyć, ale tuż przed wejściem do Społem jęknąłem cichutko i ostatecznie machnąłem na to wszystko ręką.

To, że nie mogłem już się tak łatwo otępiać i stanąłem wobec świata z pustymi rękami, bez wątpienia wpłynęło destrukcyjnie na mój system odpornościowy. Także dlatego, że nie dostałem nic w zamian. Jestem człowiekiem praktycznym, staram się wyciągać korzyści nawet z najtrudniejszej sytuacji, liczyłem na to, że zaniechanie spożycia sprawi, że schudnę. Nic takiego się jednak nie stało. Mimo że nie spożywałem, mój bęben nie zniknął. Nadal mściwie wylewał się zza paska. Nigdy nie uznałem go za część mojego ciała. To intruz. Nie mam wyjścia, skoro tam jest, nawet pomimo niespożywania, wciąż muszę odwracać od niego uwagę – dlatego zapuściłem długą brodę, noszę czerwoną koszulkę Manchesteru United z nazwiskiem Cantony i numerem siedem, a w lewym uchu mam srebrny kolczyk. Staram się wyglądać jak ktoś fajny, ktoś wyluzowany, jak doświadczony architekt, który dostaje nagrody za wizjonerskie projekty, albo muzyk przyciągający na koncerty fanów w nowych ciuchach stylizowanych na ciuchy zużyte. Nie mam zdania odnośnie do tego, na ile ta maskarada jest skuteczna.

Z drugiej strony nie powinienem martwić się o wygląd, skoro lalki już nie zwracają na to uwagi. Fizyczna atrakcyjność u mężczyzn przestała się liczyć, przestała być okolicznością braną pod uwagę. Mniej więcej wtedy, gdy przekraczamy czterdziesty czwarty rok życia, kwestia stosunków seksualnych zaczyna prezentować się bardzo korzystnie. Jasne, wiele osób odpadło z gry, pochłonęły ich rozwody i nowotwory. Ale tym, którzy pozostali, jest łatwiej. Wykazują większą swobodę niż kiedykolwiek. Jesteśmy coraz mniej pogodzeni ze swoimi ciałami jako takimi, za to jesteśmy zupełnie pogodzeni ze swoimi ciałami jako narzędziami do odbywania stosunków seksualnych. Znamy je na wylot, wiemy, czego się po nich spodziewać, żadna klęska nam niestraszna, bo wszystkie zdążyły się już wydarzyć, i to wiele razy – i nic wielkiego się nie stało, nikt od tego nie umarł.

Wybuchnęła szyderczym rechotem, gdy zaproponowałeś jej pójście do ciebie? Skrzywił się, gdy ty obdarowałaś go najbardziej dziwkarskim ze swoich spojrzeń i położyłaś rękę na jego kroczu? Nie stanął ci? Opadł w trakcie? Twoja cipka wydawała śmieszne odgłosy? Była za sucha? Skończyłeś za szybko? W ogóle nie mogłeś skończyć? Czułaś się koszmarnie, jakbyś była dla niego tylko dziurą? Czułeś się koszmarnie, jakbyś współżył z kawałkiem drewna? Pachniałeś nie tak jak trzeba? Coś niedobrego stało się z twoimi wydzielinami? Bracie, siostro, głowy do góry! To się po prostu zdarza. Zdarza się, zdarzało i będzie się zdarzać. Seksualne klęski chodzą po ludziach – olejmy to i spróbujmy jeszcze raz. Teraz już wiemy: to tylko seks.

Generalnie tak właśnie było. To znaczy do niedawna. Bo w sumie to się – nie wiedzieć czemu – urwało. Znajome mężatki przestały zdradzać mężów, bo właśnie doprowadziły rozwody do końca albo zajęły kierownicze stanowiska, albo pojawiły się wnuki. Najpierw seks stał się tak łatwy, że doprowadził do ogólnego odprężenia, a potem okazał się tak łatwy, że nikomu już nie chciało się go uprawiać. Przynajmniej nie ze mną. A ponawiałem swoje wysiłki. Kobiety, które jeszcze pół roku temu nie dawały się dwa razy prosić, teraz udawały, że nie wiedzą, o czym mówię. A może nie udawały. Naprawdę wyglądały na zajęte.

Zrobiło mi się przykro. Nigdy nie miałem problemów z patrzeniem w swoją twarz w lustrze, ale ostatnio starałem się tego nie robić, bo widziałem przed sobą już nawet nie zawodnika z ławki rezerwowych, ale kogoś, kto nigdy nie powąchał murawy, kogoś, kto jest i był jedynie kibicem. Tyle strat naraz – silniejsi ode mnie mieliby problem. Może mój organizm okazał mądrość. Umiejętność normalnego śmiania się nie była mi już potrzebna, więc mi ją po prostu wyłączył…

Informacja o tym, że Iwona się wyhuśtała, została zawarta w mejlu zatytułowanym „Iwona”. Nie trzeba być literaturoznawcą, żeby wiedzieć, że po takim tytule nie można spodziewać się niczego dobrego. W zasadzie można spodziewać się tylko jednego. W krótkotrwałym, intensywnym ataku paniki zgarbiłem się nad laptopem. Wiadomość wysłała Dorota Pietrasińska, przed laty, gdy byliśmy z Iwoną parą, jej serdeczna przyjaciółka. Nie utrzymywałem z Dorotą kontaktów, tak jak nie utrzymywałem kontaktów z nikim z tamtych czasów, z Iwoną na czele. Wiedziałem tylko tyle, że Dorota pracuje w jakiejś instytucji kultury. Włożyłem pewien wysiłek w to, żeby nie skasować mejla bez czytania, a potem go otworzyłem.

Od: <d.pietrasinska@wp.pl>

Temat: Iwona

Marku,

Iwona nie żyje. Popełniła samobójstwo, połknęła tabletki. Pogrzeb zaplanowany jest na poniedziałek na godz. 12. Msza w głównej kaplicy. Przyjdź. Gdy mówiła o Tobie, mówiła tylko dobrze. Nie wypytuj Pawła, przed pogrzebem lepiej się z nim nie kontaktuj. Sam rozumiesz. Pogadamy po wszystkim.

Dorota

Nie zrozumiałem tego, co przeczytałem. Przeczytałem jeszcze raz. Nie zrozumiałem tego, co przeczytałem. Przeczytałem ponownie. Poczułem fizyczny dyskomfort, coś wstydoidalnego, co pewnie z czasem przekształci się w stan bardziej klarowny. Włączyłem Facebooka. Nie miałem Iwony w znajomych, musiałem ją odszukać. Jej fotografia była czarno-biała i tak artystycznie zamącona, że niewiele z niej wynikało oprócz tego, że Iwona miała na głowie kapelusz. Jako zdjęcie w tle ustawiła ulice Lizbony. Reszta zawartości była zablokowana.

Wylogowałem się i zrobiłem to, co musiałem zrobić – to znaczy zacząłem jeszcze raz czytać mejla, tym razem bardziej drobiazgowo, wyświetlając ukryty sens.

Popatrzmy: „Marku”. Nie „Cześć”, nie „Witaj”. Od razu moje imię. A potem: „Iwona nie żyje”. Jak kopniak, jak cios szpadlem w potylicę. Żadnego „Mam przykrą wiadomość”, żadnego „Nie wiem, jak to powiedzieć”, żadnego „Z przykrością zawiadamiam”, tylko nagie „Iwona nie żyje”. Niby naturalne, a przecież wyzywające. Niby surowa prostota, a jednak bezceremonialność. To coś więcej niż informacja przykra do zakomunikowania, to zawoalowane oskarżenie.

Zwłaszcza w kontekście tego, co dzieje się później. „Popełniła samobójstwo, połknęła tabletki”. Okropne zdanie. Niepotrzebne. Chyba nie jest powszechnie przyjęte, aby mówić tak wprost. Nie pozwalają na to takt i dobre maniery. Czy każdego, kogo poinformowała o pogrzebie, poinformowała także o przyczynach śmierci? Czy może tylko mnie? I dlaczego właśnie mnie? I choć niby ta dodatkowa informacja coś wyjaśnia, to przecież równie dużo usuwa w cień. Kiedy już wiesz, że popełniła samobójstwo, to w naturalnym odruchu zadajesz pytanie, dlaczego to zrobiła. A gdy zduszonym głosem o to pytasz, Dorota odpowiada sucho: „Pogrzeb zaplanowany jest na poniedziałek na godz. 12. Msza w głównej kaplicy”. Coś tu jest nie tak.

I dalej: „Przyjdź”. Prawie że rozkaz. Przyjdź, bo musisz tu być. Bo jesteś jej to winien. Przyjdź, ponieważ ponosisz coś na kształt odpowiedzialności. Z drugiej strony z tego samego powodu mogłaby napisać, żebym nie przychodził, albo w ogóle nie zawiadamiać mnie o śmierci Iwony. Jeśli więc nawet ponoszę coś na kształt odpowiedzialności, to mam szansę na odkupienie.

Kolejne zdanie, bardzo ważne: „Gdy mówiła o Tobie, mówiła tylko dobrze”. Słówko „gdy”. Gdy mówiła. Nie zawsze mówiła. Nie zawsze. Nie wyobrażaj sobie zbyt wiele. Ale czasami mówiła. Mówiła przy pewnych okazjach. Jakich okazjach? Domyśl się. Domyśl się, stary druhu, przy jakich. Może w momentach smutku, a może w chwilach szczęścia. Kiedy miała na myśli błędy, których nie popełniła, lub wtedy, gdy myślała o ścieżkach, którymi bała się pójść.

„Mówiła dobrze”. Od dawna to właśnie takie wyznanie chciałem usłyszeć, o taki donos się modliłem, ale teraz, gdy marzenia się spełniły, zamiast szczęścia odczułem deficyt zaufania. Nie byłem pewien, co dla Doroty oznacza sformułowanie „mówić dobrze”. Być może była to ironia. Ale nie wiadomo, jaki jej odcień. Po tym, co jej zrobiłem, Iwona nie miała podstaw, aby mówić o mnie dobrze. I właściwie po co Dorota o tym napisała? Po co w mejlu, w którym zakomunikowała o jej śmierci, napisała też, że czasami, w pewnych szczególnych okolicznościach, Iwona mówiła o mnie dobrze? Bez wątpienia było w tym drugie, trzecie i czwarte dno, bez wątpienia niektóre rzeczy miały oznaczać coś innego, niż pozornie znaczyły, a nawet odwrotność tego. Zwłaszcza biorąc pod uwagę tę końcówkę z nieodzywaniem się do Pawła, męża Iwony, mojego byłego najlepszego przyjaciela.

Mejl od Doroty nie był więc zwyczajnym komunikatem, był pociskiem, choć nie wiedziałem jeszcze, w którą część mnie wymierzonym. Pozornie ascetyczny kipiał od aluzji, tropów, niedopowiedzeń, dwuznaczności, kipiał tak bardzo, że, przyznaję, podekscytowałem się.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Wysokie chmury

Подняться наверх