Читать книгу Prezenterki - Aleksandra Szarłat - Страница 9
7.
BOGUSIA
To były złote lata
ОглавлениеBogumiła Wander
W Telewizji Polskiej pracowała w latach 1965–2003.
Jerzy Gruza:
– Bogusia Wander zachwycała urodą. Niezwykle interesująca, przede wszystkim jako kobieta. Budziła więc też emocje innego rzędu.
Xymena Zaniewska:
– Bogusia? Świetna, w dobrym guście. Bardzo ją lubiłam.
Mariusz Chwedczuk:
– Wielka uroda. Nie miałem z nią wielkiego kontaktu, ale była olśniewająca.
Spikerki reprezentowały różne typy urody. Miałem przyjemność obcowania z nimi w studiu i w życiu. To były zawsze nadzwyczajne spotkania. A dla widza, który ich nie znał, musiały sprawiać wrażenie miłych, serdecznych pań domu.
Barbara Borys-Damięcka:
– Bogumiła Wander, perfekcjonistka w swoim zawodzie, ale podająca tekst w sposób aktorski. Bawiła się w sztukę interpretacji.
Piotr Tymochowicz:
– Ciekawa osobowość. W sensie kreacji była wzorem. Kiedy byłem bardzo młody, podziwiałem ją. Ale nie tylko ja – również inni, jak Marek Dalba w radiu, gdzie się potem przeniosłem do pracy. On często stawiał Bogumiłę Wander za wzór niezwykle profesjonalnej dykcji.
Bogumiła
Urodziła się w 1943 roku w Kaliszu, wychowywała w Łodzi. Mama była aktorką-lalkarką, ojciec – muzykiem multiinstrumentalistą. Muzyką pasjonował się też brat Bogumiły, Włodek. I to on wprowadził nastoletnią siostrę w artystyczny świat. Był liderem Niebiesko-Czarnych, założył zespół Polanie. Bogusię zabierał ze sobą w trasy, na koncerty i festiwale.
Zanim zaczęła zapowiadać telewizyjne programy, znała już większość artystów polskiej estrady.
Dwukrotnie wychodziła za mąż.
Z pierwszym mężem, Zbigniewem Żołędziowskim, ma syna Marka (rocznik 1973). Zbigniewa poznała na jednym z festiwali piosenki. W latach siedemdziesiątych razem pisali scenariusze programów rozrywkowych. W jednym z nich – odbył się na telewizyjnej antenie 13 października 1972 roku – występują między innymi bratowa Bogusi, Dana Lerska, Barbara Rylska i Joanna Rawik. Reżyseruje Barbara Borys-Damięcka...
Z drugim mężem, słynnym żeglarzem, kapitanem Baranowskim, połączy ją romantyczna miłość trwająca po dziś dzień. Wspólne życie rozpoczęli dopiero, gdy dorosły ich dzieci.
Mieszkają dziś pod Warszawą w pięknym, wypielęgnowanym domu utrzymanym w stylu glamour. Bogumiła sama zajmowała się jego aranżacją. Wymyślała architektoniczne rozwiązania, by przystosować dom do potrzeb gospodarzy, wynajdywała meble, tkaniny do obić kanap i pufów, najróżniejsze detale. Wciąż coś zmienia. Przyznaje, że sprawia jej to przyjemność.
Obrazek jak z reklamowego foldera: piękna pani domu z małym – kolejnym już – yorkiem pod pachą, starannie ubrana, nawet w stroju domowym, gdy za kolejnym razem zjawiam się – do tej pory biję się w piersi – dwie godziny po czasie. Siedzimy albo w jasnym, przestronnym salonie, albo na tarasie wychodzącym na zadbany ogród z równiutko przystrzyżoną trawą.
Na nasze spotkania piecze pyszne ciasto, częstuje napojami. Chętnie pokazuje rodzinne fotografie: pięknych rodziców i przystojnego zdolnego syna odnoszącego sukcesy w branży reklamowej, o którym – a nie o telewizji, bo przecież nie można żyć wspomnieniami – mogłaby opowiadać godzinami...
Nikt nas, spikerów, nie tknął palcem
Zachwycała urodą i nienaganną dykcją. W Telewizji Polskiej przepracowała trzydzieści siedem lat. Odeszła w 2003 roku za czasów prezesury Roberta Kwiatkowskiego. Na korytarzach pojawiło się wtedy mnóstwo nieznanych twarzy. „Już zaczynamy być na marginesie” – powiedziała do napotkanej na korytarzu Stanisławy Ryster. I złożyła wypowiedzenie. „Wariatka” – skomentowała Ryster. A wkrótce już i jej nie było.
Zaczynałam pracę w telewizji jako dwudziestolatka, ale kiedy przestała mi się podobać panująca tam atmosfera, powiedziałam: „Dość”. Odeszłam na własną prośbę, mimo że żadnej krzywdy w gruncie rzeczy nikt mi nie zrobił. Złożyło się na to parę błahych powodów.
Może poczułam się zmęczona?
Może wydawało mi się, że już wystarczy, tak po prostu. I przeszłam na wcześniejszą emeryturę.
Widzę teraz, jak telewizją rządzą układy towarzyskie, partyjne, jak kolejne programy prowadzą kolejni znajomi decydentów. Patrzę na to z uśmiechem, bo kiedy tam pracowałam, ani ja, ani moi koledzy spikerzy nie mieliśmy z czymś takim do czynienia. Nikt nie wspierał „swoich”, nie rewanżował się... Nie było protekcji. Przynajmniej ja o tym nie słyszałam.
Trudno to sobie wyobrazić. Partyjni towarzysze nie próbowali ulokować swoich przyjaciółek w tak lukratywnym miejscu, za jakie uchodziła telewizja?
Lukratywne, na pewno nie. Może prestiżowe, tu się zgodzę, ale na pewno nie lukratywne, bo pieniędzy z tego nie było wielkich.
Ale były możliwości. Znana twarz znaczyła więcej niż pieniądze, „załatwiała” wszystko. Hasło „redaktor z telewizji” otwierało każde drzwi.
Nie wykorzystywałam tego...
Nasza ekipa, spikerów, przez lata nie była ruszana. Zostaliśmy wybrani w wyniku konkursów lub wyłowieni z innych ośrodków, gdzie dostaliśmy się bez żadnej protekcji. I nikt nas palcem nie tknął przez lata. Sami odchodziliśmy z różnych powodów. Edyta Wojtczak, Janek Suzin, Krysia Loska, ja. Każdy z nas miał moment, kiedy stwierdzał, że ma dosyć telewizji.
Janek przeszedł na emeryturę, ale nadal pracował i nikt nie próbował go zwolnić. A pewnego dnia doszedł do wniosku, że pora zacząć spędzać święta z rodziną w domu, a nie na telewizyjnym dyżurze i się z nami pożegnał.
Mówiło się wtedy, że aby pracować w telewizji, trzeba mieć nerwy jak postronki albo dobre plecy, czyli umocowanie polityczne. Jerzy Gruza, cytowany przez Krzysztofa Mętraka, powiedział nawet, że pracować w telewizji, to jakby należeć do partii.
To akurat nas, spikerów, nie dotyczyło. Wszystko, co złe w telewizji, było poza nami – wierchuszka. Te wymiany prezesów, zarządów, kierowników redakcji – wszystko to się działo ponad naszymi głowami. Pracowali tam ludzie, których myśmy nawet osobiście nie znali, bo też nie było powodu.
Żyliśmy w swoim małym świecie. Bardzo miło wspominam lata spędzone w telewizji. Narzekać nie mogę, nie mam na co. Nikt mnie nie gnębił. Szkoda tylko, że nie przekładało się, tak jak dzisiaj, na zarobki.
A to się przełożyło zapewne na wysokość dzisiejszych państwa emerytur...
Oczywiście. Zarabialiśmy średnią krajową, dorabialiśmy, prowadząc najróżniejsze koncerty. Do domów odwoziła nas po nich służbowa nyska. Kiedy byłam w ciąży, musiałam się mocno trzymać za brzuch, tak bardzo w niej trzęsło.
Dzisiaj mam dobrą emeryturę, bo prócz historii na Uniwersytecie Łódzkim, skończyłam podyplomowe studia dziennikarskie na UW i zrealizowałam dużo programów.
„Wygrała studentka trzeciego roku...”
Pani znalazła się w telewizji – w łódzkim ośrodku TVP – z konkursu.
Niedawno zrobiłam remanent w walizkach, które ktoś mi przywiózł z dawnego łódzkiego mieszkania mojej nieżyjącej już mamy. Ponad trzy lata czekały, nim je rozpakowałam, bo nie byłam psychicznie do tego przygotowana. Wewnątrz jednej z nich znalazłam pożółkły wycinek z łódzkiego dziennika z 1965 roku wraz z moim zdjęciem i notatką na temat konkursu, co mama skrzętnie zachowała.
Pisano oto, że do konkursu stanęło dwieście dziewięćdziesiąt sześć osób, a wygrała „studentka trzeciego roku Uniwersytetu Łódzkiego Wydziału Filozoficzno-Historycznego Bogumiła Wander”. Konkurs trwał kilka miesięcy i składał się z czterech etapów. Najpierw była selekcja zdjęć, potem próby w kabinie spikerskiej, dalej etap pisania krótkich informacji i na koniec finał, do którego przeszły trzy osoby. Polegał on na tym, że zapowiadaliśmy już programy na antenie, a wyboru dokonali sami widzowie. Potem rzetelnie policzono ich głosy.
Ucieszyła się pani z wygranej?
Ogłoszenie wyników odbyło się w szczególny sposób. Pamiętam, że do domu przysłali z telewizji gońca, który powiedział, że jestem proszona do studia. Jadę, a tam każą mi czekać na korytarzu – właśnie kończyły się „Łódzkie Wiadomości Dnia” czytane przez lektora.
W pewnym momencie ze studia na paluszkach wychodzi kierowniczka produkcji, bierze mnie za rękę i prowadzi do studia. Słyszę, jak lektor mówi:
– Pewnie przypominają sobie państwo, jak zapraszaliśmy młodych ludzi, którzy chcieli pracować w telewizji, do wzięcia udziału w konkursie zorganizowanym przez nasz ośrodek telewizji. Konkurs właśnie się zakończył, a jego laureatką została... – I tu pada moje nazwisko, a lektor wręcza mi wielki bukiet kwiatów.
Wypchnęli mnie przed niego i... tak się zaczęła moja praca.
Pamięta pani swój pierwszy program? Bardzo była pani zestresowana?
W tym zawodzie przez długi czas ma się tremę, bo trzeba wiele schodków pokonać. Dzisiaj są inne czasy, wystarczy zapowiedzieć, że ludzie na antenie będą się kłócić, a jeszcze lepiej – bić, i już rośnie popularność, a plotkarska prasa publikuje zdjęcia. I po dwóch miesiącach jest wykreowana gwiazda, za czym idą intratne kontrakty.
Trudno mi powiedzieć, który dzień był dla mnie pierwszy, ponieważ myśmy – trzy wyłonione w konkursie osoby – już pracowali w czasie eliminacji. I to na żywo, na antenie.
Mnie się nawet trafiło zaproszenie do programu Janusza Rzeszewskiego „Muzyka lekka, łatwa i przyjemna”, który był transmitowany przez Interwizję, czyli telewizje bratnich krajów. Przyjęłam zaproszenie i... zdarzyła się zabawna historia, opowiadałam o tym kiedyś w studio przy Januszu, który niestety, już odszedł.
Otóż, kiedy zdecydowałam się wystąpić w jego programie i znalazłam się w studiu, nagle słyszę wołanie Rzeszewskiego przez mikrofon:
– Bogumiła Wander do studia, Bogumiła Wander do studia...
Biegnę przestraszona, a on mówi:
– Masz przygotować zapowiedź we wszystkich językach krajów, które należą do Interwizji. – Myślałam, że żartuje, i w ogóle do tego nie przywiązywałam wagi. Janusz wcześniej pracował z moim ojcem w Operetce Łódzkiej, traktował mnie trochę jak dziecko, więc nie przejęłam się tym, co mówił. Tymczasem on to mówił jak najbardziej serio. I niestety, musiałam się tych zapowiedzi nauczyć...
Później przez lata w czasie świąt spotykaliśmy się z Januszem w dużym gronie przy wielkim stole u Steni Kozłowskiej.
Czym zajmował się pani ojciec?
Był muzykiem multiinstrumentalistą, ale przede wszystkim skrzypkiem. Pracował w radiu, grał z orkiestrą Debicha, wyjeżdżał na zagraniczne koncerty. Uczył muzyki. Mama była aktorką-lalkarką. Na spotkaniach u Steni Janusz później wspominał tamte czasy.
Mówił:
– Boguniu, twój tata był najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego w życiu znałem (na dowód Bogumiła przynosi oprawione w ramki zdjęcie ojca z czasów młodości – piękny, postawny mężczyzny o ujmującym uśmiechu).
A wracając do przeszłości...
Pracowała pani przez całe studia, od tego trzeciego roku?
Tak, tak. Moje pierwsze chwile w telewizji? Byłam bardzo młodziutka i... grzeczna.
W jakich warunkach pani zaczynała pracę, jak wyglądało studio?
To był wspaniały czas dla Telewizji Polskiej, również dla łódzkiego ośrodka. W Łodzi było jedno studio, ale bardzo duże. Powstawały w nim znakomite spektakle teatralne Jerzego Antczaka i innych znakomitych reżyserów, największe programy rozrywkowe, muzyczne, przede wszystkim w reżyserii Janusza Rzeszewskiego.
A w Warszawie, dokąd się później przeniosłam, pracowaliśmy w warunkach bardzo przyjaznych człowiekowi. Mieliśmy tylko jedną kamerę. Przychodził realizator, ustawiał nam kadr i w tym kadrze pracowaliśmy do końca wieczoru.
Za szybą była realizacja produkcji. Jeśli trzeba było coś szybko zapowiedzieć, porozumiewaliśmy się z nimi przez interkom. W spikerce stała kanapa, na której można się było przespać. Najbardziej brakowało nam windy – trzeba się było po schodach wdrapywać na górę. Ale tam było wspaniale, mieliśmy osobny pokoik, rodzaj charakteryzatorni – garderoby. Na wszystkie święta i sylwestry zapowiadaliśmy, co było trzeba, a potem zwijało się dywany, jakieś jedzonko się przynosiło i tańczyliśmy.
Ale przecież między wami był tylko jeden mężczyzna: Jan Suzin!
Przychodzili operatorzy, realizatorzy, nasi mężowie. Było cudownie!
Zmiany techniczne nastąpiły w 1989 roku. W tej nowej rzeczywistości pracowałam do 2002. W każdym razie wcześniej czułam się tam jak w rodzinie. Byłam otoczona przyjaźnią kolegów i operatorów. Miałam różne ksywy, jak to się teraz mówi, „nasze mleczko” na przykład. Bardzo miłe.
Jakie jeszcze?
„Bubunia nasza”, takie tam, wszystkie czułe. W telewizji panowała naprawdę rodzinna atmosfera.
W którym roku przeniosła się pani do Warszawy?
Zaczęłam pracować w 1965, a do Warszawy przeniosłam się pięć lat później.
Incydent z kapitanem Zajączkiem w tle
Zaczęła pani za Gomułki...
Tak, Gomułka nadawał ton przez te wszystkie lata, ale to nie miało żadnego znaczenia.
Nikt z nas, spikerów, polityką się nie zajmował. To była domena dziennikarzy informacyjnych z placu Powstańców Warszawy. Nasze studia znajdowały się przy ulicy Woronicza, gdzie powstawały programy artystyczne, popularnonaukowe itd.
Naprawdę nie odczuwała pani żadnej presji? Bo w mediach ona była. I to nie byle jaka. A telewizja to miejsce szczególne...
Przysięgam na zdrowie i życie mojego dziecka, że nikt z nas do niczego nie był zmuszany. Mogę mówić o czterech osobach, z którymi prywatnie byłam zaprzyjaźniona – o Edytce, Bożenie Walter, Krysi Losce i Janku Suzinie. Nikt nas nie zmuszał ani do wstępowania do partii, ani do chodzenia na pochody pierwszomajowe.
Nie było żadnego przymusu.
Aż trudno uwierzyć. I nie zdarzył się żaden incydent?
Jeden. Za to bardzo nieprzyjemny.
Z telewidzami kontaktowaliśmy się za pośrednictwem działu łączności. Dyżurna odbierała telefony i notowała uwagi. Widzowie pisali też do nas listy, sporo ich dostawaliśmy. Były różne. I od dewiantów, tak jak jest i dzisiaj, i od normalnych ludzi. Najczęściej były to prośby o zdjęcia i autograf.
Ale ja w jakimś momencie zaczęłam dostawać listy od nieznanego mi mężczyzny, który utożsamiał mnie ze swoją byłą żoną, niejaką vel Korabiowską. Pisał, że przerobiłam nazwisko, że on mieszka w Nowej Hucie i przyjedzie do mnie. Trochę mi było nieprzyjemnie, obawiałam się, że to były więzień albo psychicznie chory.
I przyjechał?
Chyba tak. Teraz wartownik nikogo nie wpuści na teren telewizji bez przepustki, ale wtedy na dziedziniec gmachu przy Woronicza można było do woli wjeżdżać samochodami. Przyjeżdżały taksówki i kto tam chciał.
Jedna z pań, nie pamiętam jej nazwiska, z redakcji dziecięcej powiedziała, że kiedy byłam poprzedniego dnia na dyżurze, na dole przy szatni obok kiosku widziała człowieka o dziwnej aparycji, który sprawiał wrażenie chorego umysłowo. Przestępował z nogi na nogę, był trochę agresywny i bardzo się o mnie dopytywał.
– Ja bym na pani miejscu gdzieś to zgłosiła. Czy dostawała pani ostatnio jakieś podejrzane listy? Niech je pani znajdzie, mój mąż może pani w tej sprawie pomóc.
Potem domyśliłam się, że ten mąż pracuje w Pałacu Mostowskich. Pamiętałam dobrze, że jak się przeprowadzałam z Łodzi do Warszawy i przejeżdżaliśmy koło tego pałacu, mój ówczesny narzeczony powiedział:
– Życzę ci, żeby twoja noga nigdy nie stanęła w tym miejscu.
Więc kiedy ta kobieta poprosiła, bym odnalazła ten list i jej go dała, tak też zrobiłam. Naiwna, nieprzeczuwająca dalszego ciągu. A dalszy ciąg był.
Któregoś dnia siedzę na rannym dyżurze... A mieliśmy wtedy kameralne studio, małą grupę realizatorów, techników, inspektora programu i żyliśmy jak rodzina. Tak było przez lata do 1989 roku. Praktykowały u nas między innymi Hanka Smoktunowicz i Kinga Rusin. Przychodziły na dyżury przez parę miesięcy, przyglądały się, jak pracujemy, i próbowały swoich sił...
Więc siedzi pani na rannym dyżurze i...?
Siedzę w tymże studiu i naraz woła mnie inspektor programu telewizyjnego:
– Telefon do ciebie!
Biegnę. Biorę słuchawkę, a tu jakiś facet się przedstawia jako kapitan Zajączek i mówi:
– Pani się interesowała wyjaśnieniem sprawy – a ja się wcale nie interesowałam – więc byłoby dobrze, gdyby pani mogła przyjechać – i podaje mi adres Pałacu Mostowskich – tego a tego dnia, o tej i o tej godzinie. Będę na panią czekał i wszystko wyjaśnię.
No to jadę z mężem. Idziemy przez te korytarze do określonych drzwi, a tu niespodzianka – męża już nie wpuszczają.
– Jak to, mąż nie może ze mną wejść?! Przecież jest tak samo zainteresowany tą sprawą jak i ja! – protestuję.
Ale protesty nic nie dały. Więc zostawiam męża i idę sama.
Jakiś mężczyzna każe mi usiąść przed swoim biurkiem i zaczyna mnie przepytywać, ile to ja listów dostaję, kto się mną interesuje, czy się z tymi ludźmi spotkałam itd. W pewnym momencie – a w takich sytuacjach jestem dość ostra – powiedziałam:
– Bardzo pana przepraszam, kapitan Zajączek, który do mnie dzwonił – oczywiście to był pseudonim – powiedział, że to ja otrzymam wyjaśnienia od panów. Niczego złego nie zrobiłam i nie życzę sobie przepytywania. To w ogóle nie wchodzi w grę, bo natychmiast wychodzę i zapominam o całej sprawie.
Wtedy się zreflektował i oznajmił, że dotarli do tego człowieka i może mnie zapewnić, że już nie będzie mnie więcej nagabywał.
I rzeczywiście tak było.
Wybiegłam stamtąd. Uciekaliśmy tymi korytarzami jak najdalej. To był mój jedyny kontakt z tak zwanymi służbami. Może odnotowali, że byłam, nie wiem. Nie interesowało mnie to i nie interesuje nadal.
Jak to się stało, że przeniosła się pani z ośrodka łódzkiego do Warszawy? To był awans? Spodobała się pani komuś w stolicy?
Nie, to był pomysł Żołędziowskiego. Wyłącznie.
Zadziałał narzeczony...
Tak, porwał mnie... Poznaliśmy się na festiwalach... ale nie chcę już tego wspominać.
W każdym razie to była jego męska decyzja, że zabiera mnie do Warszawy. Był kawalerem, wyprowadził się od mamy, wynajął strych od Krysi Mazurówny[1] i zamieszkaliśmy tam razem. Ślub wzięliśmy w 1970 roku. Mam z tego strychu dużo wspomnień. A Krysia, która wyjechała do Paryża, została później w moim baletowym programie korespondentką. Zamieszczałam tam newsy z różnych stolic świata na temat artystów baletu i premier. Z Nowego Jorku przysyłała je Dorota Warakomska, dostawałam też materiały z Moskwy. Magazyn był bardzo urozmaicony.
Żołędziowski „wychodził” pani etat w Warszawie?
Nie, nie. To było po prostu przeniesienie. Jak w każdej normalnej instytucji z oddziału do centrali. Przecież tak samo dwa lata po mnie przyszła z Katowic Krysia Loska.
A jednak nie wszystkie spikerki z regionalnych ośrodków lądowały na Woronicza. To się chyba nie działo automatycznie.
[1] Krystyna Mazurówna – znana tancerka i choreografka (ur. 1939). Absolwentka warszawskiej Szkoły Baletowej w klasie Leona Wójcikowskiego. Solistka Teatru Wielkiego w Warszawie i „Baletu XX wieku” Maurice’ a Béjarta. Tańczyła na scenie z wielkimi solistami: Witoldem Grucą, Stanisławem Szymańskim i Gerardem Wilkiem. Zagrała tancerkę w filmie Życie jest długą, spokojną rzeką w reż. Étienne’a Chatilieza. W 1967 roku założyła zespół tańca nowoczesnego „Fantom”. Od roku 1968 mieszka w Paryżu. Była choreografką w teatrze „Élysées Montmartre”, tańczyła w spektaklu Josephine Baker. We Francji założyła zespół „Ballet Mazurowna”.