Читать книгу Hrabia Monte Christo - Александр Дюма-сын - Страница 29
29. Dom Morrela
ОглавлениеTen, kto wyjechałby przed kilku laty z Marsylii, a znał stan firmy Morrela, i wrócił w czasach, do których doszliśmy, znalazłby w niej wielkie zmiany.
Zamiast atmosfery ożywienia, dostatku i szczęścia, którą promieniuje firma prosperująca, zamiast wesołych twarzy widocznych za firankami, zamiast zaaferowanych urzędników, którzy z piórem za uchem biegają po korytarzach, zamiast podwórza zarzuconego skrzyniami, na którym rozbrzmiewają nawoływania i śmiechy tragarzy, dziś dostrzegłby na pierwszy rzut oka przedziwny jakiś smutek i martwą ciszę.
Z mnóstwa urzędników, którzy dawniej zaludniali biura, pozostało tylko dwóch: młodzieniec liczący około dwudziestu czterech lat – Emanuel Raymond, który zakochany w córce Morrela pozostał w firmie, choć jego rodzice robili wszystko, co możliwe, aby ją opuścił, i stary woźny z kasy, ślepy na jedno oko, zwany Koklesem; przydomek ten nadali mu młodzi ludzie, kręcący się niegdyś po całym tym brzęczącym ulu, dziś opustoszałym; a tak dobrze zastąpił on mu jego prawdziwe nazwisko, że prawdopodobnie nawet by się już nie obejrzał, gdyby ktoś go zawołał po nazwisku.
Kokles pozostał zatem w służbie u pana Morrela i w jego sytuacji nastąpiła niezwykła zmiana: został wyniesiony na stanowisko kasjera, a jednocześnie zdegradowany do rangi służącego.
Był to jednak zawsze ten sam Kokles, dobry, cierpliwy, oddany, ale nieugięty jak skała, gdy szło o arytmetykę, dla której postawiłby się nawet panu Morrelowi – uznawał jedynie tabliczkę mnożenia, którą miał w małym palcu i nigdy się w niej nie pomylił, choćby go na wszelkie sposoby usiłowano wprowadzić w błąd.
Wśród przygnębienia, które opanowało cały dom, jeden tylko Kokles zachował zwykły swój spokój. Nie należy jednak sądzić, że ta obojętność pochodziła z nieczułości – wręcz przeciwnie, wynikała z nieugiętego przekonania. Jak szczury, o których mówią, że uciekają jedne za drugimi ze statku skazanego przez los na zgubę w głębinach morza, tak cały ten tłum urzędników i komisantów, którzy żyli dzięki firmie armatora, stopniowo opuścił biura i magazyny. Skoro Kokles spostrzegł, że wszyscy odchodzą, nie pomyślał nawet, jaka może być tego przyczyna; wszystko, jak mówiliśmy, sprowadzało się dlań do kwestii cyfr, a że już od dwudziestu lat widział, że płatności bez wypowiedzenia odbywały się u Morrela z największą punktualnością, nie mógłby sobie nawet wyobrazić, że ta punktualność mogłaby zostać zawieszona, że te wypłaty mogłyby być wstrzymane – zupełnie jak młynarz, w którego młynie kołem obraca bieg rzeki, nie mógłby sobie wystawić, że ta rzeka mogłaby przestać płynąć. Jakoż dotąd żaden jeszcze fakt nie zachwiał przekonaniem Koklesa. W ostatnich dniach miesiąca dokonano ze zwykłą punktualnością wypłat. Kokles wykrył, że pan Morrel pomylił się o siedemdziesiąt centymów na swoją szkodę i tego samego dnia odniósł mu tę nadwyżkę, którą pan Morrel wrzucił z melancholijnym uśmiechem do niemal już pustej szuflady, mówiąc:
– Dobrze, Koklesie, jesteś perłą wśród kasjerów.
I Kokles odszedł uszczęśliwiony do granic: pochwała pana Morrela, owej perły wśród mieszkańców Marsylii, więcej mu pochlebiała niż pięćdziesiąt dukatów gratyfikacji.
Ale po owym miesiącu, tak zwycięsko zakończonym, pan Morrel przebył ciężkie chwile. Żeby podołać tym wypłatom, zgromadził wszystkie swoje środki, i w obawie, by nie rozeszła się w Marsylii pogłoska o jego kłopotach i ostateczności, do jakiej musiał się posunąć, pojechał sam na jarmark do Beaucaire, aby sprzedać część klejnotów żony i córki oraz trochę domowych sreber. Za cenę tej ofiary firma Morrel wyszła z tego wszystkiego jeszcze raz z honorem, ale kasa była już całkowicie pusta. „Kredyt”, przerażony pogłoskami, wycofał się ze zwykłym sobie egoizmem, i pan Morrel, który musiał piętnastego bieżącego miesiąca wypłacić panu de Boville sto tysięcy franków i za miesiąc drugie tyle, nie liczył już na nic, poza powrotem „Faraona”, zapowiedzianego przez załogę innego statku, który podniósłszy kotwicę w tym samym czasie, dopłynął już szczęśliwie do Marsylii.
Ale statek ów, który podobnie jak „Faraon” wracał z Kalkuty, przybył już dwa tygodnie temu, a „Faraon” nie dawał znaku życia.
Taki był właśnie stan rzeczy, gdy wysłannik rzymskiego domu Thomson i French, nazajutrz po załatwieniu ważnej i znanej już czytelnikowi sprawy z panem de Boville, stawił się u pana Morrela.
Przyjął go Emanuel. Młodzieniec, którego przerażała każda nowa twarz – każda bowiem nowa twarz oznaczała przybycie kolejnego wierzyciela, który z niepokojem przychodził wypytywać szefa firmy – chciał ochronić pana Morrela przed kolejną nieprzyjemną wizytą, zapytał go więc, w jakim przybył interesie; ale przybysz oświadczył, że nie ma nic do powiedzenia Emanuelowi i że pragnie mówić osobiście z panem Morrelem.
Emanuel westchnął i zawołał Koklesa, nakazując mu zaprowadzić nieznajomego do pana Morrela.
Kokles poszedł przodem, a gość za nim. Na schodach natknęli się na śliczną siedemnastoletnią dziewczynę, która spojrzała niespokojnie na nieznajomego.
Kokles nie dostrzegł wyrazu jej twarzy, ale nie uszedł on uwagi nieznajomego.
– Pan Morrel jest w swoim gabinecie, prawda, panno Julio? – zapytał kasjer.
– Chyba tak – zawahała się dziewczyna. – Ale zobacz najpierw sam, Koklesie, a jeśli ojciec jest, zaanonsuj tego pana.
– Byłoby to niepotrzebne – odpowiedział Anglik – ponieważ pan Morrel nie zna mego nazwiska. Niechże ten poczciwiec powie tylko, że jestem prokurentem firmy Thomson i French w Rzymie, z którą ojciec pani pozostaje w stosunkach handlowych.
Dziewczyna zbladła i zeszła na dół, gdy tymczasem Kokles z cudzoziemcem poszli na górę.
Weszła do biura, w którym urzędował Emanuel; Kokles zaś wyjął klucz, który miał zawsze przy sobie, otworzył drzwi na drugim piętrze, wprowadził gościa do przedpokoju, otworzył drugie drzwi, zamknął je za sobą i zostawiwszy przez chwilę wysłannika domu Thomson i French samego, ukazał się znowu, dając mu znak, że może wejść.
Anglik wszedł; pan Morrel siedział przy biurku, blednąc coraz bardziej przed straszliwymi kolumnami rachunków wykazujących jego pasywa.
Spostrzegłszy nieznajomego, pan Morrel zamknął księgę, wstał i przysunął gościowi krzesło, po czym sam usiadł.
Czternaście lat zmieniło bardzo tego godnego kupca. Miał trzydzieści sześć lat na początku tej historii, dochodził więc dziś pięćdziesiątki. Posiwiał, czoło poorały mu zmarszczkami troski, spojrzenie, niegdyś tak zdecydowane i stanowcze, było teraz niepewne i pełne wahania: jak gdyby pan Morrel musiał zmuszać się do zatrzymywania wzroku na jednej osobie, a myśli na jakiejś sprawie.
Anglik wpatrywał się weń z ciekawością zmieszaną z widoczną sympatią.
– Chciałeś pan ze mną rozmawiać? – rzekł Morrel, którego przygnębienie zwiększyło się jakby od badawczego spojrzenia.
– Tak, proszę pana. Wiadomo już pewnie panu, w czyim imieniu?
– W imieniu firmy Thomson i French, tak mi przynajmniej powiedział kasjer.
– I powiedział prawdę, łaskawy panie. Firma Thomson i French w ciągu tego i następnego miesiąca ma do wypłacenia we Francji około czterystu tysięcy franków, a znając pańską rzetelność, wykupiła wszystkie weksle, jakie tylko mogła znaleźć z pańskim podpisem i poleciła mi, abym w miarę, jak będą upływać terminy płatności, pobierał gotówkę u pana i dalej ją inwestował.
Morrel westchnął głęboko i otarł dłonią czoło zroszone potem.
– Jesteś więc pan – rzekł mu – posiadaczem weksli z moim podpisem?
– Tak, łaskawy panie, i to na sumę dość znaczną.
– Na jaką? – spytał Morrel, usiłując zachować pewne brzmienie głosu.
– Oto najpierw – mówił Anglik, wyciągając plik papierów z kieszeni – przelew na dwieście tysięcy franków, dokonany przez pana de Boville, inspektora więzień. Czy pan przyznajesz, żeś winien tę sumę panu de Boville?
– Tak. Umieścił ją u mnie na cztery i pół procent, niemal pięć lat temu.
– I masz pan spłacić tę sumę?…
– Połowę piętnastego tego miesiąca, a drugą połowę za miesiąc.
– Tak właśnie. A oto znowu trzydzieści dwa tysiące pięćset franków płatne do końca miesiąca; są to weksle podpisane przez pana, które wykupiliśmy od osób trzecich.
– Tak, zgadza się – potwierdził Morrel, rumieniąc się ze wstydu na myśl, że po raz pierwszy w życiu nie będzie mógł zapewne honorować swojego podpisu. – Czy to już wszystko?
– Nie, jeszcze nie; mam ponadto te oto weksle, płatne do końca następnego miesiąca, które nam przekazała firma Pascal oraz Wild i Turner z Marsylii, chyba z pięćdziesiąt pięć tysięcy franków. A ogółem wypada dwieście osiemdziesiąt siedem tysięcy pięćset franków.
Niepodobna opisać, co cierpiał nieszczęsny Morrel w czasie tego wyliczania.
– Dwieście osiemdziesiąt siedem tysięcy pięćset franków – powtórzył machinalnie.
– Tak, łaskawy panie – odpowiedział Anglik. – Owóż – dodał po chwili milczenia nie będę przed panem ukrywał, że – choć nikt nie przeczy pańskiej nieposzlakowanej do tej pory uczciwości – w Marsylii mówi się głośno, że jesteś pan bliski bankructwa.
Na to szczere i niemal brutalne oświadczenie Morrel zbladł okropnie.
– Łaskawy panie – odrzekł – aż do tej chwili, a minęły już dwadzieścia cztery lata, jak przejąłem tę firmę z rąk ojca, który ją prowadził przez lat trzydzieści pięć, od naszej kasy nie odszedł z kwitkiem ani jeden wierzyciel z wekslem podpisanym Morrel i Syn.
– Tak, wiem o tym – odpowiedział Anglik – ale mówmy otwarcie i szczerze, jak ludzie honorowi: czy również te weksle spłacisz pan z tą samą akuratnością?
Morrel wzdrygnął się, ale spojrzał w oczy Anglikowi dużo pewniej niż poprzednio.
– Na tak szczere pytanie – odparł – należy dać równie szczerą odpowiedź. Tak, proszę pana, zapłacę, jeżeli, jak się spodziewam, mój statek wróci szczęśliwie do Marsylii, bo dzięki temu powrotowi odzyskam kredyt, który straciłem z powodu kolejnych a nieszczęśliwych wypadków, których byłem ofiarą. Lecz jeżeli jakimś nieszczęsnym trafem „Faraon”, mój ostatni ratunek, zaginie…
Łzy napłynęły do oczu biednego bankiera.
– I co wtedy, jeżeli „Faraon” zaginie? – powtórzył Anglik.
– Cóż, wtedy, proszę pana… trudno mi to powiedzieć… ale kiedy już przywykłem do nieszczęścia, trzeba się oswajać i z hańbą… wtedy… tak! Chyba będę musiał zawiesić wypłaty.
– To już pan nie masz przyjaciół, którzy by ci podali rękę?
Morrel uśmiechnął się gorzko.
– W interesach, kochany panie – rzekł – nie ma przyjaciół, wiesz pan o tym dobrze; są tylko wspólnicy.
– To prawda – szepnął Anglik. – Zostaje więc panu jedna tylko nadzieja?
– Jedyna.
– Ostatnia?
– Ostatnia.
– A jeżeli ta nadzieja pana zawiedzie?
– Będę zgubiony, zgubiony na zawsze.
– Gdym szedł do pana, jakiś statek wpłynął do portu.
– Wiem… Młodzieniec, który został mi wierny w tej biedzie, większą część czasu siedzi na wieżyczce w nadziei, że pierwszy przyniesie mi dobrą nowinę. Powiedział mi o przybyciu tego statku.
– I to nie jest pański statek?
– Nie, to „Żyronda”, statek z Bordeaux; wraca także z Indii, ale nie, to nie mój.
– Może wiezie jakieś wiadomości o „Faraonie”?
– Mam panu wyznać prawdę? Boję się niemal tak samo wieści o moim trójmasztowcu, jak i samej niepewności. Ale w niepewności tkwi jeszcze nadzieja…
I dodał głucho:
– To opóźnienie nie jest naturalne. „Faraon” wypłynął z Kalkuty piątego lutego, powinien był wrócić już miesiąc z górą.
– Cóż to? – odezwał się Anglik, natężając słuch. – Co to za hałas?
– O mój Boże! Boże! – zawołał Morrel blednąc. – Co się znów stało?
Rzeczywiście, na schodach było głośno: ktoś biegał tam i z powrotem, słychać było głośne lamenty.
Morrel wstał, chciał pójść do drzwi, ale zabrakło mu sił i opadł znowu na krzesło.
Obaj mężczyźni pozostali tak nieruchomo naprzeciw siebie. Morrel drżał na całym ciele, nieznajomy przypatrywał mu się z wyrazem głębokiej litości. Hałas już ustał, a jednak Morrel zdawał się jeszcze na coś czekać; ów hałas miał przyczynę, musiał więc mieć i skutek.
Cudzoziemcowi wydało się, że ktoś idzie wolno po schodach – szło kilka osób, a zatrzymały się na podeście.
Wsunięto klucz do zamka w pierwszych drzwiach, które skrzypnęły w zawiasach.
– Tylko dwie osoby mają klucz od tych drzwi – szepnął Morrel. – Kokles i Julia.
W tym momencie otwarły się drugie drzwi i ukazała się dziewczyna, blada, z twarzą zalaną łzami.
Morrel wstał drżący i oparł się o poręcz fotela, bo nie mógł już o własnej mocy ustać na nogach. Chciał zapytać, ale zabrakło mu głosu.
– O mój ojcze! – zawołała dziewczyna, załamując ręce. – Przebacz swemu dziecku, że ci musi przynieść złą nowinę.
Morrel zbladł okropnie; Julia rzuciła się w jego objęcia.
– Ojcze! Ojcze! – mówiła. – Bądź odważny!
– „Faraon” zatonął? – rzekł Morrel, a słowa więzły mu w gardle.
Dziewczyna nie odpowiedziała, ale skinęła głową, którą trzymała na piersi ojca.
– A załoga? – zapytał Morrel.
– Ocalona, przez statek, który wszedł teraz do portu.
Morrel podniósł ręce do nieba, a ów podniosły gest wyrażał wdzięczność i rezygnację jednocześnie.
– Dzięki ci, Boże – powiedział – cios tylko mnie dotyka!
Pomimo całej flegmy Anglika łzy zakręciły mu się w oczach.
– Wejdźcie – rzekł Morrel. – Wejdźcie, bo się domyślam, że wszyscy jesteście za drzwiami.
Ledwie wymówił te słowa, ukazała się rozszlochana pani Morrel, a za nią wszedł Emanuel. W głębi przedpokoju widać było surowe rysy kilku półnagich marynarzy.
Na widok tych ludzi Anglik zadrżał; postąpił krok naprzód, jak gdyby chciał do nich podbiec, lecz zapanował nad sobą i skrył się w najciemniejszym i najdalszym kącie gabinetu.
Pani Morrel usiadła w fotelu i wzięła męża za rękę, a Julia nadal przytulała się do ojca. Emanuel stał pośrodku pokoju i zdawał się pośrednikiem łączącym rodzinę Morrelów z żeglarzami stojącymi nadal w drzwiach.
– Jak to się stało? – zapytał Morrel.
– Chodźcie tu, Penelonie – rzekł młodzieniec – i opowiedzcie nam cały wypadek.
Stary marynarz, ogorzały od słońca równikowego, postąpił do przodu, mnąc w ręku resztki kapelusza.
– Dzień dobry, panie Morrel – rzekł, jak gdyby wczoraj zaledwie wyjechał z Marsylii, a dziś wracał właśnie z Aix lub Tulonu.
– Dzień dobry, drogi przyjacielu – odrzekł armator, nie mogąc powstrzymać się mimo łez od uśmiechu. – Ale gdzie jest kapitan?
– Kapitan, panie Morrel, zachorował i pozostał w Palmie, ale Bóg da, że to się skończy na niczym i ujrzy pan go za dni kilka zdrowego jak ryba.
– To dobrze… Opowiadaj teraz, Penelonie – rzekł Morrel.
Penelon przesunął prymkę, którą żuł, ze strony prawej na lewą, zasłonił usta ręką, odwrócił się, splunął na sam środek przedpokoju czarną śliną, wysunął jedną nogę i kołysząc się w biodrach, rzekł:
– Otóż, panie Morrel, byliśmy tak mniej więcej między Przylądkiem Białym a Przylądkiem Boyador; pchała nas wspaniała południowo-zachodnia bryza – po całym tygodniu okropnej ciszy – no i w pewnej chwili podchodzi do mnie kapitan Gaumard (a trzeba panu wiedzieć, żem był u steru) i mówi: „Ojczulku, co myślicie o tych chmurach, co się tam podnoszą na horyzoncie?”. A właśnie się im przypatrywałem. „Co myślę, kapitanie? Myślę, że rosną szybciej, niż mają prawo, i że są czarniejsze niż wypada chmurom, które nie mają złych intencji”. „To też i moje zdanie – odpowiada kapitan – i trzeba nam przygotować się na ich przyjęcie. Za dużo mamy żagli na ten huragan, co w nas rychło uderzy. Hej tam! Zwijać bombramsle i skrócić kliwer”.
Rychło w czas; zaledwie rozkaz ten wykonano, a już uderzył na nas wiatr i statek przechylił się na bok. „Cóż – powiada kapitan – mamy jeszcze za dużo płótna; zwijaj wielki żagiel!”. Pięć minut potem szliśmy już tylko pod fokiem, marslami i bramslami. „Cóż to, ojczulku – mówi do mnie kapitan – dlaczego tak kiwacie głową?”. „Dlatego, że na waszym miejscu, kapitanie, zmykałbym co sił”. „Chyba masz rację, mój stary – rzecze kapitan – wicher nas zaraz nieźle trzepnie”. „Dalibóg, kapitanie – mówię – ten, kto by chciał kupić za wicher to, co się tam wyprawia, zarobiłby sowicie; będzie sztorm jak się patrzy albo nie znam się na tym”.
Widać bowiem było wicher, jak pędził, niby tuman kurzawy, ale szczęściem miał on do czynienia z człowiekiem, co się na tym zna.
„Skróć marsle o dwa szoty! – zawołał kapitan. – Poluzuj szoty! Brasuj na wiatr! Przyciągnij marsle! Przyciągnij bloki na rejach!”.
– To nie wystarczy na tamtych wybrzeżach – rzekł Anglik. – Ja bym skrócił o cztery i pozbył się fokżagla.
Wszyscy drgnęli na tę niespodziewaną uwagę, rzuconą tonem pewnym i dźwięcznym. Penelon przyłożył dłoń do oczu i przyjrzał się bacznie temu, kto takim pewnym siebie głosem skrytykował rozkazy kapitana.
– Zrobiliśmy coś jeszcze lepszego, proszę pana! – rzekł z pewnym szacunkiem stary żeglarz. – Zwinęliśmy bezan i położyliśmy ster na nawietrzną, aby biec tuż przed burzą. W dziesięć minut później zwinęliśmy marsle i szliśmy dalej bez żagli.
– Statek był stary, za wielkie to było ryzyko – zauważył Anglik.
– Właśnie to nas zgubiło! Przez dwanaście godzin burza rzucała nami jak piłką, aż zrobił się przeciek. „Penelon – powiada mi kapitan – chyba idziemy na dno, mój stary, daj mi ster i zejdź na dół”. Wziął ster, a ja zlazłem na dół, a tu wody na trzy stopy! Wracam i wrzeszczę: do pomp! do pomp! Ale co z tego, było za późno. Wzięliśmy się do pomp, ale im więcej pompowaliśmy, tym więcej się nalało. „Ech, do diabła – powiadam sobie po czterech godzinach tej harówki – jak mamy tonąć, to i tońmy; raz się umiera w życiu”. „Taki to dajesz przykład, Penelon? – powiada kapitan – czekaj no, czekaj tylko!”. Przyniósł z kajuty parę pistoletów i zawołał: „Łeb roztrzaskam pierwszemu, co odejdzie od pompy!”.
– Brawo – wtrącił Anglik.
– Nic tak nie napędza odwagi jak takie dobre racje – mówił dalej żeglarz. – Zwłaszcza że w międzyczasie niebo się rozjaśniło i wiatr opadł; ale wody przybywało nam ciągle, po trochę, po dwa cale na godzinę. Zdaje się wam, że dwa cale na godzinę to mało, ale przez dwanaście godzin robi się cali dwadzieścia cztery, a dwadzieścia cztery to dobry łokieć. Wcześniej było trzy stopy, teraz mieliśmy pięć. A gdy statek ma pięć stóp wody w brzuchu, to już jakby chorował na wodną puchlinę. „No, dosyć – rzekł kapitan – dosyć tego. Pan Morrel nie będzie miał nam nic do zarzucenia: uczyniliśmy, co można, aby ocalić statek; teraz trzeba ratować ludzi. Do szalupy, no już, dzieci, nie marudzić!”.
– Niech mi pan wierzy, panie Morrel – ciągnął Penelon – byliśmy bardzo przywiązani do „Faraona”, ale jakby marynarz nie kochał swojego statku, zawsze mu będzie droższa własna skóra. Nie daliśmy więc sobie tego powtarzać dwa razy; zwłaszcza że statek skrzypiał i jęczał, jakby mówił do nas: „Idźcie już sobie! Idźcie, do licha!”. I nie kłamał ten biedny „Faraon”, bo już czuliśmy, dosłownie, jak nam się zapada pod nogami. No i zanim by się kto obejrzał, szalupa była na morzu, a my – jak nas było ośmiu – w szalupie. Kapitan zszedł ostatni; a raczej nie zszedł, bo nie chciał opuścić statku, ale porwałem go wpół i rzuciłem między kolegów, po czym sam wskoczyłem do szalupy. Czas był na to, bo zaraz potem zawalił się pomost, z hukiem, jakby wypaliła cała bateria okrętowa. Dziesięć minut później statek zanurzył się dziobem, potem tyłem, a potem zaczął się kręcić w kółko jak pies, co się chce złapać za ogon; a wreszcie, cześć pieśni, i brr-rum!… Skończyło się, i już po „Faraonie”.
A my pływaliśmy tak przez trzy dni, nie mając ani kawałka chleba, ani kropli wody, tak że już naradzaliśmy się, żeby ciągnąć losy, którego by z nas najpierw zjeść, ale nagle spostrzegliśmy „Żyrondę”. Zaczęliśmy dawać znaki, spostrzegli nas, posłali do nas szalupę i przyjęli na pokład. Tak to się działo, panie Morrel, na słowo honoru, parol marynarza! No nie, koledzy?
Powszechny pomruk uznania dowodził, że opowiadający nie dość, że opisał wiernie wypadek, to jeszcze ubrał to w malownicze szczegóły.
– Dobrze, moi kochani – rzekł pan Morrel. – Zacni z was ludzie, a ja wiedziałem zawczasu, że za to nieszczęście można obwiniać tylko przeznaczenie. To wola Boża, a nie wina ludzi. Poddajmy się z pokorą tej woli. Teraz powiedzcie mi, ile wam jestem winien?
– Ii, nie gadajmy już o tym, panie Morrel.
– Owszem, pogadajmy – rzekł bankier ze smutnym uśmiechem.
– No to, jak tak, to należy nam się za trzy miesiące – odrzekł Penelon.
– Koklesie, wypłać po dwieście franków tym dzielnym ludziom. W innym czasie, kochani, dałbym wam jeszcze dwieście franków premii; ale niestety źle się dzieje i to, co zostało, nie należy już do mnie; wybaczcie mi więc i kochajcie mnie nadal.
Penelonowi zmarszczyła się twarz, co miało oznaczać wzruszenie; odwrócił się do towarzyszy, rozmówił się z nimi krótko i wrócił.
– Co do tych tam, panie Morrel – rzekł, przenosząc znowu prymkę i plując do przedpokoju – co do tych tam…
– Co do czego?
– No, co do tych pieniędzy…
– A więc?
– Ehm, panie Morrel, koledzy mówią, że na ten raz to im wystarczy po pięćdziesiąt franków, a na resztę poczekają.
– Dzięki, kochani! – zawołał pan Morrel wzruszony do głębi. – Macie dobre serca, ale bierzcie, bierzcie te pieniądze; a jeśli nadarzy się wam jaka dobra praca, jesteście wolni.
Ostatnie słowa jakby poraziły poczciwych majtków; spojrzeli po sobie wystraszeni; Penelonowi tchu zabrakło i mało co nie połknął prymki; szczęściem zdążył walnąć się w grdykę.
– Jak to, panie Morrel, jak to! – zawołał zdławionym głosem. – Odprawiasz nas pan? To jest pan z nas niekontent?
– Broń Boże – rzekł armator. – Nie, moje dzieci, jestem z was bardzo zadowolony; wcale was nie odprawiam. Ale co chcecie, nie mam już statków, więc nie potrzebuję marynarzy.
– Jak to, nie masz pan statków? – zawołał Penelon. – To każesz pan zbudować inne, a my poczekamy. Bogu dzięki, wiemy, co to znaczy siedzieć i nic nie robić.
– Ale ja nie mam za co zbudować innego statku, mój poczciwy Penelonie – rzekł Morrel ze smutnym uśmiechem. – Trudno więc, żebym przyjął waszą propozycję, choć bardzo jest szlachetna.
– No, to jeśli pan nie masz pieniędzy, po cóż nam płacisz? Pójdziemy sobie, licząc na łut szczęścia.
– No, dajcież pokój, dzieci – rzekł Morrel, tłumiąc wzruszenie. – Dajcie już pokój, proszę was. Poczekajmy na lepsze czasy, może się kiedy jeszcze spotkamy. Emanuelu, idź z nimi i dopilnuj, aby spełniono moje życzenie.
– Ale panie Morrel, to zobaczymy się jeszcze – czy tak? – zapytał Penelon.
– Tak, kochani, mam taką nadzieję. Bądźcie zdrowi.
Dał znak Koklesowi, i Kokles wyszedł razem z marynarzami i Emanuelem.
– Zostawcie mnie teraz na chwilę samego, muszę porozmawiać z tym panem – rzekł Morrel do żony i córki.
I wskazał oczyma agenta firmy Thomson i French, który stał w kącie nieruchomo przez całą tę scenę, wtrącając zaledwie kilka słów, któreśmy wyżej przytoczyli. Kobiety, które całkiem zapomniały o cudzoziemcu, podniosły nań oczy, po czym odeszły; Julia spojrzała nań, wychodząc, błagalnym wzrokiem, na co cudzoziemiec odpowiedział uśmiechem tak ciepłym, że zadziwiłby on każdego, kto by uważnie się przyglądał lodowatemu obliczu nieznajomego.
Mężczyźni zostali sami.
– No cóż, widział pan i słyszał wszystko – rzekł pan Morrel, opadając na krzesło. – Nic już więcej nie potrzebuję panu tłumaczyć.
– A tak, zobaczyłem – odparł Anglik – że dotknęło pana nowe nieszczęście, równie niezasłużone jak poprzednie; to mnie utwierdza w chęci uczynienia panu przysługi.
– O, drogi panie! – wyszeptał Morrel.
– Jestem teraz głównym pana wierzycielem, czy tak?
– Tak, masz pan weksle o najkrótszych terminach spłaty.
– A nie chciałbyś pan przedłużenia tych terminów?
– Zwłoka mogłaby ocalić mi honor, a tym samym i życie.
– O ile czasu pan prosi?
Morrel zawahał się.
– Dwa miesiące – rzekł.
– Dobrze – zgodził się cudzoziemiec. – Daję panu trzy miesiące.
– Ale czy jesteś pan pewny, że dom Thomson i French…
– Bądź pan zupełnie spokojny, biorę to na siebie. Mamy dziś 5 czerwca, tak?
– Tak.
– No to dobrze, przepiszże pan wszystkie te weksle z terminem 5 września; piątego września o godzinie jedenastej – wskazówka zegara wskazywała właśnie jedenastą – stawię się u pana.
– Będę na pana czekać – odparł Morrel – i albo otrzymasz pan pieniądze, albo zginę.
Ostatnie słowa wymówił tak cicho, że cudzoziemiec nie mógł ich dosłyszeć.
Wystawiono nowe weksle; dawne zniszczono; tym sposobem nieszczęśliwemu armatorowi zostało trzy miesiące na zgromadzenie wszystkich swoich środków.
Anglik wysłuchał podziękowań z flegmą, właściwą swemu narodowi, i wyszedł, odprowadzany przez Morrela, który obsypywał go błogosławieństwami.
Na schodach spotkał Julię. Dziewczyna udawała, że schodzi na dół, gdy tak naprawdę czekała tu na niego.
– Och, proszę pana! – rzekła, składając ręce.
– Pani – rzekł cudzoziemiec. – Pewnego dnia dostanie pani list z podpisem… Sindbad Żeglarz… Wypełnij co do joty wszystkie polecenia zawarte w tym liście, choćby ci się wydawały dziwne.
– Dobrze, proszę pana – odpowiedziała Julia.
– Przyrzeka mi pani, że zrobi to wszystko?
– Przysięgam.
– Wybornie! Do widzenia pani. Bądź pani nadal taka dobra i dzielna, a wierzę, że Bóg cię za to nagrodzi, dając ci Emanuela za męża.
Julia westchnęła, zarumieniła się jak wiśnia i musiała oprzeć się o poręcz, żeby nie upaść.
Cudzoziemiec poszedł dalej, ukłoniwszy się Julii.
Na dziedzińcu spotkał Penelona, który trzymał w rękach dwa stufrankowe rulony, jakby nie mógł się zdecydować, czy je zatrzymać.
– Chodź no ze mną, przyjacielu – zwrócił się doń Anglik – chcę z tobą pogadać.