Читать книгу Pasażerka - Alexandra Bracken - Страница 6
Prolog
ОглавлениеGdy pięli się w górę, oddalając od krętych szlaków wiodących do widocznych w oddali wiosek, świat rozpościerał się przed Nicholasem w swej najczystszej, nieskalanej postaci: cichy, pradawny, tajemniczy.
I śmiertelnie niebezpieczny.
Nicholas większą część życia spędził na morzu albo na tyle blisko morza, by przy dobrym wietrze czuć woń ryb i morskiej soli. Nawet teraz, gdy zbliżali się do klasztoru, czekając, aż wyłoni się spod ciężkiej pierzyny mgły i chmur, oglądał się co rusz, na próżno szukając między górującymi nad nim szczytami Himalajów zatartego łuku widnokręgu, gdzie niebo stykało się z pomarszczonym przestworem wody – znajomego widoku, w którym mógłby bezpiecznie zakotwiczyć, nim odejdą go odwaga i pewność siebie.
Wiodący po stromych schodach szlak ciągnął się najpierw między oblazłymi mchem sosnami, teraz zaś wtulił się w ostre, pionowe klify, na których jakimś niewyobrażalnym sposobem wzniesiono klasztor Taktsang Palphug. Rzędy jasnych flag modlitewnych łopotały ponad drzewami i widok ten ujął mu z serca nieco ciężaru, natychmiast przypominając o dniu, kiedy kapitan Hall po raz pierwszy zabrał go do nowojorskiej przystani, gdzie pokazał mu nowe fregaty obwieszone wielokształtnymi i wielokolorowymi flagami.
Nieznacznym, ostrożnym ruchem poprawił plecak i wżynające się w ramiona paski, starając się nie runąć w przepaść ziejącą po otwartej stronie drogi.
Wspinasz się na maszty, odkąd pamiętasz, a teraz nagle dopadł cię lęk wysokości? – złajał się w myślach.
Maszty. Okręt. Morze. Jego palce łaknęły okrętowych lin, po których mógłby się wdrapać aż na bocianie gniazdo, tęsknił za uczuciem słonej wody na twarzy, którą porywał w niebo silny wiatr, i szumem rozfalowanej tafli, rozdzieranej zadartym dziobem statku. Nicholas wypiął hardo swoją chłopięcą pierś, usiłując zdusić ową płonącą w żołądku żałość, nim ogień rozejdzie się na resztę ciała i pochłonie go żywcem. Powinien był już wrócić. Powinien być teraz z Hallem i Chase’em, wespół z nimi przesadzać morskie bałwany. A nie tkwić tutaj, w obcym stuleciu – Boże, był rok 1910! – w towarzystwie niekompetentnego fajtłapy, który potrzebował jego pomocy nawet przy zapinaniu nowiutkiego płaszcza, sznurowaniu bucików, zawiązywaniu aksamitnej chusty i poprawianiu tego absurdalnego oklapłego kapelusza, choć miał przecież własną parę rąk i, przynajmniej na pierwszy rzut oka, własny mózg we łbie.
Zawieszona na szyi skórzana sakwa mocno uderzyła Nicholasa w bok, gdy wdrapywał się tam, gdzie stał Julian, wspierając nogę na pobliskim kamieniu – była to jego zwyczajowa poza, którą przybierał, by podziwiały go niewiasty. Nicholas nie miał zielonego pojęcia, na kim teraz próbował wywrzeć wrażenie – na tych kilku ptakach, których trele słyszeli w podmokłym lesie? Czy on zawsze musiał być taki? Egzaltowany, próżny, pozbawiony wyobraźni? I czy Nicholasa tak bardzo zaślepiło pragnienie znalezienia tak zwanego brata, a wraz z nim nowego życia pełnego możliwości, wygód, bogactw i przygód, że świadomie zignorował oczywiste symptomy zidiocenia Juliana?
– Choć no tutaj, mój drogi, i spójrz. Oto przed nami Tygrysie Gniazdo. Bodajby szlag trafił tę piekielną mgłę…
Nicholas widział i wiedział. Starał się czytać jak najwięcej o miejscach, do których posyłał ich starzec, aby w miarę możliwości zachować przy życiu Juliana, który był nierozważny jak małe dziecko i uparty jak osioł. Nicholas nieustannie nad sobą pracował, uzupełniał niedostatki wiedzy, nadganiał zaniedbany trening. Gdy uprzytomnił sobie, że Cyrus Ironwood nigdy nie pokryje kosztów prawdziwej edukacji wymaganej przy podróżniczym trybie życia, zaczął się zastanawiać, czy czasem dziadyga nie robi tego specjalnie, żeby Nicholas dalej gnił w przeznaczonym mu miejscu. Ta myśl doprowadziła go do wrzenia i odtąd całe głodowe wypłaty przeznaczał na książki historyczne.
– Legenda głosi – podjął Julian, przybrawszy zuchwały wyszczerz, który wyciągnął ich już z niejednej kabały, a niegdyś był w stanie zmiękczyć i samego Nicholasa, skłaniając go do odkrycia w sobie pokładów wyrozumiałości dla nieznośnego przyrodniego brata – że przed laty przyleciał tu na grzbiecie tygrysa bhutański guru buddystów Padmasambhava. Powinniśmy w drodze powrotnej zajrzeć do którejś z tych jaskiń, gdzie medytują mnisi. Może i ty zdołasz chwilę pomyśleć. Spójrz tylko, jakież piękne okoliczności przyrody. Wciąż twierdzisz, że nie będzie ci brakowało podróżowania? A czy o własnych siłach i za własne nędzne środki zdołałbyś tu kiedykolwiek przyjechać? Oczywiście, że nie, więc porzuć te bzdurne myśli, mój drogi.
Zdusiwszy chęć zmazania tego uśmieszku z twarzy Juliana pięścią lub przytroczonym do plecaka kilofem, Nicholas znowu poprawił plecak, starając się powstrzymać cisnącą mu się na usta ripostę, że to „podróżowanie” to nic więcej, jak tylko tachanie tobołów za Julianem i znoszenie jego protekcjonalnego tonu.
– Chyba się zbiera na burzę – odpowiedział zamiast tego, dumny z tego, że głos mu nie zadrżał. – Przełóżmy wspinaczkę na jutro.
Julian strzepnął robaka z rękawa nieskazitelnie czystego płaszcza.
– Ani mi się śni. Z bólem serca żegnałem się z tamtą kocicą z owego szemranego, choć urokliwego baru na Manhattanie i chcę jeszcze zaliczyć rundkę, zanim wrócimy do staruszka. – Julian westchnął tęsknie. – Choć, prawdę mówiąc, czuję, że znowu stawimy się przed nim z pustymi rękami. Wysłał nas na skraj świata po coś, co najprawdopodobniej nawet nie istnieje. To już się robi nudne.
Nicholas patrzył, jak przyrodni brat okręca w palcach laskę, i zastanawiał się, co też pomyślą o nich mnisi: wyfiokowane, rumiane książątko z nowym oprzyrządowaniem wspinaczkowym, opukujące ich święte ziemie w poszukiwaniu zagubionego skarbu, oraz on – śniady młodzieniec, ewidentnie służący, ciągnący w ślad za nim jak wierny pies.
Nie tak powinno być.
Dlaczego w ogóle wyjechał? Co go podkusiło, by podpisać kontrakt? Powinien był wiedzieć, że z rodziną dobrze się wychodzi tylko na obrazie.
Powinien być czymś więcej niż tym.
– Weź się w garść, mój drogi – powiedział Julian, trącając go pięścią w ramię. – Nie mów, że wciąż się dąsasz o ten kontrakt.
Gdy brat się odwrócił, Nicholas wwiercił się w jego plecy nienawistnym spojrzeniem. Nie chciał o tym mówić, nie chciał nawet o tym myśleć, bo zaraz przypominało mu się wzruszenie ramion Juliana. „No cóż – powiedział mu wtedy – chyba trzeba było dokładniej przeczytać, co jest napisane drobnym druczkiem”.
Nicholas wyrwał się z łap swojej, pożal się Boże, rodziny tylko po to, by z własnej woli oddać się z powrotem w jej niewolę. Z deszczu pod rynnę. Ale gdy starzec rozsnuł przed nim magiczną wizję podróży i bogactw ponad wyobrażenie, te pięć lat służby wydało mu się niewygórowaną ceną.
Gdy uzmysłowił sobie, że nie będzie nikim więcej niż tylko tragarzem swojego przyrodniego brata, który nigdy, przenigdy, choćby i za tysiąc lat, nie przyzna się do bodaj odległego pokrewieństwa z nim, zmusił się do przełknięcia narastającej mu w gardle guli i ponownie zawiązał krawat Julianowi, który był niezadowolony z poprzedniego węzła. Nigdy wcześniej Nicholasowi nie dawał się tak we znaki upływ czasu. Każda mijająca sekunda kruszyła pomału jego determinację i obawiał się furii, która opanuje go, gdy ta skruszeje zupełnie.
– Powinniśmy zawrócić i rozbić obóz – rzekł wreszcie, unikając taksującego wzroku Juliana. – Wrócimy tu jutro.
Julian prychnął pogardliwie.
– Deszczu się boisz? Z cukru jesteś? Daj spokój, wespniemy się w trymiga.
Ale to nie wspinaczki obawiał się Nicholas. Wyraźnie czuł w powietrzu nadciągającą ulewę. Ból głowy – uświadomił sobie – nie był wynikiem ględzenia Juliana, tylko wysokości, na jakiej się znaleźli. Jakby zawędrowali pod same chmury. Kolana miał jak z waty, nie czuł palców u rąk.
A może po prostu go tu zostawić? I uciec?
Tylko gdzie miałby się schować? Przecież wszędzie go wywęszą. Nie może wrócić do Halla, nie może też wrócić do swojego czasu naturalnego. Nie może nawet udać się na poszukiwanie matki.
Powiódł wzrokiem po zasnutym stalowoszarymi chmurami niebie, w które wżynały się ośnieżone szczyty Himalajów. Gdyby był na statku, oceniłby siłę nadciągającego sztormu po samym zachowaniu jednostki na falach, obmyśliłby plan przetrwania burzy na pełnym morzu. Lecz teraz przebywał w głębi lądu, a pod stopami miał suchą ziemię, nie deski pokładu. Przed niebezpieczeństwem przestrzegał go tylko pełzający po karku dreszcz, pojawiający się za każdym razem, gdy po górach echem niósł się odległy grzmot.
– Lepiej, żeby stary tym razem się nie mylił – odezwał się Julian, wznawiając marsz. Z miejsca, w którym stał Nicholas, strome schody wyglądały jak niekończąca się serpentyna, którą ktoś zawiesił na pionowym klifie, a która wiła się i opływała jego naturalny kształt niczym strumień. – Nuży mnie już ta jego zabawa. To cholerstwo przepadło z kretesem i już. Chyba nawet stary Ironwood nie może ciągle wygrywać, co nie?
Tylko że wygrywa – odpowiedział w myślach Nicholas, zaciskając pięści. – Nigdy nie uwolnię się ani od ciebie, ani od niego.
– No dalej, Nick. Przed nami szmat drogi – popędził go z góry towarzysz. – Zjadłbym konia z kopytami, taki jestem głodny.
Pierwsza kropla deszczu trafiła Nicholasa między oczy, spłynęła na policzek i skapnęła z podbródka. Była to przedziwna chwila, która przejęła go drżeniem. Nicholas czuł się w niej uwięziony. Rozejrzał się machinalnie za jakimś schronieniem, którego – był tego pewien! – zaraz zacznie się domagać Julian, nie chcąc zamoczyć butów. Jeśli nie liczyć czortenów – niskich białych budynków, w których kryły się misternie wykonane kolorowe młynki modlitewne – jedynym miejscem, gdzie mogli się skryć przed deszczem, były małe, zakryte występy skalne, pod którymi żałobnicy umieszczali stożkowe relikwiarze z popiołami.
– Tam! – zawołał radośnie Julian, młócąc powietrze pięściami. Mgła okrywająca klasztor opadła, jakby ściągnął ją na ziemię deszcz, i osiadła równą taflą w dolinie, zakrywając dzielące ich od dna tysiące stóp stoku. – Gdzie masz aparat? Wyjmij go, dobra? I tak nikt go tu nie zobaczy…
Eksplozja gromu nad ich głowami zabrzmiała jak salwa z armaty. Huk odbił się echem wśród gór. Całe ciało Nicholasa stężało, gdy przypadł do ziemi, byle dalej od źródła ogłuszającego ryku. Kiedy tylko przeminął, rozpętała się dzika ulewa, nieomal ich oślepiając, przygniatając do podłoża i tratując jak szarża konnicy. Nicholas zachłysnął się powietrzem, gdy deszcz przybrał na sile, a pojedyncze krople skupiły się w litą ścianę wody. Czegoś podobnego doświadczył tylko raz, na morzu, gdy jego statek znalazł się na obrzeżu huraganu. Z chmur waliły istne deszczowe rzeki, omywały ich, tak jak górski strumień omywa zalegające w korycie otoczaki, niemal zwalając z nóg.
Julian…
Nicholas okręcił się ku skrajowi dróżki w momencie, w którym jego przyrodni brat coś do niego zawołał. Zobaczył, że błotnista ziemia osuwa się pod jego lewą stopą.
Wyrwał naprzód, momentalnie przebywając dzielący ich dystans, a w głowie rozbrzmiewała mu jedna jedyna myśl: nie, nie w ten sposób.
– Nick! Pomocy! – Julian zdołał uczepić się palcami stoku, ale jego rozcapierzona dłoń już wysuwała się z przemoczonej rękawiczki. Zawisł całym ciężarem nad skalistą przepaścią, zasnutą przez mgłę i porośniętą w dole drzewami, które z tej wysokości wydawały się małe jak wykałaczki. Nicholas doczołgał się do towarzysza, szorując brzuchem po ziemi, i wyciągnął rękę, czując wżynające się w ciało paski plecaka.
Julian był blady jak ściana, patrzył błagalnie i poruszał ustami: pomóż mi, nie daj mi spaść…
A właściwie dlaczego mam ci pomóc? – pomyślał Nicholas.
Co to za rodzina, która odbiera wszystko jednemu ze swoich członków, choćby i najdalszemu? Wyrzuca go ze wspólnoty, pozbawia nazwiska, wolności, godności…
Na myśl o tym, że wreszcie nadarza się okazja na odebranie należnego długu, Nicka wypełniła zimna, gorzka satysfakcja.
Dlaczego masz mu pomóc? Bo to twój brat.
Nicholas otrząsnął się, czując, że siła deszczu spycha go w stronę zrębu.
– Złap mnie za rękę… Julian, złap mnie za rękę!
Na oblepionym błotem obliczu zwisającego nad przepaścią mężczyzny zajaśniała determinacja. Wyrzucił rękę przed siebie, próbując chwycić wyciągniętą dłoń kosztem uchwytu na skalistym zrębie. Palce braci zaczepiły się o siebie. A zaraz potem dłoń Juliana wysunęła się z rękawiczki. Młodzieniec spadł, przebił taflę mgły, która rozstąpiła się tylko na tyle, by przepuścić go w drodze na dno przepaści, po czym zniknął. Jego ciało rozpadło się w drobny, migotliwy pył w rozbłysku światła stłumionego białą kurzawą.
Gdzieś daleko rozległ się huk przetaczającego się gromu, a potem głośny trzask. Nicholas natychmiast się domyślił, że to zapadł się tunel, którym tu przybyli. Krew szumiała mu w uszach, usta się rozwarły w niemym wrzasku. Nawet nie próbował dostrzec dna przepaści przez mgłę, chmury i ścianę wody. Wiedział, że to sam czas upomniał się o Juliana i rzucił go w paszczę nicości, i że on sam nie jest już niczym więcej, jak tylko wspomnieniem.