Читать книгу Dojrzałość wzruszeń - Alicja Masłowska-Burnos - Страница 6

Оглавление

ROZDZIAŁ 1

ZŁEWIDOKI, WIOSNA 2005 ROKU

Głowa zaraz mi pęknie! Wahania ciśnienia zrobiły swoje. Skórę na skroniach mam tak napiętą, że ledwo trzyma w ryzach czaszkę. Cały dzień spędziłem w samochodzie, ale nie mogłem przecież zostawić tego chłopaka samego. Lepiej będzie, jak zatrzymam się na stacji benzynowej. Musi tu gdzieś jakaś być. Rozglądam się wkoło uważnie, aż po przeciwległej stronie zauważam Orlen. Zmieniam pas i zajeżdżam na stację. Parkuję starego volkswagena, powoli wysiadam i poluzowuję krawat. Wchodzę do środka mało pewnym krokiem. Ekspedientka przygląda mi się uważnie. Uśmiecha się, trochę mnie kokietując. Jednak nie to mi dzisiaj w głowie. Myślę o tych wszystkich procedurach, które muszę wypełnić i o delegacji, z której muszę się po powrocie rozliczyć z domem dziecka.

– W czym mogę panu pomóc? Może napije się pan kawy?

– Tak, zdecydowanie tak, poproszę czarną, mocną kawę.

– Pan przyjezdny? Jakieś wczesne wakacje?

– Nie, wręcz przeciwnie. Przywiozłem tu z drugiego końca Polski jednego z wychowanków domu dziecka ze Słupii – przerwałem jej w pół słowa, nie mając ochotny ani z nią flirtować, ani ciągnąć dłużej tematu.

– Proszę, pańska kawa i jeszcze muffinka w gratisie. Taka babeczka – wytłumaczyła mi, jakbym nie wiedział, czym jest muffinka.

– Dziękuję. A, jeszcze jedno. – Zatrzymałem ją przy nabijaniu mojego zamówienia na kasę fiskalną.

– Tak?

– Ma może pani coś od bólu głowy?

– Tam w rogu, obok stojaka z gazetami, powinny być jeszcze leki przeciwbólowe. Znajdzie pan, czy mam panu przynieść? – dodała szybko.

– Poradzę sobie, dziękuję bardzo. – Udałem się we wskazany przez dziewczynę koniec sklepu. Uff, czekało tam na mnie ostatnie opakowanie Apapu. Zjadłem szybko ciastko i wypiłem kawę. Już sięgałem po lek, nie zdążyłem jednak – ona była ode mnie szybsza. Wzięła je z półki, zahaczając o nią sporym zegarkiem w męskim stylu, ze skórzanym brązowym paskiem. Zegarek spoczywał na wyjątkowo chudym nadgarstku, spod którego prześwitywała sieć drobnych fioletowych żył. Przykuło to mój wzrok, a ona chyba trochę się speszyła. Uniosłem brwi, zmuszając przekrwione oczy do spojrzenia w jej stronę. I wpadłem prosto w sam środek sporej czarnej źrenicy, idealnie skomponowanej z otaczającą ją tęczówką o ciemnozielonej, mocno nasyconej barwie. Miała lekko skośne oczy, otulone czarnymi, gęstymi i podwiniętymi zalotką rzęsami. Jej spojrzenie było bystre, kuszące, a dłonie blade i przerażająco chude. Tyle szczegółów rzuciło mi się w oczy w pierwszych kilkudziesięciu sekundach znajomości.

– To mój lek, rozumie pan? Potrzebuję go bardziej niż pan. Do miasta są stąd cztery kilometry, a ja przyszłam tu na nogach. Pan jest samochodem, jak przypuszczam. Nietutejszy raczej?

– Tak, mam samochód, ale proszę mi wierzyć, głowa mi pęka i równie mocno jak pani potrzebuję pozbyć się tego bólu.

– Nie obchodzi mnie to. – Westchnęła, maszerując w stronę kasy. Mimowolnie obejrzałem się za nią. Szczupłe długie nogi matka natura sprytnie nasadziła na wypukłą pupę w kształcie jabłuszka. Łaskawa dla niej była – wyrysowała kusicielkę. Poszedłem za nią, w sumie nie wiem po co. Przecież z kobietą się nie wygra. Jak sobie coś postanowi, zawsze to zdobędzie. Wiem to nie od dziś. Jednak podążałem w jej stronę równym krokiem, jakbym nie mógł się z nią rozstać i jakby coś nakazywało mi w głowie: „Idź za nią!”.

– Po ile ten lek? – zapytała ekspedientkę.

– Ten, pan... On... – Dziewczyna zza lady, dukając w popłochu, broniła mojego Apapu niczym lwica.

– Spokojnie, ja zapłacę i jakoś się z panią dogadamy, prawda? – Spojrzałem w te oczy w kolorze butelkowej zieleni, coraz mocniej nią zafascynowany.

– Dziękuję – burknęła pod nosem, porywając mój lek. Pospieszyła do wyjścia. Wybiegłem za nią jak jakiś wariat i zatarasowałem wyjście. Automatyczne drzwi stacji szalały jak ogłupiałe – co chwilę na przemian otwierały się i zamykały. W końcu ustąpiłem jej i postanowiłem iść za nią, zostawiając na stacji zaparkowany samochód. Uszliśmy tak kilkadziesiąt metrów, po czym w końcu odwróciła się do mnie i wycisnęła z blistra jedną pigułkę.

– Trzymaj, głupio wyszło. Jedną tabletkę mogę ci dać. – Podała mi lek i odgazowaną colę, którą wyjęła z torebki.

– Dziękuję, ale leki powinno popijać się wodą. Cola to średni pomysł – pouczyłem ją.

– Bierzesz czy nie?

– Tak, daj. Inaczej rozerwie mi głowę. – Przyjąłem od nieznajomej tabletkę i popiłem ją słodkim napojem, który na chwilę mnie orzeźwił. – Dlaczego tak walczyłaś o ten Apap? Coś się stało? Potrzebujesz pomocy? – Zaszedłem ją od przodu. Nie broniła się przed moją nachalną postawą, którą przybrałem, żeby udaremnić jej ucieczkę. Wiedziałem, że jak mi teraz zwieje, już jej nie zobaczę. Nie wiem, dlaczego tak zrobiłem. Zwykle nie bywałem tak spontaniczny, ale tego kwietniowego przedpołudnia było inaczej... Nabrałem odwagi, a moje ciało wręcz kurczowo trzymało się towarzystwa tej ślicznej młodej kobiety.

– Aż tak widać, że mam dosyć? – Usiadła na poboczu żwirowej drogi, którą nie przejeżdżał prawie żaden samochód. Podniosłem nieznajomą i rozścieliłem swoją marynarkę. Początek wiosny był jeszcze chłodny, nie chciałem, aby dziewczyna się przeziębiła. Poddała mi się. Wyczułem przyjemny zapach lekkiej wody toaletowej o zapachu bawełny i owocowy aromat błyszczyku do ust... Po chwili poczułem też jego smak, gdyż zupełnie nieoczekiwanie jej pełne, wilgotne, gładkie usta zatopiły się w moich. Zdębiałem. Trochę nie wiedząc, jak się zachować, początkowo byłem bierny – to ona mnie całowała. Po chwili oddałem jej się jednak cały. Miałem poczucie, że cała krew z mózgu odpłynęła wprost do trzewi i wywołała delikatne, przyjemne falowanie. Przejąłem inicjatywę, ujmując jej twarz w dłonie. Całowałem ją, jednocześnie jedną ręką gładząc jej policzek, a drugą odgarniając z jej twarzy kosmyki połyskujących na kasztanowo, lekko pofalowanych, miękkich włosów. Całowałem ją tak długo, jak tylko mi na to pozwalała, po raz pierwszy w życiu czując, że ktoś całkowicie mną zawładnął. Traciłem rozum i kontrolę.

– Wystarczy jak na pierwszy raz. – Odepchnęła mnie, chociaż wcale nie miała na to ochoty. Zrobiła to, gdyż tak wypadało. Opamiętała się, bo to w sumie dość niespotykana sytuacja, a ja chciałem coraz więcej i więcej... Zapomniałem całkowicie o zmęczeniu, dokumentach do wypełnienia i o drodze powrotnej do domu. Podniosłem z ziemi marynarkę i strzepałem. Założyłem ją szybko na siebie, bo zrobiło mi się trochę chłodno.

– Co tu w ogóle robisz? Nie widziałam cię na terenie kurortu. To mała mieścina – kilkanaście tysięcy mieszkańców w sezonie. Dokładnie widać, kto jest przyjezdny, kto szuka przygód na turnusach, a kto przyjechał do pracy... – Rozgadała się, płynnie zawracając ze żwirowej drogi na pobocze głównej jezdni prowadzącej do miasta. Szedłem obok niej wiernie niczym pies.

– Jestem psychologiem.

– Pfff, to jakiś żart?

– Nie, dlaczego? Nie wyglądam? Nie wzbudziłem twojego zaufania?

– Czy ja wiem... Jesteś przystojny i chyba tylko to mnie ku tobie przyciągnęło. Świetnie całujesz, ale nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, że twój rozklekotany samochód, który też nie stanowi jakiegoś szczególnego atutu, pozostał daleko w tyle. – Obejrzała się przez ramię, zmieniając nagle temat rozmowy. – Tamten jest twój? – Wskazała na mój wóz majaczący w oddali.

– Kończę właśnie staż w domu dziecka w Słupii w województwie zachodniopomorskim. Postanowiłem przywieźć do tutejszego ośrodka dla trudnej młodzieży jednego z podopiecznych. Bardzo się z nim zżyłem. Chciałem osobiście wszystkiego dopilnować w zastępstwie za jego wychowawcę i dyrektorkę, którą sąd uczynił jego opiekunem. Rozchorowała się podobno, wychowawca też, a ja bardzo tego chłopca polubiłem, dlatego przejechałem całą Polskę do Złychwidoków.

– Do tego ośrodka dla bezpańskich dzieci nie do ułożenia?

– Tak, do tego właśnie. Mówimy o tym samym miejscu, tylko ja mam nieco inne podejście do bezpańskich dzieci, jak je określasz...

– To dla miasta wrzód na dupie, dla mojego ojca też. Interesy mu to trochę wichruje. Wczasowicze boją się, jak czasami wychowawcy wychodzą z tymi dziwolągami do normalnego świata.

– Wiesz, jednak zawrócę do samochodu. Nie mamy o czym rozmawiać. Dziękuję za lek, mimo wszystko. I za ten pocałunek – ty też świetnie całujesz. Cześć. – Odwróciłem się na pięcie i zostawiłem lokalną piękność na chodniku. Szkoda, pewnie już nigdy jej nie spotkam. Mój staż w domu dziecka kończy się równo za tydzień. Raczej nie będę tu przyjeżdżał w odwiedziny do Tobiasza. Jego sprawę przejmie inny wychowawca albo psycholog, dla mnie zabrakło etatu. Muszę na poważnie rozejrzeć się za pracą, bo urząd pracy nie będzie już dalej opłacał mojego stażu.

– Zaczekaj, jesteś psychologiem, a w ogóle nie potrafisz słuchać. Powiedziałam, że mój ojciec tak o nich mówi. Nie wyczułeś w tym subtelnej ironii? – Tym razem to ona zaszła mi drogę, co nawet mi się spodobało. Zwolniłem kroku i znowu szliśmy ramię w ramię, tylko w przeciwnym kierunku – w stronę stacji benzynowej. Doszliśmy tam w zupełnej ciszy. Kiedy znaleźliśmy się przy moim samochodzie, ona oparła się o maskę i zaczęła ze mnie drwić. – O, widzę, że lubisz antyki. Ile ten volkswagen polo ma lat? Chyba tyle co ty? Ze dwadzieścia parę. – Przybliżyła do mnie twarz i zaczęła się śmiać w głos. Nie rozdrażniło mnie to jednak ani na chwilę. Byłem zupełnie spokojny.

– Rozmawiasz z prostym psychologiem na początku kariery. Zresztą kasa nigdy nie była dla mnie najistotniejsza.

– A co było najistotniejsze?

– Ludzie i właśnie to, aby nauczyć się ich słuchać i im pomagać.

– Musisz być w tej swojej Słupii, czy jak jej tam, już dzisiaj? Zbliża się południe, początek weekendu...

– W poniedziałek rano muszę być z powrotem. Złożę wszystkie dokumenty, a za tydzień stanę się bezrobotnym psychologiem z niewielkimi oszczędnościami na koncie, mieszkającym z babcią w dwupokojowym mieszkaniu na obrzeżach Słupii w, delikatnie mówiąc, mało reprezentacyjnej dzielnicy. Czy coś jeszcze jest w stanie zatrzymać cię przy mnie, skoro już znasz mój status społeczny, pasje i upodobania?

– Jednak dupek z ciebie nasączony stereotypami. Masz rację, szkoda naszego czasu.

– Zaczekaj, przepraszam, nie chciałem cię urazić. Zacznijmy od nowa, ok? – Wyprostowałem się, poprawiłem mankiety koszuli. – Mam na imię Marcin, Marcin Olchowicz. Mam dwadzieścia pięć lat, jestem psychologiem i pochodzę ze Słupii, gdzie mieszkam jedynie z babcią. Nie mam rodzeństwa, rodzice zginęli w wypadku samochodowym w osiemdziesiątym trzecim roku, gdy byłem malutki. Miałem wtedy trzy lata. Właściwie niczego nie pamiętam.

– Gdy byłem malutki... – powtórzyła. – Jak to ładnie powiedziałeś, aż kąciki ust ci się uniosły. Lubisz dzieci, prawda? Lubisz ludzi? – Omijała zręcznie temat smutku, jaki na pewno dało się wyczuć, kiedy mówiłem o sobie.

– To ja jestem tutaj od rozszyfrowywania, nie ty, przypominam delikatnie. Teraz twoja kolej. Przedstaw się, młoda damo.

– No dobrze. Nazywam się Miranda Schiller, mam dwadzieścia jeden lat. Właśnie poinformowałam mojego ojca debila o tym, że rzucam medycynę i nie będę robić specjalizacji z pieprzonej balneologii, żeby do końca życia zlecać emerytkom zabiegi z wodolecznictwa w śmierdzącej wodzie. Milutko nie?

– Masz ładne imię.

– Nie usłyszałeś, co przed chwilą powiedziałam?

– Tak, usłyszałem, podkreślam tylko, że się ładnie nazywasz. Skoro twój ojciec to debil, przynajmniej ma tę zaletę, że stworzył piękną córkę i podarował jej oryginalne imię. Lubię imiona zaczynające się na literę „m”.

– Psycholog, pożal się Boże! I ty też go bronisz, tak jak moja matka! Jej to jeszcze bardziej nie znoszę. Nigdy mu się nie sprzeciwia. Całe Złewidoki wiedzą, że zdradza ją z dziewczynami niewiele starszymi ode mnie. Wiesz, to, co on robi, jest odrażające. Nie mam do niego szacunku. Niestety, przekazał mi nie najlepszy wzór ojca. Zupełnie sobie nie radzę z emocjami z tym związanymi, a co próbuję z matką porozmawiać, ona zmienia temat i proponuje mi zakupy. Takie mechanizmy psychologiczne... Słyszałeś pewnie o takich rodzinkach?

– Nie ma domu bez złomu, Mirando – odpowiedziałem jej z przekonaniem w głosie, które niestety udawałem, bo zupełnie nie byłem w stanie skupić uwagi na jej zwierzeniach. Te jej oczy... Poza tym, że delikatnie skośne, to jeszcze o przenikającym spojrzeniu, tylko potęgowały zachwyt nad jej urodą. Nos miała prosty, zęby śnieżnobiałe. Zauważyłem lekko szpiczaste kły, zwłaszcza w dolnej szczęce – jak u jakiejś wampirzycy. Oczyma wyobraźni ujrzałem, jak kąsa nimi moją szyję, zostawiając lekkie ślady po wypiciu kilku kropel ciepłej krwi... Fantazjowałem.

– Źle mi w życiu, wiesz? – zaczęła się rozklejać.

– Aż tak źle, że chcesz pokaleczyć twarz łzami?

– Pokaleczyć twarz łzami?

– Tak jakoś mi się powiedziało. – Zmieszałem się nieco.

– Ładne określenie. Masz rozum i jak mało kto potrafisz go używać. Nie znam wielu takich facetów.

– Nie wierzysz w ludzi? Nie masz w otoczeniu nikogo naprawdę bliskiego z kim mogłabyś porozmawiać o tym, co trapi twoją śliczną główkę?

– Musisz wracać do domu już dzisiaj? Powiedz, że nie, proszę. – Znów zaczęła na mnie napierać, co naprawdę coraz bardziej mi się podobało. – Powiedz, proszę, że tam, w Słupii jest tylko babcia, a nie twoja dziewczyna, i że zostaniesz ze mną chociaż do niedzieli do wieczora.

– W sumie to w pracy muszę być w poniedziałek rano, jak ci mówiłem, a żadna dziewczyna na mnie nie czeka. Ta, która ewentualnie mogłaby czekać, jakieś dwa miesiące temu mnie zostawiła.

– Dlaczego?

– To już inna historia. Skupmy się na twoich problemach. Jakoś szczególnie nie ubolewam z powodu jej odejścia, sam ją sprowokowałem. Nie potrafię być z nikim na stałe. Przynajmniej mogłem skoncentrować się na swoich podopiecznych. Dobrze, a jeśli zostanę, to co chciałabyś robić przez te dwa dni? Jest tu w okolicy jakiś hotel, gdzie mógłbym wynająć sobie pokój? – Zmieniłem temat.

– To nie będzie konieczne. Możesz spać w naszym domu, jest ogromny. Stary obraził się na mnie, więc na pewno przez najbliższe dni zostawi mnie w spokoju, a matka hipokrytka będzie szaleć na zakupach z przyjaciółkami, których córki puka mój ojciec. Żenada, mówię ci. Wymyślili sobie, że pójdę na medycynę, bo to ładnie brzmi w towarzystwie, a przed znajomymi fajnie się poszczycić. Rzygać mi się chce od wizyt w naszym domu tych wszystkich chirurgów plastyków, co rozkroili na drobne kawałeczki moją matkę i wstawili jej tu i tam bardziej wytrzymałe zamienniki, na co nawet dali jej certyfikat. Kiedyś jeden z nich przywiózł do domu silikonowe implanty i coś tam demonstrował, a oni ze starym wybierali, jaki rozmiar i ile gramów tego silikonu będzie najlepsze i najprzyjemniejsze w dotyku.

– Tak. No wiesz, ta cała medycyna estetyczna to przyszłość. Dobre rozwiązanie dla wielu kobiet. Nie krytykuj rodziców. Perspektywa i pogląd na wiele spraw zmienia się z wiekiem.

– Nie, ty kompletnie tego nie czujesz, Marcin. Ja nie mam normalnego domu! Moja matka co weekend sprasza te sztuczne lale na botoks party albo jakiś inny innowacyjny zabieg odmładzania, ewentualnie umawiają się na wyjazd na zakupy do pobliskich centrów handlowych. Ojciec jest właścicielem uzdrowiska i całego kurortu Złewidoki SPA. Tak dorastałam. Pałętając się gdzieś pomiędzy nimi i spełniając ich liczne oczekiwania – a to miałam ładnie śpiewać, a to grać na skrzypcach. Z tymi studiami też mnie nikt nie zapytał o zdanie. Powiem więcej, nawet bez problemu dostałam się na medycynę. Zaliczyłam trzy semestry i wycofałam się na początku czwartego. Rodzice jeszcze tego nie przetrawili. Przywiozłam do domu z powrotem wszystkie swoje rzeczy, nie jestem już na liście studentów. A wiesz co na to powiedział mój stary? Że znajdzie dojście do rektora i wszystko odkręci. Przygotował już nawet dla mnie narzeczonego.

– Przygotował?

– Co cię tak dziwi?

– Twój tata chyba pomylił epoki, nie sądzisz?

– Tak, dokładnie tak uważam. Przygotował dla mnie narzeczonego – jakiegoś bufona ze specjalizacją z tej balneologii. Mężczyznę z przyszłością, który kiedyś razem ze mną będzie zarządzać uzdrowiskiem. Tylko że nigdy nikt nie zapytał mnie o zdanie. Jak byłam małą dziewczynką, mogłam sobie jakoś z tym poradzić – uciekałam do kuchni, do pań kucharek, które przygotowywały posiłki dla wczasowiczów i podopiecznych ośrodka. Wypiekałam z nimi ciasta i torty, a później one pozwalały mi te torty ozdabiać przeróżnymi masami, lukrami i posypkami. Rozumiesz?

– Rozumiem, że nie mogę cię tak zostawić. Czuję się za ciebie odpowiedzialny niczym Mały Książę za lisa.

– Oswoiłeś mnie. Teraz musisz ze mną zostać! – Przewróciła oczami i uśmiechnęła się najpiękniej, jak tylko umiała to robić. Jej twarz nie oblała się ani jednym milimetrem rumieńca. Była pewna siebie, zdecydowana oprowadzić mnie po swojej duszy. A ja chętnie skorzystałem z tego uroczego zaproszenia pięknej nieznajomej. Wpadłem jak śliwka w kompot. Po same uszy.

[...]


Dojrzałość wzruszeń

Подняться наверх