Читать книгу Damian Capenko - Aleksander Świętochowski - Страница 1

Оглавление

Z Łuby, kamienieckiego powiatu, podolskiej gubernii, pogranicznej straży, zawichostskiej brygady, trzeciej roty, pierwszego oddziału gefreiter – tak się w urzędowym stylu rekomendował jednym tchem Damian Capenko. Pytany wszakże prywatnie, odpowiadał krótko: Małoros. Właściwie, objaśnienie to było zbytecznem, bo gdyby nawet czarne, rozmarzone oczy, śniada twarz i w wyraz smutnej łagodności ułożone usta nie uprzedzały o pochodzeniu Capenki, to sama jego pieszczonemi brzmieniami śpiewająca mowa zaraz by je zdradziła. Mowa ta, przez lingwinistów z Przesmyka uważana za język pokaleczony, była czystem małoruskiem narzeczem, w które się wplątało kilkadziesiąt służbowych zwrotów żołnierskich. Po polsku wyrażał się Capenko bardzo poprawnie, przeciągał tylko zbyt jedne dźwięki a zmiękczał drugie, zachowując akcenty rodzinne. Wychowany przy dworze polaka, dziedzica Łuby na Podolu, gdzie ojciec jego był pasiecznikiem, potem jako rekrut przewieziony do straży pogranicznej w Przesmyku, miał sposobność tak przyswoić sobie język polski, że nim zarówno chłopom wymyślał, jak i pannie ekonomównie grzeczności prawił. Ta ostatnia nawet otrzymała podobno od niego na imieniny powinszowanie, szczęśliwymi rymami złożone.

Sprawiedliwość przyznać każe, iż wszystkiemu temu, cośmy o naszym bohaterze na podstawie różnych źródeł powiedzieli, przeczył stanowczo niejaki Edward Tabor, handlarz zbożem, a jak mówiono, herszt kontrabandzistów w Przesmyku, który twierdził, że Capenko jest kałmukiem, że żadnego porządnego języka nie zna, że sobie do napisania owych rymów kogoś wynajął i że do panny Motylińskiej zaleca się dlatego tylko, ażeby od jej ojca dostać w podarku piękną ze srebrnym cybuszkiem fajkę. Zwracamy jednakże uwagę sumiennego czytelnika, że Tabor, który na pniu swego izraelskiego rodu zaszczepił we własnej osobie aż trzy narodowościowe płonki: niemiecką, polską i rosyjską, sam żadnym językiem dobrze nie władał; że nadto jako konkurent do panny ekonomówny, a więc współzawodnik Capenki, musiał z tego względu w swych sądach o nim być stronny. Ściśle nawet biorąc, stronność ta ujawniała się jaskrawo.

Pewnego jesiennego dnia Tabor, idąc nad granicą i ogarniając okiem położenie, jak gdyby badał pole zbliżającej się walki, spostrzegł państwa Motylińskich, zajętych w ogrodzie przy kopaniu kartofli. Stanął, poczekał aż każda z kopaczek głowę od motyki podniosła, wreszcie gdy ostatniej się przyjrzał, klasnął językiem, przymrużył maleńkie oczki, wywinął tłuste wargi i zsunąwszy czapkę na tył kędzierzawej głowy, zwrócił się do domu. Wkrótce jednak wyszedł znowu i szybkim krokiem podążył w kierunku oficyn dworskich. Panna Hortensya Motylińska, dziewica w ciało bogata, czerwonością pulchnej twarzy czarowna, a niegasnącym w oczach i ustach uśmiechem zwyciężająca, siedziała właśnie w swem gniazdku przy oknie, dziergając żółtą, włóczkową chusteczkę. Spostrzegłszy idącego Tabora, roześmiała się, wysunęła przeciw niemu urągliwie język i odbiegła od okna. Odbiegła po to tylko, ażeby się przejrzeć w zwierciadle i z bukietu astrów, stojącego w szklance na komodzie, wpiąć kilka kwiatów w cieniutkie, wypomadowane warkoczyki, które przez szerokość jej dużej głowy ledwie do siebie sięgnąć i w mały węzełek z tyłu zawiązać się mogły.

– Niema taty – rzekła z chmurką na czole, z której przeświecały promienie wesołej kokieteryi.

– Po co nam tata? – odparł Tabor, wyjmując z pod palta i kładąc na stole sztuczkę perkaliku, którego brzeg zręcznie odwinął.

Widok wzorzystej materyi – której barwy pięknie łączyły rumieniec twarzy, żółtość chusteczki i zieloność sukni panny Hortensyi – przykuł do siebie jej zdumione oczy. Wkrótce jednak opamiętała się i ogryzając paznokieć, rzekła:

– Pan ma to na sprzedaż?

– Ja na sprzedaż dla panna Hortensya nic nie mam, ale wszystko mam na darowanie.

– Nie potrzebuję, nie potrzebuję – wołała panna Hortensya, spoglądając ukradkiem na perkalik. Niech pan sobie zabierze.

– Panno, aniele, czy to ja nie wiem, że mogłabyś lepszą rzecz sobie kupić, ale czemu nie przyjąć ten drobiazg, kiedy ja z otwartem sercem daję?

Ujął ją za czerwoną rękę i oblizując wargi, wpatrywał się w tłustą jej talię z takim zachwytem, jak gdyby przyspieszony rytm jej skrzypiącego oddechu wszystko mu obiecywał.

– Panno, aniele…

Drgnął, uciął nagle, bo drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł Capenko.

– Idź pan do kaduka! – zawołała panna Hortensya, odtrącając Tabora.

W jej słowach i geście wyczytał Capenko wyraźny dowód wierności, a domyśliwszy się, że trafił na scenę kuszenia, spytał gniewnie:

– Skąd ten perkal?

– Ze sklepu – odrzekł zuchwale Tabor.

– A gdzie plomba?

– Co plomba, czy to medal albo order, który nosić trzeba? Ja tego nie sprzedaję, tylko kupiłem, mnie plombę oderwać wolno.

– A mnie wolno zabrać – krzyczał Capenko – to kontrabanda!

– Co pan gwałt robisz, pańskie miejsce na granicy, pan nie masz rozkazu dom rewidować!

Capenko jednak nie dał się odstraszyć, porwał perkalik, chwycił Tabota za ramię, krzycząc:

– Pójdziemy do kapitana, do kapitana!

– Nie zje mnie, nie zje! – wrzeszczał, opierając się Tabor.

Ale panna Hortensya, której podczas tego szamotania uśmiech przygasł i rumieńce pobladły, przerażona obawą odpowiedzialności a może i utratą podarku, przybiegła do Capenki.

– Panie Damianie, mój kochany, najdroższy panie Damianie, daj mu pokój, niech go tam kaczki zdepczą.

– Czy to on dla pani przyniósł?

– Nie chciałam – mówiła zawstydzona – a on koniecznie i koniecznie….

– No – rzekł Capenko – ja daruję, bo ta pani prosi; ale żebyś nie dawał jej rzeczy przemycanych, to ja ten perkalik od pana kupię. Masz rubla!

– Oj, oj, jaki pan – drwił Tabor – rubla za sztuczkę po 30 centów łokieć! Daj kopiejkę!

– Nie chcesz pan, to ja darmo mieć będę, a pan jeszcze karę zapłacisz.

– Weź pan, weź – namawiała panna Hortensya.

– Juści wezmę, bo co mam ze zbójem robić – rzekł rozgniewany Tabor i wyszedł.

Gdyby Capenko był przez okno dostrzegł, że jego przeciwnik udał się do kapitana, byłby w słodkich chwilach rozkosznego sam-na-sam z panną Hortensyą poczuł gorzką kroplę niepokoju. Ale on, uśmierzywszy gniew kilkoma przekleństwami, zatopił się w własnym wylewie miłości do panny Hortensyi, która, nie licząc innych względów, w zadowoleniu jej prośby i sztuczce perkaliku miała dość powodów do wynagrodzenia go obfitszą niż zwykle łaskawością.

Jakie zamiary narodziły się skrycie w głowie wzburzonego Tabora, z jego martwej, gęsto obrosłej twarzy odgadnąć było trudno. Przyszedłszy wszakże do kapitana, zażądał tylko kartki na przejście granicy.

– Wszystko to dobrze, mój panie Tabor – rzekł kapitan – ale mnie znowu donoszą, że pan najmujesz chłopów, którzy dla ciebie przemycają towary.

– Ja, ja, co czterdzieści lat przeciwzakonnie nie pomyślałem? Panie majorze – jestem chrześcian, żebym moje zbawienie nie doczekał, jeśli kto dowiedzie taki feler w moim charakterze. Czy to nie prowadzę handel, żebym się w kontrabandę bawił? Jak pan major mógł nawet dopuścić taki donos?

– No, ja teraz nic nie dopuszczam, ale ostrzegam, że jak złapię, będzie źle.

– Niech będzie źle, niech mnie pojmą, niech zastrzelą, niech prawo ze mną zrobi, co najbardziej zechce, ja spokojny. Ach, panie majorze, wiem, kto mnie prześladuje – Capenko, chociaż ja na niego dotąd nic nie powiedział.

– A cóżbyś pan mógł powiedzieć?

– No, nic, bo że pannie Motylińskiej dał dziś sztuczkę austryackiego perkaliku, nie wielka rzecz.

– Nie kłam pan, Capenko wierny żołnierz.

– Być może, ale i wierny kochanek.

– Ja słyszałem, że to pan koło Motylińskiej tańcujesz.

– Tańcuję koło jej ojca, żeby mi u dziedzica dzierżawę ogrodu przy kordonie odnowił.

– Na co panu ten ogród, jeśli ja krzaki przy nim wyciąć każę?

– Pan major znowu mnie przytyka. Czy ja graniczny złodziej; kto widział, żebym w tych krzakach co ukrył?

– No, może jeszcze zobaczymy.

– Niech pan major takie rzeczy nie gada, bo słuchać przykro. Nie ma pan co do Szczurowy – ja tam jadę.

– Nic.

– Ja kawy dla pani przywiozę.

Tabor oddalił się.

Przeszedłszy granicę, o kilka staj za nią spotkał leżącego przy drodze, znanego w okolicy Postułkę. Był to jeden z najzręczniejszych kontrabandzistów, zuch, który się chwalił, że jeszcze w życiu nie rozmawiał ze strażnikiem granicznym, nie mając przy sobie jakiegoś ukrytego towaru. Postułka nie dosięgnął jeszcze lat pięćdziesięciu, twarz jednak miał tak pofałdowaną zmarszczkami, jak gdyby cudzą, dla niego za dużą, nosił na sobie skórę. Pod wysokiem, opalonem czołem migotały mu bystre i ruchliwe oczy, których źrenice co chwila gwałtownie się rozszerzały. Ujrzawszy Tabora, podniósł głowę, z której spadła żołnierska czapeczka austryacka, ziewnął głośno i otrzepując kapotę z piasku, spytał?

– No, cóż, fertig?

– Ani jutro – odrzekł Tabor.

– Czemu?

– Żaden nie chce. Kos powiada, że nie ma czasu, Kędzior że się boi, bo strażnicy go uważają.

– Zjedli po parę dyabłów, będę czekał, aż im pozwolą?

– Toć mówiłem.

– Niechby przynajmniej jeden z furmanką w lesie stanął, a to inaczej wszyscy się we wsi o tem płótnie dowiedzą. Przecież długo leżeć nie może.

Damian Capenko

Подняться наверх