Читать книгу Morderstwo na Korfu - Alek Rogoziński - Страница 7

Prolog

Оглавление

Słowo „musieć”, odmieniane na wszelkie sposoby, było tym, które na dzień przed wylotem na Korfu pojawiało się najczęściej w rozmowach i myślach przyszłych gości hotelu „Villa Zeus”.

– Musisz się dowiedzieć, czy na pewno nie przedłuży nam tego terminu – powiedziała spokojnie starsza pani, składając koszulę swojego męża i wkładając ją do niedawno zakupionej walizki. – Jestem pewna, że na razie zadowoli się tym, co udało nam się dla niego zebrać…

– Musimy zrobić wszystko, żeby go namówić na ten interes – westchnęła do swojej córki w tym samym czasie, ale za to w zupełnie innym miejscu Polski, mocno zasmucona kobieta w średnim wieku, jeszcze raz uważnie lustrując wzrokiem leżące przed nią dokumenty. – To nasza ostatnia szansa. Jeśli i tym razem się nie zgodzi, to nie wiem, jak wygrzebiemy się z zaległości. Będziemy musiały zwinąć biznes. A długi…! Nawet jeśli nas po tym wszystkim zatrudnią za kasą w „Biedronce”, to wierzyciele i tak będą ścigać jeszcze twoje praprawnuczki. No i popatrz, znów mam łzy w oczach. Podaj mi, proszę, chusteczki, leżą w kredensie…

„Kiedy zobaczy, jak szałowo teraz wyglądam, to sam się będzie prosił. Ale tym razem nie pójdzie mu tak łatwo. O nie! Musi mnie przekonać, że mu naprawdę zależy…”, myślała nieco później atrakcyjna, choć przez wiele osób odbierana jako pretensjonalna, blondynka, siedząc na fotelu w salonie kosmetycznym i poddając się magicznym zabiegom, mającym dostosować jej wygląd do wieku, który wpisywała sobie we wszystkich nieurzędowych oraz co mniej ważnych urzędowych dokumentach, tudzież podawała znajomym.

– Nie możesz mnie znowu zawieść! – mówił gniewnie mniej więcej w tej samej chwili w wagoniku metra mocno leciwy pan, patrząc uważnie na swojego młodego rozmówcę, który, co zauważał z pewnym niepokojem, nie pierwszy raz sprawiał na nim wrażenie półgłówka. – Nie przyjmę żadnych tłumaczeń! To naprawdę twoja ostatnia szansa. Musisz mi to przywieźć, albo pożegnasz się z jakąkolwiek szansą na karierę. Już ja się o to postaram…

„Muszę go wreszcie o to zapytać. Tylko czy znów mnie nie okłamie? Nikomu nie mogę już ufać. Zupełnie nikomu…”, smutna dziewczyna siedziała w kafejce blisko wyjścia ze stacji metra i starała się nie rozpłakać. Kilkadziesiąt minut wcześniej wyszła z domu, bo myślała, że wśród obcych ludzi z pewnością się nie rozklei. Teraz jednak wcale nie była tego taka pewna. Zamówiła kawę i ostatkiem sił powstrzymywała się, żeby obok cynamonu i cukru trzcinowego nie dodać do niej także swoich łez wraz z sypiącym się jej z oczu wczorajszym makijażem. Wczoraj… Jak to było dawno. Cała epoka! Wtedy była jeszcze taka szczęśliwa…

– Przyszły dzisiaj ostatnie dokumenty od notariusza – relacjonowała w tym czasie przez telefon swojemu partnerowi sympatyczna czterdziestolatka, zastanawiając się jednocześnie, czy lepiej jej będzie wrócić do domu metrem, czy też autobusem. Metro było co prawda szybsze, ale za to wiecznie zapchane, a poza tym źle jej się kojarzyło. Zawsze, gdy decydowała się z niego skorzystać, natychmiast w jej pobliżu pojawiał się ktoś od dawna wymagający kąpieli, ewentualnie natychmiastowej dezynfekcji. Nie! Lepiej będzie skorzystać z autobusu. – Teraz mamy wszystkie dowody w ręku. Będziemy musieli mu je pokazać i zapytać, jak szybko zwróci nam to, co powinien. I z góry ci mówię, że jeśli znów zacznie kręcić, tak jak poprzednio, po powrocie od razu idziemy na policję!

Jeśli to, o czym mi pisałeś ostatnio, jest prawdą, to mamy spory problem – czytał na swoim laptopie w tym samym momencie kilka kilometrów dalej przystojny czterdziestolatek. – Zaczynam się obawiać, że ta historia nie zakończy się happy endem. Pierwsze, co musimy zrobić, kiedy już tu dotrzesz, to natychmiast się naradzić. Nie mamy ani chwili do stracenia!

– Czy ty naprawdę musisz zabierać na wakacje tę szmatę? – dziwiła się mniej więcej godzinę później Betty, patrząc, jak jej chlebodawczyni, najpopularniejsza polska autorka romansów Joanna Szmidt, upycha w przerażająco dużej walizie mocno zmiąchane różowe wdzianko, wykończone frędzlami i ozdobione na froncie wielkim złotym słoniem, wnosząc po proporcjach, chorującym na przerost trąby. Toż to wygląda jak z darów dla powodzian!

– To jest najnowsza Zosia Gałczyńska! – zaprotestowała ogniście jej pracodawczyni. – Bardzo ładne. I pomysłowe. Można to nosić na spodnie albo bez spodni. Albo jeszcze jakoś tam, ale już zapomniałam jak. A, wiem, wpuszczone do spodni. Popatrz, ile zastosowań. Musiałam to od niej kupić…

– Bo inaczej by cię zjadła?! – zapytała Betty, która zawsze miała nieodparte podejrzenie, że obfita w kształty projektantka żywi się swoimi modelkami. Kiedyś nawet usiłowała w ramach eksperymentu policzyć, czy z jej pokazu wyszło tyle samo dziewczyn, ile brało w nim udział, ale po drodze pogubiła się w rachunkach, bo wszystkie wyglądały dokładnie tak samo i szybko jej się pomyliły. – No dajże spokój, będziesz w tym wyglądała jak bezdomna! Albo uciekinierka z Tworek!

– Myślałby kto, jak to się znasz na modzie – parsknęła Joanna. – Ty, właścicielka tysiąca pięciuset identycznych czarnych bluzeczek z Zary! Lepiej byś naładowała mi maczka, to sobie spróbuję popisać w samolocie. Chociaż mój wydawca powiedział wczoraj, że wcale nie muszę się spieszyć…

– To gej! Boi się kobiet i nie chciał ci podpaść, żebyś mu się nie załamała i nie zaczęła histerycznie szlochać albo nie zrobiła awantury – wyjaśniła Betty. – Poza tym ten człowiek i tak słowa prawdy w życiu nie powiedział.

– A jaka jest ta prawda? – spytała Joanna, przestając na moment zastanawiać się nad tym, skąd w jej szafce wzięły się jakieś straszliwe pomarańczowe klapki wysadzane zielonkawymi kamyczkami, a jeśli to ona je kupiła, to po ilu była wtedy drinkach?

– Taka, że ostatnią książkę miałaś skończyć już rok temu – powiedziała Betty. – Na razie wznowili dwie stare, co to nawet nie pamiętałam, kiedy je napisałaś, i wydali je w pakiecie. Z okładką, na której jakiś półnagi osiłek z debilnym wyrazem twarzy trzyma na rękach biuściastą blondi, mającą taką minę, jakby przed chwilą narobił na nią gołąb. To najbardziej kiczowata okładka, jaką w życiu widziałam. Ale panie z dystrybucji u twojego wydawcy były wniebowzięte i zgodnie orzekły, że sprzeda się tego tryliardy egzemplarzy. A co do reszty prawdy, to jest taka, że jeśli na Korfu nie dokończysz tego, co obiecałaś wydawnictwu, to będziemy musiały zapłacić karę za niedotrzymanie terminu. I to dużą! Taki mamy punkt w umowie…

– No to nie mam wyjścia… – westchnęła Joanna. – I nie masz co się tu tak indorzyć! Wiesz przecież, że najszybciej pracuję, gdy mam termin na karku. Potrzebuję tylko odrobiny samotności. A Korfu cieszy się opinią spokojnego i nudnego.

„Bo ty tam nigdy nie byłaś…”, pomyślała Betty, tknięta jakimś złym przeczuciem.

Gdyby obie mogły przewidzieć, jak potoczą się kolejne dni, z pewnością z miejsca skasowałyby rezerwację i czym prędzej zaczęły rozpakowywać walizkę. Niestety, żadna z nich nie miała tego dnia ataku jasnowidzenia.

Morderstwo na Korfu

Подняться наверх