Читать книгу Sylwandira - Aleksander Dumas (ojciec) - Страница 4

I. Wprowadzenie

Оглавление

Kto był kawaler Roger Tankred d’Anguilhem i jego rodzina w roku 1708.

Na początku ośmnastego wieku, to jest w epoce wypadków, które zamierzyliśmy skreślić, Paryż wiele stracił z dawnéj swojéj świetności i znaczenia. Ludwik nie mógł darować stolicy, że gdy był jeszcze dzieckiem, podczas burzliwych dni Frondy, odrzuciła go od swego łona, a ponieważ z równą przyjemnością mścił się na rzeczach jak na ludziach, stworzył Wersal — tego ulubieńca bez zasługi, jak go wówczas nazywano, ażeby pozbawiając stary Luwr swojéj królewskiéj obecności, ukarać go za dawne przewinienie.

Z tego powodu Wersal od dnia, w którym Ludwik XIV przeniósł doń swoję rezydencyją, stał się świetnym punktem królestwa; pochodnią, przy któréj płomieniu opalały skrzydła wszystkie złocone motylki dworu Ludwika XIV. Ten wszakże potężny blask zjednoczony nad Wersalem, zostawiał w cieniu resztę królestwa; — i dla tegoto podczas siedemdziesięcio trzech letniego panowania Ludwika XIV, historyja Wersalu, jest prawie historyją całéj Francyi, a na jej kartach napotykamy same wielkie imiona; — zaś co do téj dzielnéj i walecznéj szlachty prowincyjonalnéj, która niegdyś stanowiła siłę monarchii, która z Dugueschn’em wypędziła Czarnego księcia z Gujenny, a z Joanną d’Arc króla Henryka VI z Francyi, ta szlachta już nie istniała, a raczéj oddalona od środkowego punktu działań, nie dawała znaku życia.

Żałujemy, że nie możem wybrać naszego bohatéra z pośród tych świetnych dworaków, otaczających bez ustanku króla, uważnych na każde jego skinienie, niepokojących się każdém zmarszczeniem brwi, uszczęśliwionych uśmiechem; — lecz nadejdzie może chwila, że porzucimy wraz z nim jego rodzinny zakątek i wstąpimy w to promieniste koło, otaczające zawsze rezydencyją królewską.

Tymczasem zaś, prosimy czytelnika, aby opuścił Wersal, w którym zresztą obecność pani de Maintenon czyni od niejakiego czasu pobyt dosyć nudnym, i udał się z nami o 58 mil od Paryża, na lewy brzeg Loary, w okolice miasta Loches, na piękną dolinę, położoną między rzekami Indrą i Cher, którą przerzynają gaje, majestatycznie nazywane lasami, i stawy, którym dają okazałe miano jezior.

Ta okolica była prawdziwém gniazdem szlachty, gdzie wegetowali potomkowie wszystkich tych wielkich rodzin, które uciskane najprzód przez Ludwika XI, następnie pozbawione zostały przedniejszych głów swoich zarządów Ryszeliego; dzięki przeto zrujnowanym zamkom, skonfiskowanym majątkom, ograniczonym przywilejom, wszyscy ci dzielni wieśniacy, szlachetni jak Charlemagne, byli biédni jak Gauthier, bez-grosza. Niegdyś rozbijając po drogach pod Filipem Augustem i Ludwikiem IX, byli wodzami partyzantów, pod Filipem Pięknym i Karolem V; kapitanami pod Franciszkiem I i Henrykiem II; nakoniec chorążemi lub sierżantami w wojskach Henryka IV i Ludwika XIII; wreszcie, nie mając sposobności nawet w ostatnich szeregach wojska dobyć starych szpad swoich przodków, których złocenia rdza potrochu zatarła, zostali tém czém są w epoce niniejszéj powieści; — potomkami najszlachetniejszych, najdawniejszych i najbogatszych rodzin Francyi.

W istocie, jak rzekliśmy, znakomitsza szlachta zbliżyła się po trochu do Wersalu i stara Turenija z przepysznemi swojemi zamkami, emigrowała z ciałami i majątkami w okolice Chartres i Maintenon.

Loches, ulegając powszechnemu upadkowi, przestało być królewskiém miastem okoliczni ziemianie, zamieszkując kraj bogaty, spokojny lecz zapomniany, zaczynali czuć stopniowo nad swojemi głowami rozpościerający się całun smętności.

Dla tego téż szlachta, powodowana obrażoną miłością własną, w poruszeniu powszechnéj oppozycyi, nie przestawała nadawać rzeczom nieobecnym nazwisk, które je przypomniały; ich dom zawsze nazywał się zamkiem, mur zewnętrzny wałem, a błotnisty strumyk, w którym żerowały stada kaczek, fossami; był i dziedziniec honorowy, stanowiący jedyne podwórze domu; była sala broni, zwykle owocarnia lub mleczarnia; wreszcie kaplica, którą był zazwyczaj kościołek najbliższej wsi, oddalonéj na godzinę drogi.

Jednakże wszystkie te osady szlacheckie byłyby gniazdami szczęścia, gdyby ich mieszkańcy nie czuli się poniżonemi, uznając się za nieszczęśliwych. Prawda, że ich próżność była pokryta nieukontentowaniem; że zbyt biedni, ażeby mogli udać się do Wersalu, mówili głośno, że co chwila czyniono im zapomogi, które odrzucali. Ponieważ zaś wszyscy jedno utrzymywali, zmuszeni byli udawać, że sobie wzajemnie wierzą. Rozumie się, że cała ta mała oppozycyja nie przekraczała granic prowincyi, i od pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu lat jak trwała, przechodząc od ojca do syna, nie doszła nigdy do uszu króla.

Zresztą, w tym małym zakątku ziemi, tworzącym część prowincyi, którą nazywają ogrodem Francyi, szlachcic uchodził za bogatego, mając dwa tysiące talarów dochodu; to téż nie wielu dosięgało téj upragnionej liczby. Ogól szlachty posiadał średnio od dwóch tysięcy pięciuset do trzech tysięcy liwrów dochodu, a niektórzy zmuszeni przestawać na stu piędziesięciu lub dwustu pistolach na rok, znajdowali jeszcze sposób, pomimo tak szczupłej fortunki, nie pokazywać się zbyt niekorzystnie z rodzinami, niekiedy licznemi, na zgromadzeniach okolicznéj szlachty.

Wprawdzie, wszyscy ci panowie, a raczej ich przodkowie, posiadali niegdyś prawa i swobody nader rozciągłe, które potrosze zaczynały tracić swoję moc, co nie przeszkadzało im, gdy przypadkiem odczytywali swoje przywileje i okurzali pargaminy, uczuwać ztąd niejaką dumę. Dla tego pewien zagrodnik barona Agenora Palameda d’Anguilhem, przestraszył się nie pomału dnia jednego, gdy jego pan i senior tupając nogami podczas polowania na wilka, odezwał się w te słowa:

„Baronowie d’Anguilhem, mają przywilejem XIII wieku nadane prawo, raz w rok na polowaniu, rozgrzać swoje nogi w wnętrznościach jednego z swych wassali otworzonych przez ich krajczego.”

Rozumie się jednak, że ani godny szlachcic, ani żaden z jego przodków, nie czuł nigdy takiego zimna, aby potrzebował uciec się do tak osobliwego środka.

Ponieważ wymówiliśmy nazwisko barona d’Anguilhem, korzystajmy z sposobności i powiedzmy, kto on był i czém był.

Baron Agenor Palamed d’Anguilhem był jednym z tych możnowładnych właścicieli, których wyliczyliśmy majątki i przywileje: zamieszkiwał zamek w niższéj części doliny, posiadał sześćdziesiąt owiec i sześć krów, sprzedawał na rok za dwieście liwrów wełny, zbierał za trzysta liwrów konopi, razem pięćset liwrów, które wsapaniale oddawał pani baronowéj d’Anguilhem na jéj wydatki toaletowe i wychowanie syna.

Pani baronowa Kornelija Atenais d’Anguilhem miała tylko sześć sukien, — lecz te były wszystkie, jeżeli nie najwytworniejszéj elegancyi, to przynajmniéj rzadkiéj piękności. Jedna sięgała epoki jéj zamężcia; druga urodzenia syna, którego nazywano baronetem przez grzeczność, chociaż miał tylko prawo do tytułu kawalera, którym my go będziemy mianowali, nie mając żadnego powodu pochlebiania mu. Co do czterech innych sukien baronowéj, te pochodziły nie z tak odległéj epoki i były nieco w nowszym guście, chociaż także pamiętały z jaki dziesiątek lat.

Baronet, a raczej kawaler Roger Tankred d’Anguilhem, domniemany sukcessor dóbr d’Anguilhem, de la Pintade i de la Guérite, to jest sześćdziesięciu morgów ziemi, dwudziestu morgów lasu, i ogrodu zasadzonego kapustą, rozpoczynał piętnasty rok życia. Był to wysoki, ładny chłopak, posiadający na dziesięć mil na około reputacyją zawołanego Strzelca i nieustraszonego jeźdźca; — gdyż na dwudziestu bekasów, zabijał ich zwykle dziewiętnastu, a najnarowistszy koń musiał uledz sile jego dłoni i kolan. Od pięciu lat wieku, to jest epoki, w któréj baron Agenor dał mu małą szpadkę w rękę, nie było dnia, ażeby choć przez godzinę nie ćwiczył się w robieniu bronią z swoim ojcem, jednym z najtwardszych rębaczy z okolicy; — chociaż dzięki swojéj reputacyi, nie miał nigdy sposobności dobyć szpady na serio; tym sposobem, od lekcyi do lekcyi, mała szpadka zamieniła się w długi rapir, noga słaba w sprężynę stalową, ręka nabrała niepospolitéj siły, i owe dziecko mogło przez dzień cały stać w obronnéj postawie, nie doświadczając żadnego znużenia.

Oprócz tych nabytych korzyści, kawaler posiadaj jako dary przyrodzone, piękne, jasne włosy, wzrost wynoszący pięć stóp, pięć cali, który obiecywał nie zatrzymać się na tak pięknéj drodze; dwoje oczu niebieskich, z spojrzeniem otwartém i jasném, dwa tłuste, rumiane policzki, na których zaczynał wyrastać lekki meszek, i nogę doskonale utoczoną. Dla tego wszystkie żony okolicznych właścicieli, korzystając z wolności jaką im nadawał młody wiek kawalera, nazywały go prawie zawsze albo pięknym Rogerem, albo pięknym Tankredem, stosownie do tego, jak ich romansowy umysł uczuwał sympatyją do zdobywcy Sycylii lub kochanka Kloryndy.

Opisawszy tedy powierzchowność i fizyczne zalety kawalera, poznajmy go z wewnętrznéj, to jest moralnéj strony.

Ta cześć tak ważna wychowania mężczyzny, przeznaczonego do utrzymania i uświetnienia nazwiska d’Anguilhem, była, od czasu jak Bóg dał im syna, główném zajęciem barona i baronowéj. Pani d’Anguilhem dawała dziecku piérwsze lekcyje czytania, pisania i rachunków. Proboszcz wsi sąsiedniej nauczył go deklinacyi i konjugacyi, lecz na tém ograniczały się jego wiadomości, i przyznawał z szczerością, która więcej przynosiła zaszczytu jego charakterowi niż nauce, że nie był w stanie więcéj udzielić swojemu uczniowi. Baron i baronowa byli tedy w wielkim kłopocie jak prowadzić daléj wychowanie syna, z którym oboje nie chcieli się rozłączać tak wcześnie, gdy dowiedzieli się, że niejaki ksiądz Dubuquoi ukończywszy edukacyją jednego z najbogatszych dziedziców z Lochss, pragnął znaléść innego ucznia. Tego samego szukali baronostwo d’Anguilhem. Zasięgnięto jak najdokładniejszych wiadomości, które wypadły wszystkie na korzyść professora, i w skutek których ksiądz Dubuquoi zainstalowany został w zamku, z pensyją sto pięćdziesiąt liwrów rocznie, stołem, i szumnym tytułem nauczyciela pana kawalera d’Anguilhem.

Teraz powiédzmy kilka słów o zamku zamieszkiwanym przez osoby przez nas opisane, a z których jedna, nie będziemy taili dłużéj przed czytelnikami, przeznaczona jest na głównego bohatera téj historyi. Domyśla się zapewne czytelnik, że chcemy mówić o tym, którego damy zwykły były nazywać pięknym Tankredem albo pięknym Rógerem.

Zamek ów nie był, ściśle mówiąc, zamkiem, chociaż téż nie był i domem. Byłto budynek trzymający środek pomiędzy temi dwoma rodzajami budowli, i obejmował ośm pokoi na dole, Te pokoje byty: mleczarnia zaszczycona nazwiskiem sali jadalnéj, salon ozdobiony trzema staremi portretami, które trudno było rozeznać, i jednym nowszym wyobrażającym oficera marynarki królewskiéj, w mundurze kapitana okrętu. Będziemy jeszcze mówili o tym portrecie. Była sala broni, ozdobiona pięciu staremi zbrojami, a w któréj zwykle zgromadzała się rodzina; nakoniec cztery pokoje sypialne. Kuchnia i przyległe jéj części położone w suterenach, oraz piwnice znajdujące się pod kuchnią, rozciągały się pod całym domem; wreszcie, w jednym z czterech narożników budynku, sterczała wieża, dwanaście metrów wysoka, którą nazywano la Guérite. Pan baron Agenor d’Anguilhem sypiał w téj wieży, i na niéj to mianowicie opierał pretensyją nadawania swojemu mieszkaniu okazałego tytułu zamku.

Zamek ten nie należał do najbogatszych w okolicy. Baron d’Anguilhem pobierał od osadników należących do jego posiadłości summę tysiąc dwieście liwrów: ponieważ zaś na prowincyi dochody każdego są wszystkim wiadome, trzeba było albo uchodzić za niemajętnego obywatela, albo kłamać.

Baron kłamał tedy: utrzymywał, że posiada sto luidorów dochodu z kassy wojennéj, i drugie sto z prywatnej szkatuły króla. Nie śmiemy zaręczyć, ażeby sam to rozgłaszał, jednak nie zaprzeczał nigdy, jeżeli kto odezwał się w tym przedmiocie. Nikt wszakże nie wierzył w owe dwieście luidorów dochodu, chociaż na pozór wszyscy byli innego przekonania, i kawaler Roger Tankred nie uchodził w okolicy za nader świetną partyją.

To zresztą, jak się łatwo domyśleć, nie obchodziło bynajmniéj młodzieńca; był zdrów, wysoki, silny; w braku swoich, wszystkie cudze konie do niego należały; polowanie miał przepyszne, gdyż w skutek wzajemnego układu pomiędzy całą tą poczciwą szlachtą, każdy z nich zbyt ścieśniony, ażeby mógł poprzestać na swoich gruntach, miał wolność polowania na wszystkich posiadłościach; tłómaczył biegle Korneljusza Neposa, a nie czując żadnych potrzeb, nie spostrzegł jeszcze, że był ubogi.

W istocie, czegóż mu brakowało? Miał guwernera, którego uważał jako niepotrzebny zbytek. Powracając z polowania, znajdował zawsze, dzięki macierzyńskiej troskliwości baronowéj, smaczny i obfity obiad, którego resztki psu oddawał. Po jedzeniu, czekało go wygodne łóżko, w którém mógł, gdyby mu się podobało, spać przez dwanaście godzin. To wszystko, każdy przyzna, nie mogło się nazywać niedostatkiem.

Gdy Roger Tankred oddalał się z zamku, czy to konno, czy pieszo, czy z fuzyją na ramieniu, czy pod rękę z księdzem Dubuquoi, wieśniacy pracujący w polu kłaniali mu się, a młodzież okoliczna witała się z nim uściśnieniem ręki. Czegóż więcéj pragnąć może serce proste i umysł filozofa.

Gdy przyjmowano gości w zamku, Roger Tankred brał się do roboty, ani mniéj ani więcéj jak dwoje służących stanowiący całą czeladź domową. On czyścił staroświeckie srebra z herbami familijnemi, on pomagał baronowéj przy pieczeniu ciast, które na wzór dawnych kasztelanek, nie wahała się gnieść własnemi rękami. Nadto, ponieważ był równie zręcznym jak mocnym, podejmował się czyszczenia kilku sztuk porcelany japońskiéj, zachowanych od trzech pokoleń jak relikwije. Gdy już goście przybyli, Roger Tankred kładł nową suknię, która zawsze miała najmniéj, dwa lub trzy lata, pogładził grzebieniem swoje piękne włosy, wijące się z natury, i podawał rękę damom.

Baron i baronowa dumali nieraz nad przyszłością tego ukochanego syna i roztrząsali wszystkie karyjery, jakie były przed nim otwarte. Ojciec radził zawód wojskowy; lecz baronowa robiła uwagę, że musiałby chyba zagrzebać imię d’Anguilhem’ów w ostatnich szeregach wojska, nie mając dostatecznego majątku na zakupienie pułku. Mógłby miéć miejsce wypadek wyjątkowy, że król usunie tę przeszkodę, nadając patent pułkownika i przydając doń sto tysięcy talarów gratyfikacyi; lecz król Ludwik XIV, tyle już podobnych uczynił podarunków, że oświadczył się w niemożności czynienia ich nadal tak często; a nie miał téż żadnego powodu dotrzymania na korzyść kawalera Rogera Tankreda tego mądrego postanowienia. Tak przekonywała baronowa swojego męża, gdy naprowadził rozmowę na ten przedmiot. Co zaś nią istotnie powodowało, to obawa, ażeby ostatni z Anguilhem’ów nie otrzymał, jak bardzo łatwo trafić się mogło, cięcia halabardą we Flandryi, lub postrzału z muszkietu nad brzegami Renu, co zniszczyłoby wszystkie jéj nadzieje, nie licząc rany zadanej jéj macierzyńskiemu sercu.

Baron napomykał wówczas o dobrym jakim urzędzie skarbowym. Był to w owéj epoce zawód, w który szlachcic mógł wstąpić bez poniżenia się. Lecz zkąd wziąć ten urząd, którego kupno kosztowało dwa razy tyle co pułk, bo pułk przynosił tylko właścicielowi zaszczyty i niebezpieczeństwa, gdy tymczasem z urzędu płynęły piękne i dobre luidory? Trzeba było przeto wyrzec się i tego zawodu pozostawionego ulubieńcom pani de Maintenon, ojca Lachaise i p. du Maine; tém bardziej, że zacny baron jako szlachcic prowincyjonalny, nienawidził szczerze starą i jezuitę. Nie było więc nadziei z téj strony, i sama baronowa, jakkolwiek radaby była widzieć swojego ukochanego syna zajmującego miejsce, któreby nie narażało dni jego na niebezpieczeństwo, zmuszoną była przyznać ze smutkiem, że szaleństwem byłoby tworzyć podobne zamiary.

Baron powracał przeto do ulubionéj swojéj myśli, którą kołysał się w chwilach rozmyślań, to jest ujrzenia swojego syna oficerem marynarki. Marynarka była pięknym i szlachetnym zawodem, i ze wszech miar godnym szlachcica. Ludwik XIV, uczynił Francyją mocarstwem morskiém, które zaczynało rywalizować z Angliją i Hollandyją, temi dwiema władczyniami morza, które nie raz udało mu się osłabić jednę za pomocą drugiéj, gdy tymczasem sam wzrastał w potęgę kosztem obudwu; lecz w tym zwłaszcza punkcie baron napotykał w swojéj żonie nader żywą oppozycyją. Jeżeli obawiała się dla swojego syna zawodu żołnierskiego, tém bardziej obawiać się musiała widzieć go marynarzem, zmuszonym codziennie walczyć nie tylko przeciwko ludziom, ale i przeciw igraszkom żywiołów; jeden raz tylko, wkrótce po ich pobraniu się, baronostwo zwiedzili port morski.

Było to w Brescie; zapragnęli użyć przejażdżki morskiéj, lecz zaledwie wypłynęli na środek zatoki, powstał wicher tak gwałtowny, że barka, w któréj znajdowali się, ze sto razy o mało co nie zatonęła, i cudem prawie dostali się do portu. Od tego czasu, pani d’Anguilhem, która jakkolwiek wieśniaczka, miała nerwy równie drażliwe jakby była paryżanką, nie mogła słuchać o morzu; widziała bez ustanku przy świetle błyskawic i huku piorunów, swojego biednego kawalera miotanego wiatrem, zagrożonego przez bałwany, które co chwila gotowe były pochłonąć go; tak, że skoro tylko baron, po tysiącznych przygotowaniach, dotykał tego przedmiotu, baronowa zaczynała wydawać głośne krzyki, i zapytywała mgża, czy chciał, w nagrodę przykładnego jéj od tylu lat z nim pożycia, przyprawić ją o śmierć.

Wtedy baron, wyborny człowiek w głębi duszy, wzdychał głęboko, mówiąc:

— Baronowo, baronowo, nie jesteś godną imienia Kornelii, które nosisz!

Na co ona odpowiadała:

— Nie żyjemy wczasach Greków, mości panie, i ja nie jestem Rzymianką.

W istocie, poczciwa kobieta była tylko dobrą, tkliwą, wyborną matką, co mniéj może waży w oczach filozofów, lecz co milszém jest zapewnie Bogu. Pozostawano przeto w wiecznéj niepewności względem przyszłego powołania kawalera Rogera Tankreda, któremu tymczasem udzielano jak można najlepszego wychowania, chociaż nie spodziewano się zrobić z niego na przyszłość nic innego, jak szlachcica prowincyjonalnego z cztérystu talarami dochodu, jak był jego ojciec. Była to smutna ostateczność.

Jednak, na tym pochmurnym horyzoncie, błyszczała nieznacznie mała gwiazda, która rzucała niekiedy na dom d’Anguilhem przelotnym promieniem swojego znikomego światła. Tą opiekuńczą konstellacyją było dziedzictwo, jeżeli nie prawdopobne, to przynajmniéj przypuszczalne po wice-hrabi de Bouzenois, krewnym barona, kapitanie fregaty, prawdziwym wilku morskim, który odbył wszystkie wyprawy pod Janem Bart.

Jego to wyobrażał ów portret, który błyszczał w salonie pomiędzy staremi portretami familijnemi.

Niekiedy mówiono w zamku o téj znakomitości współczesnéj, która przydała swój blask do znakomitości przeszłowiecznych, lecz mówiono o niéj z szczególną ostrożnością. Bo téż w istocie majątek ów był tak znaczny, nadzieja osiągnięcia onego, tak wątłą, że plany budowane na niéj, uważano jako zamki na lodzie, jako istne marzenia; nie śmiano więc myśleć na serio o tém dziedzictwie, i słusznie; lecz przy sposobności mówiono z niejaką dumą: mamy krewnego w Wersalu, pana de Bouzenois, kapitana okrętu królewskiego. Potem przydawano wskazując na obraz: Oto jego portret w wielkim uniformie.

Ów to portret i powinowactwo z wicehrabią, wzbudziło chęć w baronie d’Anguilhem uczynienia syna marynarzem.

— Koniec końcem, — mawiał do siebie, — wice-hrabia de Bouzenois, jest moim stryjecznym bratem; jestem nawet jedynym krewnym jakiego posiada, i objąłbym spadek po nim, gdyby umarł bez testamentu; gdybym go przeto prosił o protekcyją dla kawalera Rogera Tankreda, nie mógłby mi jéj odmówić: a protekcyja kapitana fregaty może otworzyć karyjerę w marynarce mojemu synowi, i kto wié do czego kawaler mógłby dojść.

Barona utwierdzało jeszcze w tych planach tajemnicze życie wice-hrabiego de Bouzenois. Najdziwaczniejsze wieści krążyły o źródle tego olbrzymiego majątku, który zaślepiał całą rodzinę. Jednak, śród tych opowiadań, było kilka szczegółów, które wydawały się prawdopodobnemi, i oto one:

Wice-hrabia de Bouzenois, udał się na pierwszą wyprawę mając lat szesnaście, na francuzkiéj fregacie Thétis. Nabył najprzód sławy w bitwach z Anglikami i Hollendrami; następnie, podczas drugiej wojny z Flandryją, uzbroił swoim kosztem bryg Rekin, na którym dał się we znaki okrętom kompanii angielskiej płynącym z Chandernagor i okrętom kompanii holenderskiéj płynącym z Batawii, za co, oprócz znakomitego udziału w zdobyczy, otrzymał stopień kapitana fregaty na téj samej Thétis, na któréj rozpoczął swój zawód. Nakoniec po podpisaniu traktatu Nimégue, pan wice-hrabia de Bouzenois, w nagrodę swoich usług, został mianowany rządcą małéj osady, jaką Francuzi posiadali wówczas na brzegach Malabaru.

Znanym jest wszystkim zwyczaj kobiét owych okolic. Zwyczaj ów, który dzięki filantropizmowi Anglików, zaczyna wychodzić z używania, zwyczaj ów był wtenczas w całéj swojéj sile. Chcemy mówić o obrzędzie palenia wdów indyjskich. Było tedy zdarzenie, że umarł jeden z najbogatszych i najpotężniejszych wodzów malabarskich, i że stosownie do zwyczaju, żona jego, nie mająca jeszcze dwudziestu lat i nadzwyczajnie piękna, oświadczyła niezmienną chęć spalenia się na jego grobie.

Pan de Bouzenois, który wówczas miał zaledwie trzydzieści pięć lat, a tém samém był jeszcze młotdy; p. de Bouzenois, przystojny, odważny, a co większa rządca osady; p. de Bouzenois, mówimy, dowiedział się o tym zamiarze. Ponieważ za życia męża, były kapitan fregaty Thétis, spoglądał nieraz okiem amatora na tę, która dziś była wdową, postanowił, gdyby się dało, nie dopuścić ofiary, i w tym celu udał się do domu zmarłego, gdzie znalazł wdowę ubierającą się w najpiękniejsze suknie, oblewającą się najprzyjemniejszemi wonnościami, słowem przystrajającą się na śmierć, jak gdyby na jakie święto. Wyłożył wówczas pięknéj Malabarce przedmiot swojego przybycia, przedstawił jéj, że było zbrodnią rozstawać się dobrowolnie z życiem, przypomniał, że była wprzód matką niż wdową, i że jéj życie potrzebniejsze było żyjącemu synowi niż mężowi umarłemu, słowem był naprzemian zalotny, czuły, wymowny, patetyczny, lecz wszystko napróżno. Ofiara przyznawała, że żal jéj było żegnać się tak młodo z życiem, które zaledwie poznała; lecz nie mniéj przeto trwała w swojém postanowieniu, chociaż w jéj uporze przebijało się nie tyle miłości śmierci jak raczéj obawy żyjących; przysięgała wreszcie na Wisznu, Shiwę i Brahmę, że byłaby shańbioną na zawsze, gdyby miała słabość postąpić wbrew panującemu zwyczajowi; słowem widoczném było, że biedna wdowa nie z wewnętrznego pociągu pragnęła stać się pastwą płomieni, lecz dla tego, że to było rzeczą przyjętą, zwyczajem, modą wreszcie, a w każdym kraju kobiéta pragnie stosować się do mody.

Wice-hrabia przeto postanowił co ma czynić. Dozwolił czynić wszelkie przygotowania, tak jak gdyby ceremonija miała miéć miejsce; następnie, w chwili gdy piękna wdowa żegnała się z swoją rodziną, dobył szpady, dał znak dwudziestu żołnierzom, których ustawił naokoło stołu, pod pozorem dodania świetności widowisku; i, podczas gdy połowa szczupłego oddziału rozrzucała słomę, szczapy drzewa i inne materyjały palne, z drugą połową porwał młodą wdowę i uprowadził do swojéj rezydencyi.

Po tym postępku, nie wiemy jakiego rozumowania wice-hrabia de Bonzenois użył dla uspokojenia piękności malabarskiéj.

Lecz co pewna, to że nazajutrz nie tylko wyrzekła się stosu, lecz nawet zdawała się zadowoloną, że przeszkodzono spełnieniu ofiary.

W rok potém, p. de Bouzenois zaślubił wdowę, i oboje uczynili sobie, jak mówiono, wzajemny zapis dóbr na przeżycie. Ponieważ zaś Indyjanka wkrótce umarła, przeto p. wice-brabia de Bouzenois dzięki, rupiom pięknéj nieboszczki przyłączonym do własnych piastrów, stał się posiadaczem olbrzymiego majątku.

Teraz zaś, w razie gdyby wice-hrabia de Bouzenois umarł bez testamentu, cały ten majątek spadłby na d’Anguilhem’ów, jego najbliższych krewnych, gdyż według wszelkiego prawdopodobieństwa, syn Indyjanki otrzymał swoję część po zamążciu swojéj matki.

Jednak te widoki były zbyt wątpliwe, aby wpływać mogły na obranie przyszłego zawodu dla kawalera Rogera Tankreda.

Jedynie tylko, podczas długich wieczorów zimowych, gdy zgromadzeni około szerokiego komina, sąsiedzi zamku d’Anguilhem, rozmawiali, już u jednego, już to u drugiego, o czynach swoich przodków lub krewnych, p. de Chémillé, którego stryjeczny dziadek był pułkownikiem, opowiadał o bitwach na otwartém polu; p. de Birgaron, kuzyn córki chrzestnej Vauban’a, o oblężeniach; p. Gantry, którego szwagier byt pisarzem przy magazynie soli, mówił o finansach, a ksiądz Dubuquoi o sprawach kościelnych.

Co do barona Agenora d’Anguilhem, ten dzięki swojemu pokrewieństwu z wicehrabią de Bouzenois, przedstawiał w swéj osobie marynarkę. Tym więc sposobem, czyny bohaterskie i miłosne kapitana fregaty, rzucały jakikolwiek blask na jego krewnych w Loches: prawda, że chwała nie jest udziałem zbyt wiele przynoszącym, ale w braku czego innego, i ona ma swoję wartość.

Sylwandira

Подняться наверх