Читать книгу Pamiętniki D’Antony - Aleksander Dumas (ojciec) - Страница 4
TOM PIERWSZY. I. MARYA ALBO BANDYCI KALABRYJSCY. HERUBINO I CELESTYNI.
ОглавлениеMAM tu mówić o rozbójnikach. Ciekawy czytelnik niechaj się ze mną uda do Kalabryi, niech się dostanie przez strome skały, przepaści i jary, na wysokości Apeninów, a stanąwszy na ich szczycie, zobaczy — zwracając się ku południowi, po lewéj stronie Kozenzę, po prawéj Santo-Lucido, a przed sobą o tysiąc prawie kroków, drogę oświeconą téj chwili znaczną liczbą ognisk, w koło których tłumią się zbrojni. Ci ludzie ścigają zbójcę Żakomo, tylko co nawet mieli z jego bandą utarczkę; lecz że noc zapadła, zawiesili broń i oczekują nim dzień zaświta dla dalszej pogoni.
Zwróćmy dopiéro oczy ku téj pochyłości: na dość obszerném i urwistém wzgórzu, otoczonym czerwoniawémi skałami, zielonemi i gałęzistémi dęby, bladą i karłowatą zaroślą — rozróżnić można naprzód cztérech ludzi, zajmujących się przygotowaniem wieczerzy, z których jedni rozniecają ogień, a drudzy obiérają barana; za nimi kilku bawiących się w Marra [rodzaj gry używany we Włoszech — w której przedstawia się swojemu apartynerowi dłoń z roztwaremi i złożonemi palcami; kto zgadnie liczbę roztwartych, ten wygrał. Prz. Aut.]; dwóch, jak dwa posągi nieruchome, stojących na straży, i bardziéj możnaby ich wziąć za dwa ustérki skały, aniżeli za ludzi żyjących; w głębi kobiétę siedzącą w milczeniu, lękającą się poruszyć, ażeby nie przebudziło się uśpione na jéj łonie dziécko; nakoniec trochę w ustroniu postrzegamy zbójcę, który ostatnią skibę ziemi rzucił na grób świéżo wykopany.
Ten zbójca, jest to Żakomo; ta kobiéta, jest to jego żona; ci zaś ludzie na straży, szukający rozrywki w grze, i zajmujący się wieczerzą, składają jego bandę; a ten który spoczywa w dopéro zasypanym grobie, jest to towarzysz Żakomy Hieromimo, zabity czasu potyczki, w której porucznik Antonio tak był nierozważnym, ze się poddał nieprzyjacielowi.
Dopiéro, kiedyś już poznał czytelniku osoby i miejsce sceny, przystąpmy dorzeczy.
Gdy Żakomo dokonał obchód pogrzebowy, upuścił z rąk swoich łopatę, ukląkł na grobie swojego przyjaciela, i blisko kwadransa zostawał nieruchomy modląc się gorliwie; po czém wyjął srebrny w kształcie serca obrazek, zawieszony u jego szyi na różowéj wstędze, ozdobiony wyobrażeniem Najświętszéj Panny i dzieciątka Jezus, i ucałowawszy go ze wszelką przystojnością i pobożnością uczciwego bandyty, powstał z trudnością, oddalił się kilka kroków i wsparł się na skale, któréj wierzchołek panował nad całem dopiéro opisaném wzgórzem.
Żakomo odbywał tę ceremoniją tak cicho i ostrożnie, że nikt nie postrzegł kiedy on wrócił na swoję miejsce. Zapewne ta nieczujność nie podobała mu się, gdyż spojrzawszy srogiém okiem na tych, którzy go otaczali, zmarszczył swą czarną i gęstą brew, roztworzył szérokie usta, i grzmiącym głosem przemówił straszliwe dla każdego zbójcy:
Sangue di Christo...
Wnet ci którzy obierali barana, upadli na kolana, jak gdyby ich porządnie kto zaciął po lędźwiach; gracze zostali z wzniesionémi w górę rękami; stojący na straży machinalnie zwrócili się wlepiając wzrok jeden na drugiego; kobiéta zadrżała; dziécię rozpłakało się.
Żakomo uderzył nogą o ziemię.
— Marjo! utul swe dziécię.
Marja otworzyła z pospiechem szkarłatny, złotem haftowany gorsecik, i zbliżając do ust swojego syna krąglutkie, właściwe pięknościom Rzymianek łono, utuliła go w swoje ramiona, jak gdyby chciała uchronić od grożącego mu jakiego niebezpieczeństwa. Dziécię zamilkło.
Żakomo zdawał się być zadowolnionym tym dowodem posłuszeństwa, czoło jego zachmurzone na chwilę rozpogodziło się i znowu przybrało wyraz głębokiego smutku — spojrzał na otaczających i dał znak ręką, ażeby każdy wrócił do swojéj czynności.
— Jużeśmy się nagrali — rzekli jedni.
— Baran już upieczony — rzekli drudzy.
— To dobrze, odpowiedział Żakomo, możecie wieczerzać.
— A ty Kapitanie? zapytała Marja.
— Ja, nie będę.
— I ja także.
— A to czemu Marjo?...
— Nié mam apetytu.
Ostatnie słowa były wymówione głosem tak cichym i przenikliwym, i zardzawiały bandyta na dźwięk jego zdawał się być wzruszonym; zbliżył swą ogorzałą rękę do czoła kochanki — Marja z czułością przycisnęła ją do ust swoich.
— Dobra Marjo!
— Drogi Żakomo!
— Nie mówmy o tém — lepiej zrobisz, gdy zasiądziesz do wieczerzy.
Marja usłuchała, i oboje usiedli około plecionki słomianéj, na któréj rozłożone były sztuki baraniny upieczonéj na bagnetach karabinów, sér kozi, laskowe orzechy, chléb i wino.
Żakomo wyjął z pochew swojego puginału widelec i nóż srébrny, i podał Marji; sam zaś kontentował się szklanką czystéj wody, którą chodził czerpać u bliskiego źródła; nie pił wina lękając się, ażeby włościanie, od których jedynie od niejakiego czasu mógł dostawać tego napoju, nie zatruli.
Wkrótce wszyscy udali się do stołu, oprócz dwóch na szyldwachu, którzy bardzo często poglądali niespokojném okiem na rozłożone produkta, znikające z nadzwyczajną szybkością ze słomianego obrusa. Niespokojność ich stawała się coraz żywszą, a przy końcu wieczerzy, zdawali się bardziéj czuwać nad ucztującymi kolegami, aniżeli nad obozami nieprzyjaciół.
Gdy tak każdy był zajętym — Żakomo siedział z założonémi rękami, w smutnych pogrążony marzeniach; nareszcie, jakby przezwyciężając jakąś wewnętrzną walkę, rzekł:
Posłuchajcie koledzy! opowiem wam jedno zdarzenie. Wy zaś, rzeki obracając się do straży, możecie zejść ze szyldwachu; nie ośmielą się o téj porze napadać na nas — a do tego, im się zdaje, żeśmy jeszcze obaj.
Nie potrzeba było powtarzać tego rozkazu szyldwachowym — w momencie opuścili swoje stanowiska i złączyli się z wieczerzającymi; ich korporacja ożywiła kończącą się już ucztę.
— Mamże zastąpić ich miejsce?
— Nie, Marjo, nié ma potrzeby.
Marja podała skromnie Żakomowi rękę.
Po wieczerzy każdy szukał sobie miejsca, z któregoby dogodniéj słuchać mógł opowiadania, — ci zaś, którzy dopiéro co jeszcze zaczęli, postawili przed sobą tyle żywności, ile im było potrzeba, aby o więcéj nie prosić — i każdy słuchał następnéj powieści, z ciekawością właściwą wszystkim koczującym narodóm.
Działo się 1799 roku. Francuzi zdobywszy Neapol ustanowili Rzecz-pospolitą; wiadomo, żę Rzecz-pospolita bezczynną długo pozostać nie może. Usiłowali oni podbić Kalabryą: per Bacho! zwyciężyć góralów! Nie była to rzecz łatwa. Bandyci mężnie się bronili, jak my dopiéro czynimy; oceniono głowę dowodzcy, podobnież jak dopiéro moję; między innymi za głowę Cezarysa naznaczono 3,000 dukatów Neapolitańskich.
Jednéj nocy, przed nastaniem któréj wieczorem dało się słyszeć kilka wystrzałów karabinowych, dwaj młodzi pastérze strzegący trzody swéj na górze Tarsia, wieczerzali przy ognisku roznieconém nie tak dla ciepła, jak dla odstraszenia włóczących się tam wilków: byli to śliczne chłopaki, dwaj prawdziwi Kalabryjczykowie, prawie do połowy nadzy — barania skóra ze spinką, sandały na nogach i medalionik z wyobrażeniem Pana Jezusa zawieszony na sznurku, skłladały cały ich ubiór. Obaj jednego wieku, nie znali obaj dawców swego życia: znaleziono ich bowiem opuszczonych, jednego w Tarencie, a drugiego, trzy dni późniéj w Reggio, co dowodzi, iż nie byli jednéj familii. Wieśniacy Tarsyjscy przybrali ich i nazywali dziećmi Madony [Figll della Madona. Prz. Aut.]. Na chrzcie zaś świętym jednemu dano imię Cherubino, a drugiemu Celestyni.
Jednostajne położenie i jednostajne skłonności połączyły ich najściślejszym węzłem przyjaźni. Wieśniacy Tarsyi, ludzie wspaniałomyślni wprawdzie, nie zaniechali jednak dać im uczuć, że przybranymi zostali z miłosierdzia i w nadziei otrzymania za ten dobry postępek królestwa niebieskiego; myśl, iż nie mają na tym padole nic coby ich przywiązywało, oprócz wzajemnéj przyjaźni, bardziéj jeszcze umocniła te szlachetne uczucia.
Czas więc im schodził, jakem dopiéro opisał, na strzeżeniu trzody na górach i pastérskiéj zabawie, dzielili się jednym kawałkiem chleba, z jednego pili naczynia, i liczyli sobie gwiazdy na niebie, jak gdyby ich nic nie obchodziło, — słowem, żyli szczęśliwi i obojętni na wszystko, szczęśliwsi może, niżeli piérwsi bogacze ziemi.
Wtém dał się słyszeć szelest za nimi: obrócili się i postrzegli człowieka wspartego na karabinie, który przyglądał się im pilnie, gdy jedli.
Z ubioru i postaci nieznajomego, łatwo można się było domyślić kim był. Miał na sobie wysoki Kalabryjski kapelusz, dokoła upstrzony białémi i czerwonémi wstążkami z obwódką czarnego axamitu na złotéj wprzążce, z pod którego wiły się sploty czarnych jego włosów; ogromne zausznice; szyja naga; kamizelka z guzikami ze złotych nitek robionémi, jakich używają tylko w Neapolu; kaftanik od niechcenia, a na guziku zaczepione dwie jedwabne różowego koloru chustki, których końce chowały się w kieszeni; pas pełen ładunków zapięty klamrą ze srébrnéj blachy; błękitne spodnie axamitne, i pończóchy ze skórzanémi podwiązkami od sandałów. Dodajmy jeszcze pierścienie na każdym palcu, i zegarek w każdéj kieszeni, dwa pistolety i nóż myśliwski u pasa zawieszony — będziemy mieli pełne wyobrażenie jego uniformu.
Cherubino i Celestyni rzucili na się skrycie znaczące spojrzenia. Zbójca to postrzegł:
— Wy mnie znacie? zapylał groźnie.
— Nie, panie.
— Znacie, czy nie znacie, mnie wszystko jedno. Górale są braćmi, powinni pomagać jeden drugiemu — i dla tego, ja na was polegam. Od wczora ścigają mię jak dzikiego zwierza; zmęczony jestem, głód i pragnienie nieznośnie mi dokuczają.
— Oto jest chléb i woda, prosimy.
Zbójca zasiadł, położył swój karabin na kolanach, pistolety wsunął do olster swojego pasa — i począł zajadać.
Przekąsiwszy trochę, wstał. — Jak się nazywa wioska, zkąd błyska to małe światełko? rzekł, wskazując ręką w stronę, gdzie horyzont najwięcéj był zachmurzony.
Oba chłopaki pilnie przez kilka minut patrzał! ku wskazanéj stronie, potém zakrywając sobie dłonią oczy, zaczęli się śmiać: zbójca z nich żartował — nic tam nie było.
Obrócili się chcąc mu to powiedzieć: ale zbójca już zniknął. Wówczas się domyślili, iż tego fortelu użył, ażeby nie być postrzeżonym, w którą się uda stronę.
Cherubino i Celestyni, przez chwilę w milczeniu spoglądali na się.
— Czy poznałeś go? rzekł cichym głosem.
— Poznałem.
— Lękał się, żebyśmy go nie zdradzili.
— Oddalił się nie powiedziawszy nawet jednego słowa.
— On być musi tu niedaleko.
— Zapewne — niezmiernie był sfatygowany.
— Mimo jego przezornéj ostrożności, odkryję, jeżeli tylko zechcę, jego schronienie.
— I ja także.
Czas niejaki panowało milczenie — namyślali się. Wtém obaj, jak dwa rącze charty, pobiegli szybko każdy winną stronę po za górą.
Nie upłynęło kwadransa — Cherubino już był na powrót przy ognisku; pięć minut późniéj Celestyni już obok niego.
— No i cóż?...
— No i cóż?...
— Widziałem go.
— I ja widziałem.
— Pod cieniem różowego krzewu?
— W grocie ze skały.
— Cóż tam na prawéj stronie?
— Kwiat aloesu — a co miał w rękach?
— Pistolety.
— Spał?
— Spał, jak gdyby chór aniołów czuwał nad nim.
— Trzy tysiące dukatów! wszak to nie więcéj gwiazd na niebie!...
— Każdy dukat znaczy dziesięć karlinów [moneta srebrna Neapolitańska, niespełna złoty jeden wynosząca], a my zaledwo jednego przez miesiąc zarabiamy karlina; oh! gdybyśmy żyli tak długo jak stary Giuzep, nie zebralibyśmy takiéj summy nawet aż do śmierci.
Tu obaj przez chwilę zdawali się nad czemś rozmyślać — nareszcie Cherubino przerwał milczenie.
— Zabić człowieka! to rzecz okropna!
— Głupstwo, odpowiedział Celestyni; człowiek i baran, to wszystko jedno — przeciąć gardłową żyłkę i koniec.
— Przypatrzyłeś się Cezarysowi?
— Miał odkrytą szyję — nieprawdaż?
— Niebyłoby to trudno — trzeba....
— I nie, byleby nóż był ostry....
Obaj sięgnęli ręką po ostrze swych nożów, i przez chwil kilka patrzali na się w milczeniu.
— Kto piérwszy uderzy? rzekł Cherubino.
Celestyni wziął kilka kamyków do ręki i zapytał:
— Liszka, czy cotka?
— Cotka.
— Nieprawda, bo liszka — tobie wypada.
Cherubino niemówiąc słowa oddalił się. Celestyni ścigał go wzrokiem daleko, nareszcie, gdy znikł zupełnie z przed oczu, zaczął się zabawiać, rzucając kamyki do do ognia. Zaledwo dziesięć upłynęło minut, Cherubino wrócił.
— No i cóż?
— Nieśmiałem.
— Dla czego?
— Spał z roztwartémi oczami i zdawało się, że patrzał na mnie......................