Читать книгу Wilczyce - Aleksander Dumas (ojciec) - Страница 6

III. Bliźniaczki.

Оглавление

Margrabia Souday ułożył się na spoczynek, powtarzając sobie stary aksyomat: „Noc przynosi radę”.

Poczem zasnął w tej nadziei.

I śnił o dawnych wojnach wandejskich, w których uczestniczył wraz z Charette’m, zwłaszcza zaś o dzielnym synu dzierżawcy ojca a swoim adjutancie: śnił o Janie Oullier, o którym nigdy nie pomyślał, którego nie widział, kiedy, zostawiwszy konającego Charette’a, rozstali się w lesie pod Chabotiére.

O ile margrabia sobie przypominał, Jan Oullier, zanim przyłączył się do armii Charette’a, mieszkał w wiosce Chevroliere, w pobliżu jeziora Grand-Lieu.

Margrabia Souday kazał dosiąść konia wieśniakowi z Machecoul’u, który zazwyczaj załatwiał jego polecenia i sprawunki i, wręczając mu list, kazał mu jechać do Chewroliere dowiedzieć się, czy niejaki Jan Oullier żyje jeszcze i zawsze mieszka w tej wiosce.

Gdyby jeszcze żył i mieszkał w wiosce, wieśniak z Machecoul’u, miał mu oddać list i, jeśli to możliwe, przyprowadzić go ze sobą.

Gdyby mieszkał w okolicy, wysłaniec miał go odszukać.

Gdyby mieszkał zbyt daleko, by do niego dotrzeć na razie, miał dowiedzieć się, w jakiej miejscowości przebywa.

Gdyby nie żył, należało wrócić, powiedzieć, że umarł.

Jan Oullier nie umarł, Jan Oullier nie przebywał w kraju odległym, Jan Oullier nie był nawet w okolicach Chevroliere.

Jan Oullier był w Chevroliére samej.

A oto, jakie przeszedł koleje, rozstawszy się z margrabią Souday’em.

Pozostał ukryty w zaroślach, skąd, nie będąc widziany, mógł widzieć.

Widział tedy, jak generał Travot brał Charette’a do niewoli, obchodząc się z nim ze wszystkimi względami, jakie człowiek taki, jak generał Travot, mógł mieć dla Charette’a.

Ale nie było to widocznie wszystko, co pragnął ujrzeć Jan Oullier, albowiem, gdy umieszczono Charette’a na noszach i zabrano go, Oullier pozostał w swoich zaroślach.

Co prawda, oficer i posterunek, z dwunastu ludzi złożony, również pozostali w lesie.

W godzinę później, wieśniak wandejski minął w oddaleniu dziesięciu kroków Jana Oullier’a i na wezwanie błękitnego posterunku odpowiedział wyrazem przyjaciel, a odpowiedź to była dziwna w ustach wieśniaka rojalistycznego, mówiącego do żołnierzy republikańskich.

Poczem wieśniak wymienił hasło z żołnierzem, stojącym na straży, który go przepuścił.

Wreszcie wieśniak zbliżył się do oficera, a ten, z trudnym do opisania wyrazem wstrętu, wręczył mu sakiewkę pełną złota.

Poczem wieśniak znikł.

Według wszelkiego prawdopodobieństwa oficer i dwunastu żołnierzy pozostali w lesie jedynie po to, by zaczekać na tego chłopa; albowiem zaledwie znikł, stanęli w szeregu i znikli z kolei.

Według wszelkiego prawdopodobieństwa także Jan Oullier ujrzał to, co chciał widzieć; wyszedł bowiem z zarośli tak, jak się do nich dostał, to jest czołgając się, wyprostował się, zerwał z kapelusza białą kokardę i, z niefrasobliwością człowieka, który od lat trzech naraża życie w każdej chwili, wszedł w głąb lasu.

Tej samej nocy przybył do Chevroliére.

Uda się prosto na miejsce, gdzie, zdawało mu się, że znajdzie swój dom.

Na miejscu, gdzie stał jego dom, sterczała poczerniała od dymu ruina.

Usiadł na kamieniu i zapłakał.

W tym domu bowiem pozostawił żonę i dwoje dzieci...

Niebawem Jan Oullier usłyszał odgłos kroków; podniósł głowę.

Mijał go wieśniak; Jan Oullier poznał przechodnia śród ciemności.

Zawołał:

— Tinguy!

Wieśniak zbliżył się.

— Kto jesteś — spytał — ty, który mnie wołasz?

— Jestem Janem Oullier — odparł szuan.

— Niechaj cię Bóg ma w swojej opiece! — odrzekł Tinguy.

I chciał pójść w dalszą drogę.

Jan Oullier zatrzymał go.

— Musisz mi odpowiedzieć — rzekł.

— Czy jesteś mężczyzną?

— Tak.

— A więc pytaj, będę odpowiadał.

— Mój ojciec?

— Umarł.

— Moja żona?

— Umarła.

— Moje dzieci?

— Umarły.

— Dziękuję.

Jan Oullier usiadł; już nie płakał.

W chwilę później padł na kolana i zaczął się modlić.

A był już czas; jeszcze chwila a byłby bluźnił.

Modlił się za, tych, którzy umarli.

Poczem, zaczerpnąwszy otuchy w tej wierze głębokiej, która, mu dawała nadzieję spotkania się kiedyś z nimi w lepszym świecie, pozostał śród tych smutnych ruin.

Nazajutrz, o świcie, zabrał się do roboty, równie spokojny, równie energiczny, jak gdyby ojciec jego chodził w dalszym ciągu za pługiem, jak gdyby żona stała przed kominem a dzieci przede drzwiami.

Sam, i nie żądając pomocy od nikogo, odbudował chatę.

Żył w niej ze skromnej pracy wyrobnika, a kto byłby poradził Janowi Oullier’owi, żeby zażądał od Bourbonów zapłaty za to, co, słusznie czy mylnie, uważał za spełnienie obowiązku, ten wywołałby oburzenie pełnego wyniosłej prostoty ubogiego chłopa.

Łatwo; zrozumieć, że, taki mając charakter, Jan Oullier, otrzymawszy list od margrabiego Souday’a, który go nazywał starym kolegą i prosił go, żeby niezwłocznie przybył do zamku, łatwo zrozumieć, że Jan Oullier nie kazał na siebie czekać.

Zamknął drzwi swego domu, wziął klucz, do kieszeni, a ponieważ żył sam, nie miał potrzeby nikogo uprzedzać, i wybrał się w drogę niezwłocznie.

Wysłaniec chciał mu odstąpić konia, albo nakłonić go, żeby wsiadł razem z nim, ale Jan Oullier potrząsnął głową.

— Bogu dzięki — rzekł — nogi mam jeszcze dobre.

Oparł rękę na szyi konia i, idąc poniekąd krokiem gimnastycznym, wskazał szybkość, jaką koń miał iść.

Był to drobny kłus, którym przebywali dwie mile przez godzinę.

Wieczorem Jan Oullier był w zamku Souday.

Margrabia przyjął go z widoczną radością; przez cały dzień dręczyła go myśl, że Jan Oullier wyjechał, lub że umarł. A dręczył się tą nieobecnością, lub tą śmiercią nie ze względu na Jana Oulier’a, tylko na siebie samego.

Uprzedziliśmy naszych czytelników, że margrabia Souday był egoistą.

Przedewszystkiem wziął Jana Oullier’a na stronę i zwierzył mu się ze swego kłopotu.

Jan Oullier, któremu zamordowano dwoje dzieci, nie rozumiał, jak ojciec może rozłączyć się dobrowolnie ze swojemi dziećmi.

Przyjął wszelako propozycyę margrabiego, który chciał, żeby Oullier oddał dziewczynki na wychowanie, dopóki nie podrosną i nie będzie można oddać ich na pensye.

Przyrzekł, że poszuka w Chevroliére lub w okolicach jakiej zacnej kobiety, która, im zastąpi matkę, o ile ktokolwiek może zastąpić matkę sierotom.

Jan Oullier byłby przystał na propozycyę, gdyby bliźniaczki były brzydkie i nieprzyjemne, ale były takie ładne, takie milutkie i pełne wdzięku, uśmiech miały taki ujmujący, że poczciwiec pokochał je odrazu tak, jak ci ludzie kochać potrafią.

Utrzymywał, że ich twarzyczki białe i różowe ich długie, jasne włosy w kędziorach przypominały mu tak dalece zdruzgotane już dzisiaj aniołki, które otaczały Madonnę w wielkim ołtarzu w Grand-Lieu, że, gdy ujrzał dziewczynki, omal nie ukląkł.

Postanowiono zatem, że nazajutrz Jan Oullier zabierze dzieci.

Na nieszczęście przez cały czas, który upłynął między odjazdem mamki a przybyciem Jana Oullier’a, padał deszcz.

Margrabia, zamknięty w zamku, czuł, że zaczyna się nudzić.

A nudząc się, zawołał córki i zaczął się z niemi bawić; posadził sobie jedną na szyję, drugą na plecy i, jak Bearneńczyk, chodził z niemi na czworakach po pokoju.

Tylko, że jego rozrywki były bardziej urozmaicone od tych, jakiemi Henryk IV bawił swoje potomstwo; margrabia Souday naśladował ustami kolejno dźwięk rogu i szczekanie całej sfory.

To polowanie w pokoju bawiło niesłychanie margrabiego Souday’a.

Nie potrzeba chyba dodawać, Źże dziewczynki nigdy jeszcze nie śmiały się tak dużo i tak serdecznie.

Nadto zaś zasmakowały w tkliwości i pieszczotach, jakiemi obsypywał je ojciec przez te kilka godzin, pragnąc prawdopodobnie zagłuszyć wyrzuty sumienia, z powodu tej szybkiej rozłąki po takiej długiej nieobecności.

Dziewczynki okazywały tedy margrabiemu gorące przywiązanie i wdzięczność niebezpieczną dla jego projektów.

To też o godzinie ósmej rano, gdy bryczka stanęła przed zamkiem, gdy bliźniaczki zrozumiały, że miano je zabrać, zaczęły wydawać okrzyki rozpaczy.

Berta rzuciła się na ojca, objęła jedną z jego nóg i, uczepiwszy się podwiązki pana, który obsypał ją cukierkami i udawał tak dobrze konia, zacisnęła rączyny tak mocno, że biedny margrabia obawiał się, iż, usiłując je otworzyć, połamie jej kostki.

Marya zaś usiadła na stopniu schodów i płakała; ale płakała z takim wyrazem bólu, że Jan Oullier wzruszył się bardziej tym smutkiem milczącym, niż hałaśliwą rozpaczą tamtej dziewczynki.

Margrabia Souday użył całej swojej wymowy, by przekonać dziewczynki, że, gdy wejdą do bryczki, będą miały więcej daleko łakoci i rozrywki, niż gdy zostaną przy nim; ale im dłużej mówił, tem silniej Marya szlochała, tom zawzięciej Berta tupała nóżkami i ściskała jego kolano.

Margrabia zaczął się niecierpliwić, a widząc, że perswazyą nic nie wskóra, zamierzał użyć siły, gdy, podnosząc oczy, spojrzał na Jana Oullier’a.

Dwie wielkie łzy spływały wzdłuż ogorzałych policzków starego wieśniaka i ginęły w gęstych rudych faworytach, które twarz jego okalały.

Łzy te były zarazem prośbą do, margrabiego i wyrzutem dla ojca.

Pan de Souday dał znak Janowi Oulierowi, by wyprzągł konia, a gdy Berta, która ten znak zrozumiała, zaczęła tańczyć z radości, margrabia szepnął wieśniakowi:

— Pojedziesz jutro.

Tegoż dnia, ponieważ była pogoda, przeto margrabia chciał skorzystać z obecności Jana Oullier’a, by wraz z nim pójść na polowanie. Zaprowadził go tedy do swej sypialni, by mu dopomógł przywdziać strój myśliwski.

Straszny nieporządek, jaki panował w niewielkim pokoju, zdziwił wieśniaka, a margrabia skorzystał z tej sposobności, by dokończyć poufnych zwierzeń — zaczął użalać się na służbę swoją, która, doskonała przy kominie, była niesłychanie niechlujna w spełnianiu innych obowiązków gospodarskich, zwłaszcza zaś dotyczących należytej pieczy około garderoby margrabiego.

Minęło przeszło dziesięć minut, zanim pan de Souday zdołał znaleźć kamizelkę, niepozbawioną wszystkich guzików, i spodnie, niepozbawione ciągłości w nadmiernie nieprzystojny sposób.

Margrabia, jak wspomnieliśmy, był taki ubogi, że nie mógł pozwolić sobie na zbytek utrzymywania psiarczyka i sam prowadził swoją małą sforę. To też, zmuszony zajmować się nią, nie mógł całej wagi poświęcać strzelaniu i rzadko kiedy wracał z, łupem.

Towarzystwo Jana Oullier’a zmieniło postać rzeczy.

Mocny, barczysty wieśniak, w sile wieku, wdrapywał się na najbardziej strome skaliste zbocza ze zwinnością młodego koźlątka, przeskakiwał przez zarośla, gdy obejście ich za dużo zabierało mu czasu i, dzięki swoim stalowym łydkom, nie opuszczał psów ani na krok; w końcu, trzy czy cztery razy pokierował nimi tak szczęśliwie, że dzik, na którego polowali, zrozumiawszy, iż, uciekając, nie pozbędzie się swoich wrogów, przystanął, zaczekał na nich i stawił im czoło w gąszczu, gdzie margrabia, ku wielkiej swej radości, położył go trupem; co mu się dotąd nie zdarzyło.

Margrabia powrócił do domu w najlepszym humorze i dziękował Oullier’owi za rozkoszny dzień, jaki jemu zawdzięczał.

Podczas obiadu wesołość go nie opuściła, obmyślał nowe zabawy dla dziewczynek, chcąc, by tę jego wesołość dzieliły.

Wieczorem, powróciwszy do sypialni, margrabia Souday zastał Jana Oullier’a siedzącego w kącie w kucki, jak Turek lub jak krawiec.

Poczciwiec miał przed sobą górę odzieży, a w ręku trzymał stare spodnie aksamitne, które namiętnie obrabiał igłą.

— Co ty, u dyabła, tam robisz? — spytał margrabia.

— Zima bywa mroźna w tych równinach, zwłaszcza, gdy wiatr idzie od morzą; a jak powrócę do siebie, zimno mi będzie w nogi na samą myśl, że wicher przedostanie się do nóg pańskich przez takie otwory! — odparł Jan Oullier, pokazując panu swemu spodnie, które naprawiał, a które były rozdarte od kolana do pasa.

— A więc jesteś krawcem? — rzekł margrabia.

— Niestety! — odpowiedział Jan Oullier — czy to człowiek nie nauczy się potrosze wszystkiego, gdy tak od lat dwudziestu żyje sam jeden? Zresztą, jak się było kołnierzem, to nigdy z niczem niema kłopotu.

— Dobryś! a czy ja nie byłem także żołnierzem? — zapytał margrabia.

— Nie; pan był oficerem, a, to nie to samo.

Margrabia Souday spojrzał, na Jana Oullier’a z podziwem, poczem położył się, zasnął i po chwili chrapał zawzięcie, co nie przeszkadzało bynajmniej w pracy byłemu szuanowi. Śród nocy margrabia obudził się.

Jan Oullier pracował jeszcze ciągle.

Góra odzieży niebardzo się zmniejszyła.

— Ależ ty się z tem nie uporasz, mój biedny Janie, choćbyś praco wiał do rana! — rzekł margrabia.

— Niestety! obawiam się, że pan będzie miał słuszność!

— A więc, idź spać, stary kolego, pojedziesz, jak doprowadzisz do jakiego — takiego porządku te łachmany, a jutro pójdziemy znów na polowanie.

Wilczyce

Подняться наверх