Читать книгу Ekslozje - Alek Rogoziński - Страница 5

Оглавление

DANIEL ODIJA

Metronom

Odwiedziny w szpitalu przygnębiały mnie. W mężczyźnie, siedzącym obok, nie rozpoznawałam tej miłości, która pokolorowała ostatnie miesiące naszego życia. Nie wyglądał najgorzej, choć miał twarz obrzmiałą od leków. Był spocony i rosła mu broda. Ale przecież nie dla wyglądu go pokochałam. To nigdy nie było ważne. Choć każda dziewczyna mogłaby o nim powiedzieć, że był przystojnym blondynem z oczami koloru morza, w którym przegląda się poranne słońce. Podobał się kobietom. W ciągu kilku tygodni postarzał się o parę lat. Byłam przy nim, próbując nie przyznać się przed sobą do lęku, jaki mnie ogarniał. Bo on zniknął! Odszedł!

Przygnębiała mnie nieobecność jego osoby, mimo że siedzieliśmy przy stoliku w świetlicy, która tutaj była najlepszym miejscem do rozmowy. Sztywno wyprostowany na krześle. Całkowicie pogrążony w myślach, których treść była bolesną tajemnicą. Ile bym dała, by je poznać!

Wyglądał, jakby nie docierały do niego bodźce zewnętrzne. Telewizor, zawieszony na ścianie, głośno wdzierał się w nasz świat. Ale on nie reagował na obrazy z ekranu, które hipnotyzowały kilku widzów – zawsze ktoś tu był. Jeśli nasłuchiwał, to wyłącznie tego, co kotłowało się w nim. Impulsy z zewnątrz rozbijały się o klosz, jaki go otaczał.

Świetlica szpitalna. Najlepsze miejsce do rozmowy... Nie rozmawialiśmy. Nie potrafiłam przebić się przez klosz. A przecież tak dużo sobie mówiliśmy, o sobie, o nas! Czy bezpowrotnie utraciliśmy naszą przyszłość? Czy nadzieja na zbudowanie wspólnego życia utonęła w przeszłości, której żadne zaklęcia nie są w stanie wskrzesić?

Dziś mój ukochany siedział wpatrzony w niewidzialny rekwizyt, który unosił się przed moją twarzą albo za moją głową. Czy TO – powód, dla którego tu byliśmy – zabrało mi go na zawsze?

Poznaliśmy się na imprezie naszych wspólnych znajomych. W akademiku wyższej szkoły muzycznej. Trochę picia, trochę zioła. Wesołe towarzystwo. Od razu go zauważyłam. On zauważył mnie. Wystarczyło przelotne spojrzenie i ten moment, gdy spotkaliśmy się w przestrzeni. Niewidzialne porozumienie stało się faktem. Przedstawił się i zniknęliśmy dla towarzystwa. Odtąd zabawa, dźwięki i kolory krążyły wokół nas, bo byliśmy tylko dla siebie.

Przyszedł z gitarą. Zawsze miał przy sobie akustycznego fendera. Na prośbę przyjaciół zaczął grać. To było coś niezwykłego! Spodziewałam się zwykłego grajka, który opanował kilka akordów, tymczasem usłyszałam wirtuoza. Potrafił zagrać fragmenty arcydzieł muzyki klasycznej, które wplatał w bluesowo-jazzowe kompozycje własnego autorstwa. Był mistrzem improwizacji. W trakcie wykonywanego utworu przestrajał struny, by zmienić skalę. Do bluesa używał metalowej rurki, zakładanej na palec, której fachowa nazwa brzmiała slide. Zagrał kilka ragtime’ów. Potrafiłam docenić jego wyjątkowe umiejętności i to nie dlatego, że sama byłam skrzypaczką. Po prostu taki talent zdarza się bardzo rzadko. Ja byłam rzemieślnikiem po studiach muzycznych. Właśnie dostałam angaż w miejscowej filharmonii. Nie potrafiłam jednak wykroczyć poza schemat partytury, rytm wyznaczony przez dyrygenta, poza rolę trybiku w orkiestrze.

On był samoukiem. Nauczył się nut i dzięki długotrwałym, mozolnym ćwiczeniom osiągnął poziom dostępny wyłącznie dla wybrańców. Ale nawet najsurowszy reżim pracy i dyscyplina nie sprawią, że staniesz się artystą. Z tym trzeba się urodzić.

Byłam wyczulona na piękno muzyki. A dźwięki, jakie on wydobywał ze strun, były wręcz hipnotyzujące! Grał, jak on to mówił, na dwunastkach, czyli strunach najgrubszych z możliwych. Wielogodzinne ćwiczenia sprawiły, że opuszki stwardniały mu w zrogowaciałe młoteczki. Dzięki temu, gdy uderzał palcami w metalowe struny, nie pękała mu skóra. Wydobywał z instrumentu naturalnie głośne i czyste brzmienie. Pływałam w jego muzyce, wsłuchana nie tylko w melodię, ale i w oddech. Jego oddech. Pragnęłam oddychać z nim, być jak najbliżej niego.

Z imprezy wróciliśmy razem. I zaprosiłam go do siebie. Uśmiechnął się tylko. Nigdy wcześniej nie zaprosiłam mężczyzny do siebie po pierwszym spotkaniu. Kochaliśmy się do rana, pisząc naszymi ciałami własną partyturę. Byłam taka szczęśliwa.

To były najpiękniejsze miesiące mojego życia. Noce niewysłowionej rozkoszy, dnie romantycznych uniesień. Nie było chwili, w której bym o nim nie myślała. Mówił, że czuje to samo. Przeprowadził się do mnie. Pragnęliśmy spędzać ze sobą każdą minutę, która bezpowrotnie umykała, a jednak na zawsze zostawała w mojej pamięci. Szczegóły naszej miłości utrwaliła we mnie jakaś podświadoma obawa, że przecież takie szczęście nie może trwać długo.

Chodził na moje koncerty, choć przecież w filharmonii grałam trzecie skrzypce, zawsze odtwórczo, zasklepiona w schemacie zapisu nutowego, który miałam przed nosem. Ja z kolei chodziłam na jego koncerty w klubach, gdzie występował solo albo z zespołami, zawsze będąc tym najważniejszym – jego improwizacje wyróżniały się nieskrępowaną wyobraźnią i nadzwyczajną techniką. Gdy go słuchałam, dostawałam dreszczy.

– Muzyka była ze mną od zawsze. Ale pojawiłaś się ty i zawróciłaś mi w głowie! – śmiał się.

Całowałam jego śmiech. Tak słodko całował...

Oczywiście to musiało kiedyś nastąpić. Zaczęliśmy grać w duecie. Najpierw ćwiczyliśmy w domu. Nigdy wcześniej gra na skrzypcach nie sprawiała mi takiej radości! Ośmielił mnie. Tak jak odkrywaliśmy siebie podczas seksu, całkowicie oddając się sobie, tak poznawaliśmy się poprzez wspólne granie.

Jego zdolności kompozytorskie uwolniły we mnie potencjał, którego w sobie nie podejrzewałam. Pod jego opieką stawałam się artystką. Odkryłam w sobie zdolności do improwizacji. Zaczęliśmy grać wspólne koncerty. Planowaliśmy nagrać naszą płytę. Spełniał moje marzenia. Nie tylko o wspólnej miłości, ale też o tworzeniu muzyki z ukochaną osobą. Czy można czegoś pragnąć więcej? Można. To wyznanie wynikło tak naturalnie. Z miłości mojej do niego.

– Chciałabym mieć z tobą dziecko.

Zaśmiał się.

– Chyba jestem w stanie podołać temu zadaniu – powiedział jakoś tak lekko. – Jestem zdrowy jak koń! Serce mam jak dzwon.

Specyficzne poczucie humoru. Tak wtedy pomyślałam. Nie zawsze go rozumiałam. Jakby decyzja o dziecku zależała od jego zdrowia. Ale byłam szczęśliwa, że będzie ze mną, będzie ze mną na zawsze!

„Serce silne jak dzwon” – ta fraza śniła mi się w serii niepokojących snów, które zaczęły mnie prześladować od dnia, gdy nastąpiła zmiana.

Mieliśmy wspólny koncert. Wyjątkowo nam nie szło. Jego gitara często milkła i zostawałam sama. Z początku myślałam, że specjalnie wypuszcza mnie na solówki, bym mogła się wykazać, ale po jakimś czasie zrozumiałam, że po prostu nie może grać. Zastygał z gitarą w bezruchu i patrzył bezmyślnie przed siebie. Aż w końcu przerwał występ i zszedł ze sceny. Wydawało się, że bez większego powodu. Szybko się okazało, że zaczyna się koszmar, który miał zniszczyć naszą miłość.

Wahadło metronomu podawało tempo. Metaliczny dźwięk sprężyny wbijał się w głowę. Byłam do tego przyzwyczajona. Przez lata sama grałam z metronomem, a tym razem nie towarzyszyły mu dźwięki wydawane przez struny. Mój ukochany siedział godzinami, wsłuchany w głośne stukanie wahadła, i nie grał. Gitara leżała obok – połamana. Kilka dni wcześniej rozbił ją o ścianę, krzycząc, że ktoś zabrał mu siłę w palcach i już nie potrafi grać. Był zrozpaczony. Przytuliłam go, trochę się uspokoił. Jeszcze się uspokajał, gdy go przytulałam. Jeszcze...

Tamtego dnia był bardzo nerwowy. Zresztą jak przez ostatnie tygodnie. Często wychodził rano z domu i wracał dopiero wieczorem. Na pytanie, co robił, odpowiadał krótko: „Podróżowałem”, albo: „Szukałem”. Co się z nim działo. Miał romans? Intuicja podpowiadała mi, że nic z tych rzeczy. Coraz bardziej się zaniedbywał. Przestał się golić. Musiałam mu przypominać, by zmieniał podkoszulki, skarpetki, co było krępujące dla nas obojga. Gdyby miał kochankę, dbałby o swój wygląd.

Tamtego dnia powiedział, żebym z nim poszła.

– Gdzie?

– Zobaczysz.

Chwycił mnie za rękę, aż syknęłam z bólu.

– Delikatnie! – jęknęłam.

– Przepraszam – burknął i puścił.

Ledwo za nim nadążałam. To nie był spacer. To był bieg!

– Poczekaj, gdzie się tak spieszysz?!

Zwalniał na chwilę, a później znowu przyspieszał. Jakby go coś goniło. Wreszcie stanęliśmy przed kościołem, a ja uczepiłam się absurdalnej myśli, która była próbą schwytania złudzenia, że jego zachowanie wynika z tremy. Może podjął decyzję, której tak oczekiwałam? „Chce się oświadczyć?” – życzyłam sobie w duchu.

Potrafił przecież zaskakiwać. Te romantyczne wyjścia na miasto, których ostatnio mi nie proponował... Jego zachowanie jednak nie wskazywało, by pragnął spełnić moje ukryte marzenie. Ale miałam nadzieję...

Złapał moją rękę. Miał zimną i spoconą dłoń. Poczułam niepokój. Nasze kroki rozlegały się w ciszy pustej świątyni jak... klekotanie metronomu. Zaciągnął mnie przed ołtarz.

– Ciekawie. – Byłam podniecona.

Puścił moją rękę i sięgnął do kieszeni swojej kurtki. Ale zamiast pierścionka wyciągnął modlitewnik, który przycisnął do piersi.

– Widzisz moje serce? – zapytał.

– Ty jesteś moim sercem! – Roześmiałam się, przekonana, że gramy w romantyczne skojarzenia.

– Ono płonie i cierpi za grzechy całego świata – powiedział jak najpoważniej. – Płonie jak serce Jezusa Chrystusa, Pana Naszego!

Jego oczy niezdrowo błyszczały. Ukląkł i zaczął się modlić. Zaśmiałam się nerwowo. Ale zamiast śmiechu usłyszałam płaczliwy skrzek. To był mój głos.

– Proszę cię... To żart jakiś, tak? Nie żartuj! – krzyknęłam.

Głos rozniósł się po pustym kościele. Nie chciałam uwierzyć w przemianę człowieka, którego tak dobrze znałam. Przynajmniej do tego momentu. Przez ostatnie tygodnie zachowywał się dziwnie. Wielogodzinne czytanie Biblii w rytm metronomu, który wybijał dziury w mojej głowie. A teraz?

– To wcale nie jest śmieszne!

Położył dłonie na mojej głowie, jakby chciał mnie pobłogosławić.

– Córko moja, nie lękaj się! Oczyszczę świat z grzechu. Jestem Królem Królów!

To było takie straszne. Spojrzałam w jego oczy, ale go tam nie było. Patrzył na mnie obcy człowiek! Uciekłam. Nie wołał za mną.

Po zdarzeniu w kościele nie wrócił do domu. Nie odbierał telefonu. Gdy minęły dwie doby, postanowiłam zgłosić zaginięcie.

Gdyby tylko potrafił o tym opowiadać. Powiedziałby o koszmarze, który stał się jego rzeczywistością. Ludzie mijani na chodniku patrzyli na niego przekrwionymi oczami, które życzyły mu śmierci. W numery na tablicach rejestracyjnych zawsze wplecione były trzy szóstki. Ożywały bilbordy – zwracały się do niego, nachalnie nagabując na duchową przemianę. Zaczął słyszeć głosy w głowie. Zagłuszały mu wszelkie dźwięki, które powinny docierać z zewnątrz. Przeklinały, obrażały, mówiły, że jest beznadziejny, że jego serce wysycha, bo kocha tylko jedną osobę, a przecież powinno miłować cały świat. Pewnego razu przejrzał całe miasto na wylot. Wszystkie ściany i ludzie stali się przezroczyści. Zaczął spadać. Ale ktoś chwycił go za ramiona. To musiał być wróg! Zaczął się szarpać. Policjanci z patrolu obezwładnili go i zawieźli do szpitala psychiatrycznego.

– Proszę pani, proszę się nie denerwować. Dziesięć procent schizofreników popełnia samobójstwo – usłyszałam w telefonie.

To miało być pocieszenie? Po tym, jak mój ukochany powiesił się w naszej łazience? I znalazłam go martwego po powrocie z koncertu?

– Nie chcę, żeby mnie pan pocieszał. I nie mam zamiaru o nic pana oskarżać. Po prostu uważam, że jest pan dupkiem, skoro to pan mówi. I kiepskim psychiatrą, skoro nie udało się panu zapobiec najgorszemu!

– Ale... – Głos w słuchawce miał zamiar coś dodać i... wtedy się budziłam.

Ten sen prześladował mnie przynajmniej raz w tygodniu. Mój ukochany był w szpitalu już po raz czwarty. Przesiadywał w zamknięciu całe tygodnie. Nic nie wskazywało na to, że jego stan ulegnie poprawie. Oddalał się ode mnie coraz bardziej. Właściwie nie było go już dla tego świata. Dla mnie. Jego połamaną gitarę wyniosłam do piwnicy. Metronom schowałam głęboko na dnie kartonu. Minął rok od tamtego dnia w kościele. Już nie mogłam wytrzymać tej samotności. Zamiast bijącego serca, czułam w piersi pustkę.

Ekslozje

Подняться наверх