Читать книгу Giełda słów - Alena Graedon - Страница 10

B

Оглавление

Bartleby: m -y’ego, -ym, -ych, 1. kopista; 2. a) BART: człowiek posiadający wielu przyjaciół i luźnych znajomych, osoba, która nigdy nie jest samotna, zwłaszcza w piątkowy wieczór, b) pot. balangowe życie.

Piątek 16 listopada

Czy przytrafiło wam się kiedyś coś takiego? Ucinacie sobie drzemkę. Może śni wam się ktoś, kogo znacie, i może nie macie ochoty ujawniać wszystkich szczegółów, ale powiedzmy, że sen jest przyjemny, bardzo plastyczny, tak że chętnie śnilibyście go jeszcze przez dłuższy czas. Niestety, nie udaje się, ponieważ dokładnie w chwili, kiedy dochodzi do najważniejszego momentu (i macie nadzieję, że nie zdradziliście się żadnymi odgłosami), budzi was kobiecy krzyk. Co się dalej dzieje? Lub przynajmniej mniej więcej w tym samym czasie? Okazuje się, że zapomnieliście, gdzie zdarzyło wam się zasnąć, a mianowicie pod biurkiem. I kiedy próbujecie szybko wstać, uderzacie się z całej siły w czoło (wysokie, należy dodać). Jesteście teraz nie tylko zaspani, ale też bliscy utraty przytomności, a krzyk ciągnie się bez końca niczym pieśń syreny, aż osiąga apogeum, a wy, wreszcie wyczołgawszy się spod biurka potłuczeni i spanikowani (może nawet z pozostałością erekcji), uprzytamniacie sobie, że osoba, która stoi za wami w ciemności, jest bohaterką waszego miłego, lecz minionego już snu.

– Ale wyrżnąłeś, Bart – mówi, co, zważywszy na okoliczności, należy uznać za niesprawiedliwą insynuację.

Trudno wam nie zauważyć, co ma na sobie, ponieważ jest to zwykle pierwsza rzecz, którą zauważacie. Tym razem wyrafinowany gust podpowiedział jej niestety luźne, workowate spodnie oraz oliwkowy, pikowany płaszcz w zygzaki, całkowicie kryjący figurę. Włosy wyglądają na nieumyte (cóż, przyganiał kocioł garnkowi) i chyba ma na nogach dwa różne buty. Ta zmiana emploi jest całkiem świeża, myślę nawet, że można ją datować na dzień, w którym Max wyprowadził się z ich maleńkiego mieszkanka w Hell’s Kitchen. (Żałośnie odpowiednia lokalizacja dla Maxa, znacznie mniej dla tego wielobarwnego serafina).

Co nie znaczy, że wasze serce nie wznosi radosnych okrzyków za każdym razem, kiedy przechodzi obok otwartego wejścia do waszego gabinetu. Jak również w tych rzadkich momentach, kiedy zamykacie drzwi, żeby się skoncentrować na pracy, bo nawet cichy stukot jej chodaków na dywanie w korytarzu wystarczy, aby serce truchlało wam w piersi. Dzięki Bogu kipiąca energia (wrodzona witalność) wyciąga ją zza biurka kilka razy w ciągu godziny – do Douga, aby się przekonać, czy czegoś nie potrzebuje (a w drodze powrotnej pogawędzić z kimś, najczęściej ze Svetlaną lub Frankiem, do kuchni po kolejną z niezliczonych filiżanek herbaty (a następnie do toalety); a także, częściej, niż wydaje się to możliwe, do bufetu po słodkie przekąski.

Jednak w ciągu miesiąca po odejściu Maxa jej niespokojne wędrówki uległy zmianie. Ostatnio coraz częściej można widzieć, jak w połowie korytarza zatrzymuje się powoli, czymś zafrapowana, potrząsa głową, jakby się zgubiła, po czym zawraca, niekiedy tylko po to, żeby po chwili znowu przystanąć, mamrocząc coś do siebie i wykrzywiając twarz z niezadowoleniem, jakby sobą rozczarowana.

Ale cóż to za twarz. Można by pomyśleć (gdyby taka myśl nie była przejawem szowinizmu), że jest to oblicze wolne od wszelkiego rozczarowania będącego atrybutem śmiertelników. Oblicze, które człowiek w nieskończonej swej ułomności może próbować opisać – na przykład jako „świetlistą, prerafaelicką gwiazdę przewodnią” (jak mogliście przeczytać na jednej z poprzednich stron tego dziennika). W swych ogólnych zarysach koresponduje z elementarnym kanonem urody z obrazków malowanych według schematu. Możecie je sobie wyobrazić rozpylone na atomy na blogach nastolatków, gdzie czasami zaglądacie, szukając jakiegoś neologizmu, w „idealnym kształcie serca” (sic!), „ze lśniącą, złocistą cerą”, „brzoskwiniowymi” policzkami, ogromnymi „morskimi” oczami, prostym, kształtnym nosem i wyraźnie zarysowaną brodą, z ustami tak absurdalnie pełnymi, że mogłyby służyć za reklamę kompresora, oraz długimi jasnymi włosami, otaczającymi tę całość aureolą i nadającymi jej wygląd laleczki z plasteliny. Oczywiście ten tandetny ideał ratują niedoskonałości – lekko zakrzywione przednie zęby, ciemne brwi, które nasuwają wątpliwości co do naturalnego koloru włosów (widzieliście je już w odcieniach brązu, czerni, platyny, mahoniu, a kiedyś nawet błękitu); dziwny, wąski uśmiech, podkreślony asymetrycznymi dołeczkami, a najbardziej – małe, brązoworóżowe znamię w kształcie truskawki na lewym policzku. Te żyłki w marmurze wydobywają na powierzchnię i pogłębiają jego wewnętrzny blask.

Dwukrotnie słyszeliście, jak ktoś ją określił mianem „nijaka” – raz ona sama, co trochę zgrzytało, a raz Svetlana, co uznaliście za znacznie bardziej zastanawiające.

A więc nie, to nie idealne rysy twarzy sprawiają, że na jej widok coś wam w środku podskakuje. To delikatna rosa potu, którą pokrywa się jej górna warga, zwłaszcza kiedy się denerwuje, na przykład w dniu wprowadzenia jakiejś książki na rynek lub w czasie służbowego spotkania z ważną osobistością. To jej szczere, wesołe rżenie z wygłupów Douga. To zachwycające, choć niemelodyjne piosenki, które czasem nuci na korytarzu. A także to, co czujecie, kiedy was zauważa i się uśmiecha.

(Wystarczy tego. Wstydzę się sporej części tych wynurzeń, a najbardziej pisania w drugiej osobie liczby mnogiej. Z jakiegoś powodu wydaje się to bardziej sugestywne, a także… hm, literackie, od kiedy kilka miesięcy temu uległem wreszcie natarczywym zachętom Douga i zacząłem pisać dziennik. Ale spójrzmy prawdzie w oczy: nie jestem Camusem, Faulknerem ani Calvinem. Poza tym nie po to używałem formy „wy”, aby „prowokować czytelnika burzeniem struktur narracyjnych”, czyli skupiać uwagę odbiorcy na sztucznej konstrukcji komunikacyjnej, narzuconej przez akt czytania, lecz prawdopodobnie po to, by podjąć niewydarzoną próbę obejścia własnej skłonności do autocenzury udawaniem, że jestem kimś innym. Teraz jednak oficjalnie kończę z tymi usiłowaniami).

Dlatego:

– Cześć, Ano – mówię, rozcierając guz rosnący na czole.

– Co tu robiłeś? – pyta tonem, którego nie mogę nazwać inaczej niż podejrzliwym.

Widzę, że trzyma coś zgniecionego w fioletowej rękawiczce.

– Ja… – zaczynam, jednak w tej właśnie chwili zauważam, że Ana sprawia wrażenie nie tylko małej i zaniedbanej, lecz również prawdziwie znękanej, uznaję więc za bezcelowe tłumaczenie, że podróż na Washington Heights zajmuje pół godziny, tyle samo droga powrotna, że czeka mnie kilka godzin pracy na następny dzień, a w związku z tym szacunkowa analiza kosztów spania w domu, w wątpliwie wygodnych warunkach, na zapadającym się, skrzypiącym materacu oraz – częściej przeze mnie praktykowanej – drzemki na podłodze pod biurkiem w gabinecie skłania mnie zwykle do wyboru tej drugiej opcji. (Niekiedy sypiam w pokoju gościnnym doktora D., dawnym pokoju Any, ale nie jestem pewien, czy ona o tym wie).

Naturalnie nie trzeba nawet dodawać, że Ana nie jest zaledwie ładna, i można to interpretować dwojako: po pierwsze, ponieważ jej urok nie mieści się w pojęciu przeciętnej urody (patrz wyżej), a po drugie, ponieważ jest więcej niż ładna. Nie byłoby przesadą określenie jej, jak to uczynił kiedyś doktor D., „istotą o śmiałej inteligencji i niebiańskim wdzięku”. Uważam, że w osobie Any forma żyje w dialektycznym związku z treścią. I może to właśnie jej ponadprzeciętna uroda, inteligencja, gust, a także życzliwość, profesjonalizm, poczucie humoru i zaraźliwa radość życia wynoszą ją w moich oczach (a uwierzcie mi, że również w wielu innych) ponad zgiełkliwy tłum ładnych kobiet, ku elitarnej sferze prawdziwych piękności. Jest w niej coś, co implikuje nieprzebrany potencjał. Ana qua Ana, nieskazitelność qua nieskazitelność, sui generis.

Może zanim zacznę relacjonować wydarzenia dzisiejszego wieczoru, powinienem wyjaśnić, w jaki sposób rozpoczęła się moja znajomość z Aną. Może. Lecz, jak uczy nas Hegel, początki są z konieczności kłopotliwe. Podobnie jak zakończenia.

Czyż mogę wiarygodnie opisać swoje pierwsze spotkanie z Aną, skoro moja percepcja jej istoty przechodziła w ciągu czterech lat nieskończone iteracje? Moje pierwsze wrażenia, jeśli rzeczywiście miałbym dostęp do ich pierwotnego kształtu, uznałbym za wulgarne. Nie do granicy wyuzdania, oczywiście, lecz muszę ze wstydem przyznać, że niektóre z jej subtelniejszych i bardziej wyrafinowanych wdzięków – może na przykład inteligencja – umknęły mojej uwadze, kiedy doktor D. przedstawiał nas sobie na korytarzu przed wejściem do swojego gabinetu, a Ana miała na sobie skąpą żółtą sukieneczkę bez ramiączek.

Niestety, na jednym z żałosnych zakrętów we wczesnym okresie mego dorosłego życia Ana poznała Maxa. (Jego aparycja, podobnie jak Any, mało kogo pozostawia obojętnym. Jest wysokim blondynem. Ma melancholijne, rimbaudowskie oczy, osobliwie skomponowane z ciepłym, trochę łobuzerskim i lekko szczerbatym uśmiechem. Szczerze mówiąc, on i Ana wyglądają, jakby mogli być ze sobą spokrewnieni. Dyplomatycznie nie będę więcej poruszał tego tematu).

Zjawił się w Słowniku niezapowiedziany, w dodatku, co należy uznać za przewrotną ironię losu, żeby się spotkać ze mną. Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że Max również był w tym okresie mniej skupiony na światłej stronie osobowości Any. Jednak w przeciwieństwie do mnie nigdy nie wyszedł poza to pierwsze wrażenie, częściowo dlatego, że nie musiał: w ciągu tygodnia, o co bezczelnie się założył z kilkoma przyjaciółmi, on i Ana byli „razem”. Poza tym Max jest z natury niezdolny do niczego poza pierwszym wrażeniem. Chełpi się, że dzięki swej wyjątkowej przenikliwości potrafi zrozumieć wszystko – kobiety, prawa filozoficzne i tak dalej – na podstawie najbardziej pobieżnej i powierzchownej oceny. Wszelkie rozważania, jakim człowiek może się oddawać poza pierwotnym i najbardziej atawistycznym „czuciem w trzewiach”, powinny według niego zostać odrzucone jako perseweracja.

(Tego popołudnia, kiedy Max i Ana się poznali i kiedy stało się jasne, dokąd sprawy zmierzają, Max złapał mnie przed wejściem do męskiej toalety. „Idziesz walnąć klocka?”, spytał tak głośno, że aż się zarumieniłem. Męska łazienka mieści się obok działu neologizmów, gdzie pracuje kilkanaście kobiet. Nie lubię ściągać cudzej uwagi na swoje wizyty tutaj, zwłaszcza że zdarzają się dosyć często. Wprawiwszy mnie w ten sposób w zakłopotanie, Max złapał mnie dość mocno za łokieć, co odczułem jako groźbę, a zarazem jakąś dziwną poufałość. „Nie mów jej o mnie – szepnął mi do ucha. – Nie chcę tego spieprzyć, więc nie schrzań tego za mnie”. Oczywiście obiecałem mu, że nic jej nie powiem, czego i tak bym nie zrobił z tego prostego powodu, że nieprzyjemnie jest wyjawiać ładnej kobiecie nieładną prawdę).

Zamiast tego zacznę – z całym uznaniem dla ironii tego faktu – od Hegla.

Na początku należy zaznaczyć, że G.W.F.H. urodzony w Stuttgarcie pod koniec sierpnia 1770 roku cieszył się tylko przelotnymi okresami zainteresowania. W zależności od tego, kogo o to zapytać, jego dzieło należy do kanonu dzieł filozoficznych albo nie. Anektowały go na przemian prawica lub lewica. Niektórzy twierdzą, że jest orędownikiem nieograniczonej władzy państwa, a nawet totalitaryzmu. Podobno w chwili śmierci powiedział: „On też mnie nie zrozumiał”.

Dość często o Heglu pamięta się tylko ze względu na jego słynną, lecz upraszczającą triadę teza-antyteza-synteza, gdy tymczasem terminologia ta nie pochodzi nawet od niego, tylko od Kanta. Carl Jung (spośród wszystkich ludzi właśnie on) nazwał go szaleńcem, a niezliczone rzesze filistrów oskarżały go o brak elegancji, mętność i niezrozumiałość. Jak wie każdy szanujący się naukowiec, czytanie Hegla w innym języku niż niemiecki jest amatorską niestosownością. Naprawdę nie istnieje odpowiednie tłumaczenie dla takich słów jak Begriff, Urteil czy nawet Geist, nie mówiąc już o Aufhebung.

Według mojej własnej interpretacji Hegla, język jest służącym podrzędnym wobec władzy umysłu. Max, podobnie jak inni, lubi mi przypominać, że taki osąd jest uważany za konserwatywny, jako niewystarczający do oceny kontekstu historycznego. I wyobrażam sobie, że w istocie można uznać za dyskusyjne twierdzenie, jakoby Hegel był heglowski jedynie w nieokiełznanym żywiole jego rodzimego języka. Za rozsądne można uznać uwzględnienie łagodnej wersji hipotezy Sapira-Whorfa. (Szczerze mówiąc, łączy mnie z tą teorią pewne pokrewieństwo, jeśli łagodność jest jej cechą definiującą. Dzień, w którym Max przyparł mnie do muru, był doprawdy upokarzający).

Tak więc, poddaję się. Język może mieć istotny wpływ na treść procesu komunikacyjnego. Jednak w rzeczywistości broniłem Hegla przed zarzutem braku elegancji, a nie niezrozumiałości. Jaki jest odpowiednik słowa Aufhebung? „Podnieść”. W języku niemieckim oznacza ono: 1. umieszczenie wyżej, dosłownie i w przenośni; 2. uchylenie, czyli unieważnienie lub anulowanie; oraz 3. (dzięki Heglowi) zniesienie lub cofnięcie. To jedno kojące słówko i jego różnorodne znaczenia są na swój sposób jądrem, z którego wyrasta cały filozoficzny dorobek Hegla. Alefem, jeśli chcecie. Aufhebung. Alef. Nawet brzmią jak symulakra. (Nie myślę oczywiście o urządzeniach elektronicznych, chociaż jestem pewny, że właśnie dlatego słowo to snuje mi się po głowie po dziwnej rozmowie, którą przeprowadziliśmy z Aną kilka godzin temu).

Tak naprawdę chcę chyba powiedzieć, że język może być niewyczerpany, niepokorny i w nieustannym stanie przemiany. Jest jak miłość. Jednak w przeciwieństwie do doktora D. nie uważam, aby był potężniejszy od nas. Sądzę, że naszym obowiązkiem jest ująć go w cugle koherencji; stłumić jego niesforne narowy; zweryfikować znaczenia, a co najważniejsze, efektywność; przetestować jego potencjał w zakresie godzenia subiektywności. (Również pod tym względem można w nim widzieć analogię do miłości).

Możliwe, że w tym miejscu Max i ja wcale się tak bardzo nie różnimy. Obaj uważamy miłość (i język) za interesującą, lecz jednak zaledwie rozrywkę, trochę jak ciągutka: miękką, prostą, może lekko słonawą. Jeśli któreś z nich przejmuje władzę nad twoim życiem, to jesteś osłem.

Poznałem Hermesa Maximiliana Kinga oraz Hegla mniej więcej w tym samym czasie, czyli na seminarium profesora Lockharta na temat mitologizacji tego filozofa. Profesor Lockhart twierdził, że Hegel był jednym z najważniejszych i błędnie odczytywanych myślicieli minionych dwustu lat. (Max pozostał sceptyczny. Był przywiązany do Sartre’a. Który zresztą również znajdował się pod wpływem Hegla).

Można by pomyśleć, że zbieg okoliczności, który połączył dwie osoby tym samym sylabusem, nie musi koniecznie zaowocować długotrwałą przyjaźnią. Lecz by zrozumieć mój związek z Maxem, trzeba wiedzieć, że poza nami i Davidem Lockhartem na całą grupę seminaryjną składały się jeszcze tylko dwie osoby. A dwadzieścia cztery na cały kampus. W tym ani jednej dziewczyny. Nic nas nie rozpraszało. Nie mieliśmy szansy na ucieczkę. Na eskapizm. Tak wyglądał nasz college w samotnej dolinie Kalifornii. Polityka prawdziwej izolacji.

Nie zdawałem sobie sprawy, ile miałem szczęścia, że mogłem się uczyć w Deep Springs. Już wtedy, dziesięć lat temu, wykładowców powoli zastępowały komputery i inne urządzenia. Teraz, w epoce meme, dzieciaki po prostu ściągają wszystko z sieci. My czytaliśmy czasem do czwartej nad ranem. I czuliśmy tę wykonaną pracę całkiem dosłownie: po całym popołudniu dźwigania ciężkich beli lucerny człowieka wszystko boli bardziej niż po porządnym łomocie. Dlatego tak trudno mi zrozumieć plany Maxa zmierzające do podbicia świata. (Żartuję. W pewnym sensie). Ale chyba pasuje do logicznego kontinuum. Powiedzmy, że może się poszczycić niepowtarzalnym, a dla wielu absolutnie odurzającym połączeniem elokwencji, zdyscyplinowania, patologicznej charyzmy i nonszalancji. Był… jest uwielbiany. Wtedy przez profesora Lockharta, prawdopodobnie dwudziestu dwóch z dwudziestu sześciu uczniów naszej szkoły, przez wszystkie ich mamy, siostry i dziewczyny, a także, owszem, chociaż czuję się upokorzony, przyznając się do tego, również przeze mnie, nawet jeśli mój kult bohatera podszyty był poważnymi wątpliwościami. Wiecie, jaka była pierwsza rzecz, jaką Max do mnie powiedział?

– Przypominasz mojego stryjka Gustava. Chyba nosi takie same szelki.

Prawda jest taka (choć doprowadza mnie ona do szału), że Max po prostu ma w sobie to coś. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale wiem, co to jest. Przyglądałem się temu. Niestety, trudno to naśladować. Ma to w pewnym stopniu związek z kontaktem wzrokowym oraz ze swobodą, z jaką dotyka ludzi. A także z tym, jak się uśmiecha, wypowiadając czyjeś imię. I z pewną spektakularną umiejętnością, którą doprowadził do mistrzostwa: najpierw otacza ludzi uwagą i serdecznością, po czym nagle je wycofuje. Lecz są także inne czynniki, które wykraczają poza zdolność ludzkiej percepcji.

W trakcie semestru nie sposób było nie poznać Maxa bliżej, wtedy uważałem nawet, że poznałem go lepiej niż ktokolwiek inny, łącznie z kobietami (w imponującej liczbie), z którymi był związany. (Jak się okazuje, Max posiada alchemiczną zdolność przekształcania każdej relacji międzyludzkiej w taki sposób, by druga strona żyła w przeświadczeniu, że jest to najważniejszy związek w jego życiu). Ponieważ zrządzeniem losu obaj pracowaliśmy w komisji dydaktycznej (naturalnie Max był przewodniczącym), a jednocześnie obaj mieliśmy obowiązki w akademiku (z jakiegoś powodu ja najczęściej zmywałem naczynia), w ciągu tych dwóch miesięcy spędzałem z nim więcej czasu niż z kimkolwiek innym w życiu. I mogę powiedzieć wam jedno: czułem się zaszczycony, że jestem jego przyjacielem.

Mimo wszystkich swoich wad (a to raczej moja specjalność), Max jest swego rodzaju fenomenem. Nie ma w tym oczywiście nic odkrywczego. Jednak gdy inni mogą wyjaśniać fenomen Maxa, wyliczając cechy, które ja uważam za starannie pielęgnowane przywary (na przykład owo połączenie magnetyzmu i energii, które razem składają się na „autentyczność”; śmiałość; osobliwą, a zarazem dość wybiórczą uczciwość czy błyskotliwą i niekonwencjonalną inteligencję, która prawdopodobnie stanowi znamię prawdziwego geniuszu), według mnie są one drugorzędne jako element mitologii. Kiedy poznałem Maxa, najbardziej zafascynowało mnie coś znacznie głębszego i zaskakującego: wydawało mi się, że dostrzegłem w nim prawdziwą wielkoduszność.

Z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że przypominał mi Floriana Reitera, mego przyjaciela z liceum w Carbondale w stanie Illinois. Florian spędził w naszej szkole tylko jeden rok, w trzeciej klasie. Przyjechał z Salzburga w ramach wymiany uczniów i z początku nie byłem pewien, czy nawiązywanie z nim bliższej przyjaźni może się okazać dla mnie korzystne. Moje notowania i tak były kiepskie, obawiałem się więc, że jeśli się zakumpluję z krzykliwym, nieatrakcyjnym obcokrajowcem, obaj spadniemy na łeb na szyję na samo dno.

Lecz Floriana cechowała typowa dla cudzoziemców ostentacyjna ślepota na towarzyską hierarchię, był za to bardzo pewny siebie. Jak się okazało, potrafił radzić sobie równie dobrze w każdym towarzystwie, a wybrał sobie właśnie mnie. (Kiedy to zrozumiałem dużo później, była to lekcja pokory). Trudno było go też unikać. Chodził na większość tych samych zajęć z podstawy i rozszerzenia, co ja, do klubu naukowego i na koło matematyczne, a wkrótce również na kilka kursów przygotowawczych na studia. Dołączył nawet do rywalizacji w Debacie, co było chyba jedyną rzeczą, w której naprawdę się nie wyróżniał, lecz i tak uczestniczył w niej z takim samym rubasznym entuzjazmem, z jakim robił wszystko inne.

Ponieważ mieszkał z pobożną rodziną Knuppów, w niedziele rzadko miewał wolny czas. Kiedy tylko udało mu się uciec, namawiał mnie na biwaki na Szlaku Łez lub na wędkowanie i polowanie nad jeziorem Horseshoe z Tobiasem i moim tatą. Nazywał to wszystko leśną przygodą, nawet wizytę na strzelnicy.

Florian był również jedynym rówieśnikiem, jakiego znałem, który umiał obsługiwać gramofon, a to, czego słuchał, przyprawiało mnie o gęsią skórkę: Wariacje Goldbergowskie, Szostakowicz, Mozart. Ale też Slick Rick, Notorious B.I.G., Fela Kuti, Joy Division, Siouxie i Banshees. Wdawał się ze mną w niekończące się spory, kto jest lepszy: Johnny Cash czy Dolly Parton, Pantera czy Slayer, Zawrót głowy czy Okno na podwórze, Nasze najlepsze lata czy Prawo ulicy, Osadnicy z Catanu czy druga edycja D&D, korniszony smażone w głębokim tłuszczu czy bekon smażony w głębokim tłuszczu, Hemingway czy Fitzgerald, i tak dalej w nieskończoność. Po jakimś czasie zacząłem mu ostrożnie podsuwać do przeczytania rzeczy, które pisałem, a on mówił mi, co o tym myśli (czasem krytycznie, czasem nie).

Lecz największe wrażenie robiła na mnie nonszalancja, z jaką raczył innych swymi mądrościami. Oto kilka przykładów jego złotych myśli: „Jeśli twój umysł jest uczony, ale ciało głupie, będziesz bardzo smutnym człowiekiem”. „Najważniejsze w życiu to być stanowczym, a co postanowisz, nie ma już takiego znaczenia”. „Interesujące kobiety przyciąga bardziej dowcip, czarny humor i… jak wy to nazywacie…? Geschicklichkeit. Plus prawdziwa zdolność budowania intymności niż wielkie wozy strażackie i bicepsy.” A także: „Mięso jest największym darem, jaki zesłał nam Bóg. Poza seksem”. I następna, zgodnie z którą żył (w przeciwieństwie do mnie w tych czasach): „Trzeba być gotowym przyjąć na siebie cios”. Oczywiście w uszach dorosłego człowieka wszystkie te aforyzmy brzmią mało finezyjnie, lecz kiedy miałem szesnaście lat, nawet siedząc z nim w salonie, czułem się tak, jakbym wydobywał złoto.

Sądzę, że rzecz polega na tym: dopóki nie poznałem Maxa, nie spotkałem nikogo, kto by się wydawał taki naturalny i tak autentyczny jak Florian. Lecz poza tymi wszystkimi atrybutami był również dobrym człowiekiem. Kiedy wyjeżdżał, odwiozłem go na lotnisko, a w drodze powrotnej łykałem nawet łzy.

Właśnie na coś takiego liczyłem, kiedy zacząłem przyjaźnić się z Maxem.

Po pierwszym semestrze, kiedy mieszkaliśmy razem w akademiku, Max pełnił po kolei funkcję paszowego, rzeźnika, a wreszcie kowboja. Ja poszedłem w innym kierunku: pracowałem najpierw jako dojarz, a potem przy uprawie lucerny, aby w końcu podjąć przeznaczone mi stanowisko bibliotekarza. Ponieważ mam skłonności do autodestrukcji i samobiczowania, postanowiłem rywalizować z nim o stanowisko przewodniczącego samorządu studenckiego. Max wygrał (jeśli dobrze pamiętam, przewagą dwudziestu jeden do pięciu głosów), pełnił tę funkcję z dużym powodzeniem i był bardzo lubiany, dopóki go nie zawieszono, ukarano dyscyplinarnie i pozbawiono stanowiska. Niektórzy koledzy z naszej grupy zwyczajnie płakali, wrzucając do urny głosy w sprawie zwolnienia z urzędu.

Najogólniej mówiąc, chodziło o zdefraudowanie niewielkiej sumy funduszy zaopatrzeniowych na narkotyki. Nasz college miał tylko dwie dobrowolnie narzucone sobie zasady, przyjęte sto lat temu, kiedy zakładano uczelnię. Pierwszą był zakaz opuszczania kampusu w trakcie semestru; wyjątek stanowiły ważne interesy szkolne, powody religijne lub zdrowotne. A drugi? Ścisły zakaz używania alkoholu i narkotyków. Kiedy Maxa relegowano, spytałem, czemu to robił (brał kokainę, a chodziły słuchy, że i cracki). Większości innych spraw mogłem się domyślić – alkohol, trawka, przekupywanie przyjeżdżającego pisarza, żeby go zawiózł do Bishop na randkę; nawet dowcip z pinballem i jedną z naszych świń, Samanthą. O niektórych wybrykach wiedziałem, zanim wyszły na jaw. Lecz może, ponieważ pochodzę z rejonów, gdzie znajduje się więcej wytwórni metamfetaminy niż barów szybkiej obsługi, każda substancja mocniejsza od syropu na kaszel wprawia mnie w zdenerwowanie.

(Gdyby kilkoro waszych kuzynów, a nawet wujka, aresztowano za posiadanie i w środku nocy, tuż przed finałem międzylicealnych mistrzostw w debacie przypadkowo zastalibyście własną matkę szlochającą w kuchni nad pustym pudełkiem po lodach, zastanawiającą się, co się stało z tą rodziną i jak ona sobie poradzi, kiedy wujek Jack będzie siedział w więzieniu, i czy powinna się postarać o posadę hostessy witającej klientów w centrum handlowym (moja mama jest byłą nauczycielką historii i pracuje na pół etatu jako bibliotekarka, i chociaż lubi ludzi i ma zdumiewająco wysoki próg nudy, myślę, że ta praca zabiłaby jej duszę; a potem zaoferowalibyście jej swoją skromną świnkę, wypełnioną na żmudnych korepetycjach i obsługiwaniu stolików; a ona ze łzami w oczach by ją przyjęła, czego oboje byście żałowali; i odtąd jej twarz zalana łzami byłaby pierwszą rzeczą, jaka stawałaby wam przed oczami, ilekroć ktoś wymówiłby słowo „narkotyki”, to wtedy ten niepokój nie wydawałby się wam tak szaleńczo niestosowny).

Lecz Max odparł tylko z uśmiechem:

– Och, dla zabawy.

Byliśmy wtedy w akademiku. Pił duszkiem mleko, przełykając głośno, co z jakiegoś powodu wyjątkowo mnie drażniło. Jak wszyscy inni, a może bardziej, poczułem się zdradzony, a zarazem trochę współwinny. Jak gdyby, bawiąc się w ten sposób, zrobił z nas głupców.

Nigdy wcześniej nic mnie tak nie doprowadziło do szału, nawet kiedy Tobias rozbił mój samochód, chociaż zabroniłem mu go pożyczać. Wściekłość podziałała dziwnie wzmacniająco, jak witaminy. Utworzyła toksyczną mieszaninę z poczuciem prawości, rozczarowaniem, troską i ciekawością. Nigdy w życiu nie spróbowałem niczego bardziej zdrożnego niż piwo, mocniejszy alkohol razem z rodzicami i od czasu do czasu koktajl z wina. Kilka razy paliłem trawkę, ale czułem się po niej nie tyle na haju, co raczej roztrzęsiony.

Mrowiły mnie ręce. Miałem wrażenie, że robię się coraz lżejszy i większy, jakbym miał właśnie przyjąć cios. Albo zadać. Lecz pojawiło się również delikatne migotanie wątpliwości. Mimo przytłaczających dowodów przemawiających przeciwko niemu (znaczną część z nich widziałem na własne oczy), żyłem w stanie, który można by nazwać bezkrólewiem wiary. Być może Max rzeczywiście zrobił to wszystko, o co go oskarżano. Ale żeby nas okradł? Nie potrafiłem w to uwierzyć, przynajmniej na razie. Przeciwnie, często pożyczał pieniądze innym. To nie miało sensu. A podważenie tej części zarzutów przeciwko niemu było dla mnie równoznaczne z podważeniem wszystkich.

Tamtego popołudnia w akademiku chciałem, żeby się wytłumaczył. Lub przynajmniej udawał, że próbuje. Lecz on tylko popatrzył w dal i zmrużył oczy.

– Za dużo myślisz, stary – powiedział ze śmiechem.

Miał nad górną wargą wąsy z mleka, a w jego śmiechu dźwięczała drwina z systemem samonaprowadzającym.

– Faktycznie, coś w tym jest – przyznałem (i nadal tego żałuję).

Max tylko pokręcił głową.

– Jezu, Horac, wyluzuj trochę.

I odszedł, zabierając ze sobą butelkę z mlekiem. Przez okno widziałem, jak ciska ją w żywopłot.

I na tym się skończyło. To były wszystkie jego „zawiłości”. Wszystkie paradoksy, dzięki którym wydawał się kiedyś taki wyjątkowy, odpadły. Był to koniec naszej przyjaźni. Potem pozostały już tylko dym i piana, jak by powiedziała Ana.

To było dziewięć lat temu. Od tamtej pory niewiele się zmieniło. Jak każdy, kto uważa siebie za bohatera, Max ma fatalną skazę: lubi kusić los. Jeśli nie przywiąże się go mocno do masztu, wyskoczy za burtę. Jest przekonany, że umie pływać, ale za każdym razem niewiele brakuje, żeby utonął. Po chwili jednak wypływa z powrotem na powierzchnię i wychodzi na pokład bez szwanku. A my wszyscy wokół niego próbujemy zrozumieć, co się właściwie stało.

Aby zilustrować, co mam na myśli, podam nowszy przykład, sprzed mniej więcej czterech miesięcy. Był piątek około dziesiątej wieczorem, zasnąłem z głową na stercie fiszek z neologizmami. Biurko zaczęło delikatnie buczeć (może dwa w owadziej skali Richtera) i przez uchylone powieki zobaczyłem swoją komórkę pełzającą w niebieskawym blasku w stronę krawędzi biurka. Odebrałem, myśląc: Jeśli to Ana, to chyba zapadnę się pod ziemię. To była ona. Ale oczywiście (jakby rozmyślnie?) nie zdążyłem odebrać.

Wyprostowałem się na obrotowym fotelu, przełknąłem kilka razy ślinę, uśmiechnąłem się, zrobiło mi się niedobrze, przyrzekłem Panu Bogu, że zmówię dziesięć zdrowasiek, jeśli Ana zostawiła wiadomość – wszystko razem zajęło jakieś czternaście sekund – po czym postanowiłem, że i tak do niej oddzwonię. Gdy jednak wziąłem telefon do ręki, znów zaczął wibrować, a na monitorze wyświetliła się wiadomość, że dzwoni Max, oraz pytanie, czy chcę odebrać, czy odrzucić połączenie.

Wbrew zdrowemu rozsądkowi, odebrałem. Prawie zawsze odbieram, o czym Max doskonale wie.

– Jeśli zadzwoni Ana, nie odbieraj telefonu! – wrzasnął prosto w różową muszlę mojego ucha.

Świdrująca kakofonia imprezy albo baru zaatakowała komórki włosów w mojej małżowinie.

– Co? – spytałem z na wpół świadomą intencją udawania głuchego.

Lecz ta metoda nigdy na Maxa nie działała.

– Albo jeszcze lepiej, stary, chodź i przyłącz się do nas! – krzyknął. – Mamy tu bardzo utalentowane przyjęcie (jeden z wielu eufemizmów Maxa na określenie atrakcyjnych kobiet uczestniczących w przyjęciu). – Jesteśmy w SoPo.

I rozłączył się, nie czekając na odpowiedź. A ponieważ Max uwielbiał „gubić” meme („Przecież nie mogę pozwolić, żeby staruszka ciągle do mnie dzwoniła”, powtarzał często przy Anie), wątłe połączenie (a wraz z nim szansa ucieczki od niekończących się piątkowych kłamstw) pierzchło wraz z piknięciem w głośniku. Ruszyłem do SoPo, żeby się z nim spotkać, zły, jeszcze zanim zacząłem zapinać płaszcz.

Droga ze Słownika do knajpy była krótka, lecz ciemna, upstrzona kośćmi z kurczaka i natrętnymi żądaniami gotówki. Kiedy doszedłem do SoPo, jedną z pierwszych rzeczy, jaką zobaczyłem, był Max otoczony wianuszkiem różnej urody kobiet, rozdający działki w łazience.

Max i jego partnerzy świętowali zakończoną tego popołudnia wielką transakcję. Po kilku tygodniach tajnych negocjacji sprzedali Synchronicowi swoją raczkującą firmę, Hermes King Corporation, o ile mi wiadomo, za ponad sto milionów dolarów. (Szczerze mówiąc, staram się wiedzieć o tym jak najmniej).

Pomysł Maxa, by nazwać firmę swoim imieniem i nazwiskiem, może się wydawać w złym guście, lecz trzeba przyznać, że jest to nazwa nader trafna: Hermes był bogiem słów, handlu i złodziei, Hermes Corp. zaś, w uproszczeniu, sprzedaje język. (Prawdopodobnie tak jak ja i doktor D., tylko z większym zyskiem).

Szczerze mówiąc, nie do końca rozumiem, czemu Synchronic tak bardzo interesował się Hermesem. Chociaż z drugiej strony nie wiem też dokładnie, co Hermes tak naprawdę robi; jego mętne motto – „Nowa formuła komunikacji zmieni przyszłość” – trudno uznać za odczyt z dekodera. Początkowo pracowali nad komendami głosowymi lub czymś w tym rodzaju, co miało usprawnić „rozmowy” ludzi z meme. Wiem też, że wydali kilka gier sieciowych, które odniosły spory sukces, lecz były one pozornie ich uboczną produkcją: Word Warcraft™, Wordloxx™, Whorld™. Jednak to nie wyjaśnia wszystkiego. Może projektują interfejs między meme Synchronica a Giełdą Słów. (Muszę otwarcie przyznać, że kilkakrotnie mi to tłumaczono).

W barze chłopcy z Hermesa balowali w najlepsze. Floydowi, który wołał: „Striptizerkę dla każdego!”, tańczyła na kolanach chuda, tleniona nastolatka, bodaj z Białorusi; pijany Johnny Lee wisiał na konsoli przed Time Crisis, jego dziewczyna przyglądała się temu wyrozumiale, a Vernon, wymachując laską, próbował oczarować grupkę dziewcząt, które udawały, że uwielbiają czytać. (Jedna zalotnie pokiwała do mnie swoją meme, a kiedy spytałem: „Skąd mam wiedzieć, że nie oglądasz na niej filmów?”, odrzekła: „A co za różnica?”).

Najwyraźniej nikt nie uznał za stosowne poinformować Any o imprezie. Kiedy zadzwoniła do mnie później po raz drugi, kiepsko się już trzymałem na nogach po jakimś nieznanym mi piwie i kilku burbonach, które postawił mi Max. (Był rozochocony i zebrało mu się na hojność, ja zaś, jak rzadko, pijany. Przez kilka godzin gadałem nawet z jakąś chudą, lecz poza tym całkiem niebrzydką projektantką meme o ustach pomalowanych jaskraworóżową szminką. Czułem się jak utracjusz i doskonale się bawiłem).

– Szeeeeeśśśść, Ano – przywitałem ją.

Max, który siedział obok mnie przy barze z dłonią za bluzką jakiejś blondynki o włosach w kolorze kwiatu kabaczka, odwrócił się, żeby mi rzucić ostrzegawcze spojrzenie. Odpowiedziałem mu równie porozumiewawczym mrugnięciem, od którego, przyznaję, zrobiło mi się niedobrze.

– Wiesz może, gdzie on jest? – spytała Ana. – Czy coś się stało?

Z nieco nosowego napięcia pobrzmiewającego w jej głosie domyśliłem się, że płakała. Nudności nasiliły się gwałtownie, podsycone nagłym ukłuciem paniki. Z powodu, którego naprawdę nie rozumiem, pomyślałem, że mówi o Dougu. Najwyraźniej zbyt długo zwlekałem z odpowiedzią, bo wyszeptała:

– O Boże…

I naprawdę wybuchła płaczem, a ja wiedziałem, że to były łzy dla Maxa, które zawsze miała na podorędziu, i zapragnąłem umrzeć.

– Nie, nie – powiedziałem, wymachując energicznie ręką.

Moja chuda towarzyszka uniosła chudą brew i pociągnęła długi, ostentacyjny łyk sloe gin fizz. Niezgrabnie zsunąłem się ze stołka, wybiegłem z baru, przepchnąłem się przez zaporę palaczy stojących przy drzwiach i ruszyłem w kierunku najbliższej przecznicy, gdzie było trochę ciszej.

– Przepraszam – powiedziałem, czując, że wymawiam słowa ze sztuczną trzeźwością. – Mijałem właśnie wyjątkowo hałaśliwy bar. Siedziałem do późna w biurze. – Spojrzałem na zegarek i z krwawiącym bólem stwierdziłem, że jest trzecia. – A wiesz, jak to jest z komunikacją o tej porze.

Po czym pomyślałem ponuro, jak to jest z komunikacją o tej porze. Dotrę do domu najwcześniej o wpół do szóstej.

– Czy to znaczy, że z nim nie rozmawiałeś?

W tych słowach słychać było całą Anę, ten drżący głos wyczarował ją tak perfekcyjnie, że wyobraziłem go sobie niczym słyszalny łańcuch DNA. Gdybym tylko mógł go jakoś uchwycić, kiedy się przesączał przez maleńkie otwory mojego telefonu, i sprawić, że się zmaterializuje, mógłbym ją całą odtworzyć, tam na chodniku, prawdopodobnie w skórzanej kamizelce, jedwabnym kimonie lub staroświeckich, welurowych szortach (co nie znaczy, żebym jakoś szczególnie był na czasie) lub w czymś równie modnym i niepraktycznym na lipcową noc. I pocałowałbym ją.

Zamiast tego powiedziałem:

– Jest u mnie. Pracowaliśmy razem, pomagałem mu przy pewnym projekcie i postanowił zostać na noc.

– Czy mogę z nim porozmawiać? Tylko chwileczkę.

Usłyszałem w jej głosie ulgę i aż mi ręka omdlała. Nie miałem ochoty wracać do tego baru i wciskać Maxowi telefonu do ręki, której nie trzyma akurat na biuście jakiejś dziewczyny. Przysłuchiwać się, jak ją okłamuje. Jak ja ją okłamałem. Moja sytuacja skołowanego safanduły zaczęła mi jeszcze bardziej dokuczać.

– No wiesz, hm, hm – zakasłałem. – Znasz Maxa.

Zastanawiałem się, co to znaczy (i niepokoiłem, że ona również).

– Zapadł w śpiączkę? – spytała. – Chrapie?

Starała się, aby to zabrzmiało wesoło, a nie neurotycznie lub zazdrośnie. Trudno powiedzieć, czy udawała ze względu na mnie, czy na siebie.

– Jak nosorożec – odpowiedziałem, niepewny, czy nosorożce w ogóle wydają jakieś dźwięki i myśląc jedynie o bezdechu i nosowości konsonantycznej, i ćwiczeniu do siódmych potów, trochę urażony, że Ana przypomniała mi, gdzie jest moje miejsce w moralnym porządku wszechświata. – Jestem pewien, że rano od razu do ciebie zadzwoni. Ja też jestem wykończony.

– Oczywiście – odparła, lecz słychać było, że jest rozdrażniona. – Przepraszam. Martwiłam się. Nie mogłam zasnąć. Ostatnio, wiesz, często znika, chciałam się tylko upewnić, że jeszcze żyje.

Wydało mi się dziwne, jeśli nie szokujące, że Ana nie wie o świętowaniu sprzedaży Hermesa. Nie mieściło mi się w głowie, że mogła jeszcze nie słyszeć nowin. Powiedziałem jednak tylko:

– Za bardzo się martwisz.

I starałem się jednocześnie wyobrazić sobie przez moment, że to prawda, że jej niepokój jest bezpodstawny. (Gdyby się zakochała we mnie, byłby bezpodstawny).

– Dobranoc, Panno Piętaszek – dodałem (najwyraźniej). – Nawet nie wiem, co masz na sobie.

– Bart, czy ty jesteś pijany? – spytała.

Zamknąłem telefon, oczywiście bardzo delikatnie, i ze smutkiem czekałem na rozkołysanym krawężniku, aż świat przestanie ze mną tańczyć.

Ale nie na tym właściwie chcę zakończyć. Jeśli rozmawiamy o miłości, wypada wrócić do bardzo dziwnej historii, którą Ana opowiedziała mi dzisiaj, wyrwawszy mnie z przesiąkniętego nią snu. Ana, która wydaje się ostatnio taka samotna i która aż do dzisiejszego wieczoru opierała się moim tkliwym (choć może milczącym) ofertom pomocnej dłoni, ramienia, ucha i wszystkiego innego.

Siedzieliśmy przy zgaszonym świetle udo obok uda, drzwi gabinetu były zamknięte, a ona mówiła szeptem. Innymi słowy, trochę trudno było mi się skupić na konkretnych dźwiękach, jakie artykułowała, zamiast na ciepłym, lekko chropawym uczuciu, jakie wywoływało powietrze ulatujące z jej ust i docierające do mojego wyczulonego ucha. I przyznaję, że nie usłyszałem ani jednego słowa, dopóki nie zapytała:

– Czy ty mnie w ogóle słuchasz?

– Nie – odparłem roztropnie.

Przez chwilę wyglądała, jakby się miała rozpłakać, co było okropne, lecz w końcu dotknęła mojego kolana, co było cudowne, i powiedziała:

– Za to cię właśnie lubię, Bart. Szczerość jest taką rzadką cnotą.

Kiedy to usłyszałem, przypomniała mi się ta noc tańczącego krawężnika, jedna z wielu podobnych, i przez chwilę czułem się okropnie, lecz ona zaraz znowu zaczęła mówić i musiałem zdusić swoje okropne uczucia, żeby się choć trochę skupić. Pokazała mi stronę z literą J w alefie doktora D. i brakujące hasło w Słowniku. Zapewniłem ją, że musi istnieć jakieś proste wytłumaczenie.

– Na przykład jakie? – spytała Ana z powątpiewaniem i nadzieją.

– Pamiętaj, że Synchronic nie bez powodu zmienił nazwę tych urządzeń – rzuciłem na rybkę. Wydawało się, że moja uwaga odniosła pożądany, uspokajający skutek. – A może w końcu wprowadził tę „korektę”, jak się zawsze odgrażał. – Sam byłem trochę ciekaw.

– Może – przyznała.

Równie łatwo było zbagatelizować wiadomości, które przyszły pocztą pneumatyczną. Zwróciłem jej uwagę, że doktor Thwaite jest na wpół obłąkany, ale nieszkodliwy. A dziwaczna definicja to prawdopodobnie zwyczajny psikus.

– Psikus? – powtórzyła. – Nie widzę w tym nic zabawnego.

– Zdefiniuj słowo „zabawny” – powiedziałem. Nie roześmiała się. – Rozumiesz?

– Rozumiem.

Trudniej było wytłumaczyć historię z Alicją w aparacie. Zasugerowałem, żebyśmy poszli razem i obejrzeli telefon Douga, ale nie chciała. Nie zgodziła się również, kiedy zadeklarowałem (odważnie, jak mi się zdawało), że pójdę sam. To mi nawet trochę pochlebiło.

– Chodźmy stąd, Bart – powiedziała.

Poczułem się dość ośmielony, by zaproponować, że odprowadzę ją do domu doktora D. Zgodziła się.

W holu na parterze Rodney mimowolnie zniweczył moje wysiłki, mówiąc:

– Znalazła go pani?

Ana odwróciła się do mnie z wyrazem paniki na twarzy, a ja wymyśliłem historyjkę (w którą zresztą naprawdę wierzyłem), że Doug musiał wyjść, kiedy Rodney poszedł na przerwę.

– Nie miałem przerwy od piątej – powiedział Rodney, przyglądając mi się dziwnie.

Może poczuł się urażony? Odebrał to jako zarzut, że lekceważy pracę? Albo po prostu zastanawiał się, jakim sposobem udało mi się zostać z Aną sam na sam w piątkowy wieczór. W końcu jednak, kaszląc, gestykulując energicznie i życząc Rodneyowi dobrej nocy, udało mi się nie dopuścić Any do głosu i, co najważniejsze, wyprowadzić ją za drzwi. Muszę przyznać, że dobrze się poczułem, przejmując kontrolę.

Nawet nie pamiętam, co mówiłem, aby powstrzymać burzę, kiedy dojechaliśmy do Douga i nie zastaliśmy go w domu. Możliwe, że obiecałem jej zadzwonić na policję, jeśli nie zjawi się do rana. (Co może się okazać kłopotliwe, zwłaszcza kiedy Doug mi zarzuci, że pozwoliłem, aby sprawy wymknęły mi się spod kontroli. Ale skupmy się na tu i teraz. Na razie jest piątkowy wieczór. Ranek nadejdzie dopiero rano).

Kiedy wyszliśmy z Aną na dwór, nie zdążyłem nawet rozniecić w sobie nadziei, bo od razu nadjechała taksówka i Ana zatrzymała ją za pomocą meme.

– Jedziesz ze mną? – spytała.

Byłem tak przejęty, że wsiadłem pierwszy, zanim samochód zahamował. Ana wgramoliła się za mną, prawie usiadła mi na kolanach i nagle… znajdujemy się w jej mieszkaniu sam na sam. (Kiedyś nie doceniałem wyrażenia „sam na sam”).

Nigdy przedtem u niej nie byłem, co uprzytomniłem sobie ze zdziwieniem, kiedy mijaliśmy czwarte piętro, a moje serce (może przeciążone od wspinaczki, a może upojone niewiarygodną myślą, że za chwilę wejdę do mieszkania Any) zaczęło łomotać jak oszalałe. Kiedy doszliśmy na sam szczyt, musiałem przytrzymać się ściany.

Aż do niedawna nie widziałem nic szczególnie dziwnego w tym, że Ana z Maxem nigdy mnie do siebie nie zaprosili, lecz kiedy z nieco przepraszającą miną wprowadziła mnie do środka (twierdzenie, że jestem zbyt krytyczny, byłoby zbrodnią, ale wszędzie piętrzyły się takie sterty ubrań i rupieci, że trudno było nawet otworzyć szeroko drzwi), uprzytomniłem sobie z łagodnym zdziwieniem, że już dwukrotnie odwiedziłem Maxa w jego nowym domu – raz latem, kiedy go kupił (nie jestem pewien, czy Ana wie, że zrobił to tak dawno temu, ja w każdym razie nie zamierzam jej o tym informować), a następnie kilka tygodni temu na oficjalnej parapetówce (tak miałkiej, że jeszcze nie zdążyłem rozpiąć kurtki, a już zdecydowałem się wyjść).

Tego wieczoru, stojąc na środku salonu-cum-jadalni-cum-gabinetu Any, poczułem, że gdybym dotknął językiem gniazdka elektrycznego, nie doznałbym takiego szoku, jaki wywołał kontrast między tymi dwoma miejscami.

Dom Maxa stoi w uroczej, dziewiętnastowiecznej powozowni w tętniącym sercu Red Hook, kilka przecznic od zatoki. Z dachu budynku roztacza się widok na zatokę i tę wielką, kamienną boginię, której majestat, pokryty zieloną patyną, od setek lat rozgrzewa serca pionierów przybywających do Nowego Świata. Ma również dwa czynne kominki, małą domową saunę, starannie wypielęgnowany ogródek, stół bilardowy przepisowych rozmiarów i wiele innych fanaberii. Max chwalił się wielkim malowidłem ściennym w łazience, rzekomo autorstwa Banksy’ego z czasów, zanim stał się sławny. Pod schodami urządził czarującą, staroświecką salkę projekcyjną. (Oczywiście poza nią ma również w gabinecie drukarkę trójwymiarową CubeYMax 3D, okulary z wirtualną siatkówką, symulator, a także niesamowitą immersyjną kabinę do gier wideo, podłączoną do meme). Krótko mówiąc, Max mieszka w zmaterializowanej reklamie czasopisma dla mężczyzn.

A mieszkanie, które przez ponad trzy lata dzielił z Aną? Które ona nadal nazywa swoim „domem”? To, co zobaczyłem, przestępując próg, odebrało mi mowę. Po pierwsze, jest maleńkie. (Chyba jeszcze mniejsze od mojego). Wchodzi się prosto do wspomnianego wyżej pokoju; na lewo mieści się maleńka kuchnia, za nią łazienka, a po prawej stronie sypialnia, nieoddzielona nawet drzwiami od „salonu”. (Na samą myśl o tym pomieszczeniu przechodzą mnie ciarki). I to wszystko. Le tout. Z małymi wyjątkami można z wycieraczki ogarnąć całość wzrokiem.

Poza tym, co jeszcze bardziej zaskakujące, jest to miejsce pełne najróżniejszych śmieci. Nie mówię o prawdziwych śmieciach, lecz o szpargałach, z których duża część ma nieodparty urok: lampki i abażury o dziwacznej, plecionej fakturze i nieubłaganie wieloznacznych florystyczno-zoologicznych pierwowzorach; zdekompletowane naczynia, wiele z nich wystawionych na pokaz w zlewie; śliczne małe okulary w wytartej złoconej oprawce; rośliny w różnym stadium żywotności; zakurzony odkurzacz powykręcany skoliozą, porcelanowa głowa nosorożca wisząca na ścianie; zabytkowe instrumenty muzyczne (zapyziała waltornia, cymbały [?], lutnia [??]). W kącie groźnie wyglądająca składana drabinka na kółkach wisi na oparciu leżaka niczym miecz Damoklesa.

Wszystkie krzesła – w niewiarygodnej liczbie (chyba siedmiu) – stoją obwieszone narzutami, spłowiałymi gobelinami, rozpłaszczonymi poduszkami gęstymi od kwiatów, stylowych dziewcząt i fleur-de-lis. Wieszaki ociekają płaszczami, ręcznikami, szalami i chustkami – jedwabnymi, w kratę, z frędzlami. Na półkach gniotą się swetry, prześcieradła i rakiety tenisowe. Zagracona świątynia butów i bucików. Za drzwiami z wieszaka wypływa imponująca topiel kapeluszy (kowbojskich, toczków, fedor i kasków rowerowych). Na wysokim wieszaku na kółkach kołyszą się sukienki we wszelkich możliwych stylach (drżące tkaniny sprawiają wrażenie żywych, jakby tylko czekały, aby spełznąć z wieszaków). W kuchni solniczka i pieprzniczka w kształcie czaszki szczerzy zęby na glinianego grubasa z napisem „CIACHO” na brzuchu. (Jeśli się zmruży oczy, to uderzająco przypomina Douga). Nawet parapet ma swoich mieszkańców: nakręcanego robota, plastikowego łucznika, cynowy zigurat, królika chrupiącego marchewkę, pusty wazon i butelkę po burbonie (również pustą).

Na jednej z przepełnionych półek ku swemu zdumieniu zauważyłem stare płyty CD, a całkiem już osłupiałem, kiedy przeczytałem nazwy zespołów. Część albumów uznałem za własność Maxa, lecz były wśród nich i takie, które z całą pewnością do niego nie należały: Joan Jett, Avengersi (!), Kim Gordon, Bikini Kill, lecz także niezrównane nazwiska starego country i bluesa: Wanda Jackson, Loretta Lynn, Rose Maddox, Lefty Frizzell, Nina Simone, Robert Johnson, Rosetta Tharpe. Byłem zelektryzowany. (Ana zauważyła, że przyglądam się płytom i roześmiała się trochę niezręcznie. „Tak, wiem, nikt już dzisiaj nie trzyma CD – powiedziała, źle odczytując moje zdziwienie. – Nie lubię wyrzucać takich rzeczy. Kupiłam je wszystkie, kiedy byłam w liceum”).

Lecz jeszcze bardziej zdumiała mnie jej sztuka – wszechobecna i niemal wyłącznie na papierze. Zawsze myślałem, że pracuje głównie z grafiką komputerową – mógłbym przysiąc, że tak mi kiedyś powiedziała, a w jej sypialni rzeczywiście stoi duży projektor 3D tuż pod wielkim ekranem sim. Lecz są tam również starannie dopracowane, realistyczne czarno-białe rysunki: cumulonimbusy wiszące niczym zsiadłe mleko nad wielkim pustym polem; spalone podwozia starych samochodów; gigantyczne płaty lodu odpadające od gigantycznego, milczącego lodowca; szczupłe kobiety w halkach pochłonięte ekstatycznym tańcem, aż błyszczą im białka oczu. Szokujące, czasem przerażające rysunki. Prawie paralityczne. (Przestraszyłem się nawet, czy oczy nie zaczną mi łzawić).

Malowane obrazy też były piekielnie dobre. Bogate, nasycone barwy, stylizowane i nagie. Niezwykłe kąty – jak w strukturach kryształów. Fiksacja na punkcie słów, które przeminęły: nagłówków gazet, wycinków z książki telefonicznej, niepokojące, na wpół puste billboardy. Kiedy uczyniłem uwagę na temat lingwistycznego powinowactwa, dziedziczności i Freuda – tak oczywistych, że obawiałem się, czy nie wypadam na filistra – Ana wybuchła przestraszonym, gardłowym śmiechem. Jej duże oczy zrobiły się jeszcze większe, a ja poczułem ukłucie wyrzutów sumienia.

Najbardziej zwaliły mnie z nóg obrazy z jej przeszłości. Prawdziwe fotografie tworzyły na ścianie mozaikę. (Oczywiście te starsze, rodzinne pamiątki; dzisiaj nie ma już czegoś takiego jak nieupozowane migawki). Na widok jednego ze zdjęć, przedstawiającego Verę, Douga i młodą Anę ganiających się z ciastkami – Ana z bitą śmietaną na brodzie, Vera ocierająca z oczu łzy śmiechu – mimowolnie uniosłem dłonie do piersi. I wcale nie dlatego, że wyglądali wszyscy na takich szczęśliwych, tylko że podświadomie zacząłem szukać na fotografii innych dzieci i zdałem sobie sprawę, a ta myśl przeszyła mnie lodowatym kolcem, że Ana musiała się czuć w dzieciństwie wyjątkowo samotna. Całkiem dosłownie nie wyobrażam sobie dorastania bez małej Emmy obijającej się o moje nogi niczym jasnowłosa piłeczka na gumce, wlokącej z sobą swój niebieski wytarty kocyk i wołającej: „Horac! Zaczekaj na mnie!”. Albo bez ostrzału nieustannych, choć niegroźnych ataków Tobiasa, po których chodziłem zwykle ozdobiony fioletowymi serduszkami. (I które moi tolerancyjni rodzice czynili jeszcze boleśniejszymi i wychowawczo niekonsekwentnymi, wymierzając nam obu jakieś absurdalne, choć łagodne kary).

Zobaczyłem również znacznie więcej „zdjęć” na profilu Any na Life (notabene: nie wszedłem na jej konto, zostawiła otwartą stronę na simie). Podczas gdy Ana przygotowywała dla nas ziti, zawędrowałem do sypialni i zacząłem je przewijać. Większość przedstawiała A. w towarzystwie koleżanek, których imiona, przyznaję ze wstydem, jakoś zdarzyło mi się podejrzeć. Na przykład przyjaciółka Any ze świętej Anny, Ramona, brunetka o mlecznej cerze, chuda jak baletnica i dość nijaka, lecz uchodząca za atrakcyjną. (Po kilku jej wizytach w Słowniku stwierdziłem, że jest to zasługa, po pierwsze, jej prowokacyjnego, stroboskopowego, niekiedy przerażającego poczucia humoru, po drugie zaś niewiarygodnych oczu, które płoną żywym, palącym ogniem).

Najbliższą przyjaciółką Any jest chyba Coco. (Wydaje mi się, że często u niej mieszkała, kiedy w stosunkach między nią a Maxem panowała gołoledź). Uroda Coco jest bardziej klasyczna niż Ramony – zdaje się, że jest pół-Francuzką, pół-Etiopką (ma w sobie krew francuską i etiopską) i podobnie jak Ana zajmuje się sztuką wizualną. Wygląda na to, że nieźle sobie radzi. Myślę, że to Ana przedstawiła ją właścicielowi galerii i pomogła osiągnąć wizę artystyczną.

Dalej jest Audrey, studentka drugiego roku prawa na Uniwersytecie Nowojorskim. Niewiele o niej wiem, ale ma bardzo sugestywny tatuaż: dużą krewetkę dyskretnie zwiniętą na szczupłym ramieniu z podpisem: „Krewetka Cesarska” (ironiczny komentarz, jak zauważyła Ana, do faktu, że jest szanghajką w drugim pokoleniu i jeszcze bardziej à propos odwrotnie proporcjonalnego stosunku jej postury do wielkości funduszy powierniczych).

Nigdy nie poznałem ostatniej kobiety z ich pięcioosobowej grupki, zdaje się, że ma na imię Jesmyn. Ze zdjęć wiem tylko, że jest wysoka, blada i trochę gapowata: z wysuniętą szczęką i dziwaczną, postrzępioną grzywką ciemnomahoniowych włosów. Typ punkrockowy. (Jednym słowem, mój typ. Poza tym, że jedynym moim typem na świecie jest Ana).

Uderzająco mało jest zdjęć Maxa, co bynajmniej nie łamie mi serca. Mimo to zauważyłem kilka ich wspólnych fotografii (myślę, że takich, z którymi nie potrafiła się rozstać): na jednym jadą obok siebie rowerami; na innym szykują się do delikatnego pocałunku; pokładają się ze śmiechu na brzydkiej brązowej kanapie; machają z musztardowożółtego kabrioletu w małej mieścinie Nowej Anglii. Na czarno-białym zdjęciu ze ślubu ich przyjaciół wyglądają niczym gwiazdy z filmu Godarda.

Do czego zmierzam: wędrując z nabożną czcią po mieszkaniu Any, czułem zaskakującą i ożywczą ulgę. Jego stłoczone, a zarazem praktyczne domatorskie zacisze, jego skromna, ciepła zwyczajność, wielopłaszczyznowa, ulotna symetria z moim mieszkaniem – wszystko to jeszcze bardziej (jeśli to możliwe) rozdymało moją miłość niczym mylarowy balon. Podsyciło też mój niechętny podziw dla Maxa.

Ale zbaczam z tematu. Ponieważ dla mnie mimo wszystko najbardziej podniecające odkrycie tego wieczoru objawiło się pod postacią pękatego, połamanego pudełka. Nie muszę dodawać, że wyglądało niepozornie. Zakurzone. Pełne starych trofeów i książek. (Ana wyciągnęła je spod stołu w kuchni, żeby zrobić mi na podłodze miejsce do spania). Pomyślałem, że w środku znajdują się rzeczy Maxa, które zostały tam upchnięte do późniejszego wyrzucenia. Mój wniosek był w pełni uzasadniony, ponieważ na wierzchu wśród szpargałów zobaczyłem figurki walczących mężczyzn (a raczej, jak się później dowiedziałem, ćwiczących judo – wtedy nie zauważyłem maleńkich końskich ogonów z tyłu). Dopiero kiedy się schyliłem i nieco speszony wyciągnąłem stary komiks Black Hole (drugi odcinek, „Racing Towards Something” z listopada 1995), zrewidowałem swoje domysły.

Gwizdnąłem i delikatnie zakołysałem książką na dłoni.

– Nie mogę uwierzyć, że Max to trzymał – powiedziałem ze śmiechem, co mogło nawet zabrzmieć trochę szyderczo.

W mgnieniu oka zjawiła się przy mnie Ana i bardzo stanowczym gestem wyjęła mi ją z ręki.

Poczułem się skarcony, przestraszyłem się, że może to odebrać jako drwinę z Maxa. (Trochę mnie to również uraziło i zabolało, że nadal tak go broni).

– Przepraszam, nie chciałem… Tylko że on był taki upierdliwy…

– To nie należy do Maxa – powiedziała krótko i zarumieniła się uroczo.

Przez dłuższą chwilę gapiłem się tępo na zniszczone pudełko, zanim zauważyłem, że wypełnione jest kolekcją wymiętoszonych komiksów z pierwszej połowy dwudziestego wieku – Krazy Kat, Maks i Moryc, Przygody małego Nemo w krainie snów – i zrozumiałem, co miała na myśli.

– Tak, dla mnie też był upierdliwy – powiedziała. Po czym szybko się poprawiła: – No, może nie dosłownie. – Jej twarz nabrała jeszcze śliczniejszej, prawie szkarłatnej barwy. – Powiedział, że to urocze. Za każdym razem, kiedy zobaczył je na półce, żartował na ten temat,zwracając się do mnie albo do pierwszego lepszego gościa, który się nawinął pod rękę. Nikomu nie omieszkał zwrócić na to uwagi, prawie w drzwiach. Na moje nagrody też. Uwielbiał mnie straszyć fingowanymi rzutami judo.

Chwyciła mnie za rękaw i wywinęła jakiegoś dziwnego hołubca. Moje serce wystrzeliło jak armata. Zaraz potem jednak puściła i dodała zmieszana, wzruszając ramionami:

– Raz o mało nie zrobiłam mu krzywdy.

Zadrżałem.

– W każdym razie – ciągnęła – po jakimś czasie zaczęło mnie to w końcu męczyć. Wiedziałam, że nie robi tego ze złośliwości, po prostu taki jest. Pomyślałam, że jak poskładam wszystko do pudła – to mówiąc, kopnęła je delikatnie – to w końcu mu się znudzi. I rzeczywiście przestał. Mnie też to jakoś wyleciało z głowy. Chyba ze dwa lata tu nie zaglądałam.

Z uśmiechem pokręciła głową i zasłoniła dłonią twarz. Lecz pod powierzchnią resztek zakłopotania kryła się nuta żalu i może szczypta wojowniczości. Poczułem maleńki, irracjonalny obłoczek nadziei. Który się rozrósł, kiedy po swym wyznaniu zerknęła na mnie przez palce i patrzyła mi w oczy przez błogosławioną, długą chwilę.

Zrobiło się późno i Ana wspaniałomyślnie zaproponowała, żebym u niej przenocował, i nawet dała mi jakieś stare ubrania Maxa. A ja jestem zdecydowanie zbyt roztropny i słaby, żeby odmówić. Pochrapuje cichutko i tak blisko miejsca, gdzie siedzę i piszę te słowa przy kuchennym stole. Jestem naprawdę bardzo zmęczony. Boję się, że światło lampy ją obudzi i że zobaczy, jak piszę, co by nas oboje wprawiło w zakłopotanie. (Mogłaby zadawać pytania – na przykład „dla kogo” piszę ten dziennik – na które wolałbym nie odpowiadać, ponieważ tak naprawdę do końca tego nie wiem). Boję się też, że to się szybko skończy. Chciałbym przez chwilę poczuć to, co czuję.

A więc… adieu.

Giełda słów

Подняться наверх