Читать книгу Hrabina de Charny - Aleksander Dumas (ojciec) - Страница 5
ROZDZIAŁ I. KARCZMA PRZY MOŚCIE SEWRSKIM.
ОглавлениеPrzypomnijmy sobie niektóre wypadki z powieści „Anioł Pitoux”, opisane w rozdziale zatytułowanym „Noc z piątego na szósty października”, i posłuchajmy, co się dalej stało.
Przed drzwiami, prowadzącemi do karczmy mostu Sewrskiego, stał podczas tej okropnej nocy człowiek lat czterdziestu pięciu do czterdziestu ośmiu, wyglądający na robotnika, ubrany w spodnie aksamitne, osłonięte fartuchem z kieszeniami, nakształt tych, jakie noszą kowale lub ślusarze.
Człowiek ten miał pod ręką dubeltówkę, bogato złotem wysadzaną, na lufie zaś tej dubeltówki wypisane nazwisko Leclerc, płatnerza, poczynającego nabywać wielkiej sławy pomiędzy arystokracją myśliwych paryskich.
Człowiek ten przed godziną prawie przybył z Wersalu, i snać wiedział dobrze co się tam działo; bo na zapytanie karczmarza, podającego mu butelkę wina, której nawet nie rozpoczął, odpowiedział:
Że królowa przybywa z królem i delfinem;
Że wyjechali około południa;
Że się wreszcie zdecydowali zamieszkać w pałacu Tuileryjskim.
Potem dodał, że oczekuje tu dla zobaczenia orszaku.
Po kilku chwilach, człowiek, ubrany prawie tak jak on i zdający się zajmować podobnem jemu rzemiosłem, zarysował się na wzgórku, ograniczającym poziom drogi.
Człowiek ten szedł krokiem ociężałym, jak podróżny, który długą już odbył drogę.
Oko nieznajomego zwróciło się ciekawie na zbliżającego się robotnika...
Kiedy robotnik ten był o jakieś dwadzieścia kroków od karczmy, nieznajomy wszedł do karczmy, nalał z butelki wina i znowu powrócił do drzwi.
— Hej!... kolego!.... — zawołał — pora chłodna, droga długa; nie zawadzi kropla wina na rozgrzewkę i wzmocnienie..
Robotnik, idący z Paryża spojrzał dokoła:
— Czy do mnie mówicie?... — zapytał.
— A do kogożby, skoro niema nikogo?...
— I mnie częstujecie kieliszkiem wina?...
— Czemużby nie?...
— Aha!....
— Toć, bodaj, jednegośmy rzemiosła ludzie.
Robotnik poraz drugi spojrzał na nieznajomego.
— Wszyscy — rzekł — mogą być jednego rzemiosła; chodzi o to, czy kto w tem rzemiośle czeladnikiem jest, czy majstrem.
— Zobaczymy to przy kieliszku i gawędce.
— Niechże i tak będzie — powiedział robotnik, ku drzwiom się ubliżając.
Nieznajomy ukazał mu stół i kieliszek. Wypili.
— Cóż tutaj porabiacie?... — zapytał robotnik.
— Przybywam z Wersalu, jak widzicie, i czekam na orszak królewski, który z królem, królową i delfinem powraca do Paryża.
— Więc król zdecydował się przybyć do Paryża?... Domyśliłem się tego — rzekł robotnik, tej nocy o godzinie trzeciej z rana, kiedym musiał opuścić Wersal i udać się do Paryża na robotę.
— Więc tak pilną robotę mieliście w Paryżu?...
— Pilnie i dobrze płatną — odparł robotnik.
— Zapewne trudna była robota?... Zamek tajemny, hę?!...
— Nie. Drzwi ukryte... Dom w domu; jakby kto chciał się w nim ukrywać, nieprawdaż? Drzwi żelazne, rozumiecie, wepchnięte w mur jak w pudełko. Przeciągną po tem wszystkiem warstwę starego dębu i ani podobna będzie odróżnić drzewo od żelaza.
— A gdzieżeście to u djabła robili?
— Otóż w tem rzecz, że nie wiem.
— Więc wam zawiązano oczy?
— Właśnie! Czekano na mnie z powozem przy rogatce. Wsiadłem. Zawiązano mi oczy, powóz jechał z pół godziny, potem otwarła się brama, ogromna brama! trąciłem o pierwszy stopień podjazdu, zstąpiłem po dziesięciu stopniach i wszedłem do przedsionka. Zastałem tam służącego niemca. Ten zdjął mi przepaskę i pokazał, co jest do zrobienia. Wziąłem się do pracy, jak przystało na dobrego robotnika. W godzinę rzecz była skończona. Zapłacono mi pięknemi luidorami, zawiązano znów oczy, wsadzono do powozu, wysadzono na miejscu poprzedniem, pożegnano życzeniem szczęśliwej drogi, i oto jestem!
— I nic nie widzieliście, nic a nic?...
— Prawie nic!
— Więc nie poznalibyście tego domu?
— Nie — rzekł ślusarz.
Nieznajomy wyglądał na dość zadowolonego z tego upewnienia.
— Ależ — odezwał się nagle, jakby przechodząc do innego porządku myśli — czyż to już niema ślusarzy w Paryżu, że po ludzi, którzy urządzają drzwi skryte, muszą posyłać do Wersalu?
I jednocześnie nalał pełen kieliszek wina towarzyszowi, uderzając o stół butelką próżną, by gospodarz ukazał się z pełną.