Читать книгу Zapach kwiatów kawy - Ana Veloso - Страница 6

I

Оглавление

Kawa, uważała Vitória da Silva, była najcudowniejszą rośliną na świecie. Vitória stała przy otwartym oknie sypialni i spoglądała na pola. Wzgórza fazendy ciągnęły się aż po horyzont, pokryte łagodnie rozkołysanymi rzędami „zielonego złota”, które przez noc zmieniły kolor – ledwo ustały kilkutygodniowe opady deszczu, otworzyły się pąki. Krzewy pokryte były teraz białym, filigranowym kwieciem, a z daleka krajobraz wyglądał tak, jakby został przysypany delikatną warstwą cukru pudru.

Czy tak wygląda śnieg? – zastanawiała się nie po raz pierwszy Vitória. Jeszcze nigdy w życiu nie widziała śniegu. Jednak, pomyślała, z całą pewnością nie pachnie tak ładnie. Wciągnęła głęboko powietrze, w którym unosił się niezwykle delikatny zapach kawowego kwiecia, tak bardzo przypominający woń jaśminu. Zaraz po śniadaniu Vitória chciała wyjść i zerwać kilka gałązek, był to zwyczaj, którego nikt w jej rodzinie nie potrafił zrozumieć.

– Dlaczego nie wstawisz do wazonu paru ładnych kwiatów? – zwykł pytać ojciec. Kawę uważał za zwykłą roślinę użytkową, nie ozdobną.

Lecz Vitória nie zmieniła przyzwyczajeń. Kochała gałązki kawy, gdy – tak jak teraz, w połowie września – stały w pełnym rozkwicie, a ich subtelny aromat wypełniał dom. Kochała je też, gdy dojrzewały pierwsze owoce, a spod białych kwiatów błyskały zielone wisienki. Kochała je, gdy owoce dojrzewały i wisiały między zielonymi liśćmi wspaniale ciężkie i czerwone. Najbardziej kochała jednak gałązki, które miały kwiaty oraz owoce o różnym stopniu dojrzałości, jakby łączyły w sobie różne pory roku.

Czy istniała roślina o równie wielu obliczach? Kapryśna jak róża, a jednocześnie przynosząca zyski wyższe niż każda inna? Której owoce, ziarna kawy, były tak niepozorne z wyglądu, a zarazem miały tak wykwintny smak? Ta myśl przypomniała Vitórii o śniadaniu, na którym oczekiwano jej obecności. Z żalem zamknęła okno. Najchętniej nadal upajałaby się aromatem i widokiem kawowych pól. Jednak już teraz, wczesnym rankiem, krajobraz przygniatało ciężkie jak ołów gorąco. Później każdy ruch stanie się udręką. Im dłużej okna pozostaną otwarte, a zasłony rozsunięte, tym szybciej palące słońce przegna z pokoju troskliwie strzeżony chłód.

– Sinhá Vitória, proszę się pospieszyć! Wszyscy już na panienkę czekają. – Pokojówka znienacka stanęła w drzwiach, a jej mina jak zawsze odzwierciedlała przekonanie o własnej wyższości.

Vitória wzdrygnęła się.

– Zawsze musisz tak się skradać, Mirando? Nie potrafisz zachowywać się jak cywilizowany człowiek? Zanim otworzysz drzwi, masz najpierw pukać i czekać na odpowiedź, tyle razy już ci tłumaczyłam.

Ale czego się spodziewała? Miranda dopiero od niedawna była u nich na służbie. Uparte stworzenie pozbawione manier, które ojciec z dobrego serca odkupił od fazendera Sobrala – oczywiście nieoficjalnie, bo sprowadzanie niewolników było zabronione już od 1850 roku, a handel wewnętrzny surowo reglamentowany. Od ponad trzydziestu lat nie odbywała się publiczna sprzedaż świeżo przywiezionych Afrykanów. Kto potrzebował większej siły roboczej, musiał polegać na płodności swoich ludzi albo zaopatrywać się na czarnym rynku. A im bardziej zmniejszała się dostępność niewolników, tym staranniej trzeba było dbać o tych, których się posiadało. Obecnie fazender, właściciel ziemski, zastanawiał się nieco dłużej niż przed trzydziestu laty, zanim kazał obatożyć krnąbrnego Murzyna. Nikt już nie mógł sobie pozwolić na trzymanie chorej lub głodnej siły roboczej. A z pewnością nie Eduardo da Silva, ojciec Vitórii, który miał jedną z największych fazend w dolinie Paraíby i ponad trzystu niewolników nazywał swoją własnością. Zbyt wielu mu zazdrościło, by mógł sobie pozwolić na łamanie prawa czy naruszanie obowiązujących zasad moralnych, a zaliczano do nich również złe traktowanie czarnych. W dodatku jego żona bardzo poważnie traktowała nakaz chrześcijańskiej miłości bliźniego. Teraz siedzieli oboje w jadalni i czekali na córkę, która wyjątkowo się spóźniała, ponieważ kwiecie kawy zaprowadziło ją do świata marzeń.

– Powiedz rodzicom, że już idę.

– Dobrze, sinhá Vitória. – Miranda dygnęła niezgrabnie, obróciła się i zatrzasnęła za sobą drzwi.

– Dobry Boże! – Oburzona Vitória zaciągnęła brokatową zasłonę, narzuciła podomkę zdobioną prawdziwą brukselską koronką i przejrzała się w lustrze nad toaletką. Sprawnie splotła włosy w warkocz, który sięgał jej niemal do pasa, i spięła go w skromny kok na karku. Potem założyła domowe pantofle i wyruszyła do jadalni. Alma i Eduardo da Silva powitali ją spojrzeniami pełnymi wyrzutu.

– Vitória, moje dziecko – dona Alma zwróciła się do niej słabym głosem. Vitória podeszła do matki i pocałowała ją w czoło.

– Mamăe, jak się czujecie dziś rano?

– Bez zmian, kochanie. Ale teraz pomódlmy się, żeby twój ojciec mógł wreszcie zjeść. Wiesz, że mu się spieszy.

– Papai, tak mi...

– Cii! Później.

Dona Alma już złożyła dłonie i zmówiła krótką, poranną modlitwę. Z ciemnymi workami pod oczami, guzowatymi, reumatycznymi palcami i ciasno związanymi włosami przetykanymi licznymi pasmami siwizny wyglądała jak staruszka. A przecież Alma da Silva miała dopiero czterdzieści dwa lata, w tym wieku rozmaite damy z towarzystwa nadal tańczyły na balach i robiły słodkie oczy do mężów swoich przyjaciółek. Choć ich wystąpienia bywały śmieszne, Vitória pragnęła czasem, by matka również czerpała taką radość z życia i przestała odgrywać wieczną męczennicę.

– Amen – Eduardo da Silva niecierpliwie zakończył modlitwę, ledwo żona zdążyła wymówić ostatnie słowa.

– A zatem, droga Vitório, teraz możesz się usprawiedliwić, jeśli to właśnie chciałaś zrobić wcześniej. – Ojciec śmiało nadgryzł torrada, na którą nałożył ogromny stos białego sera i galaretki guaven. Jednak zarówno żona, jak i córka patrzyły na to z pobłażaniem. Eduardo da Silva wstawał codziennie o czwartej rano, pracował dwie godziny przy biurku, by o wschodzie słońca poświęcić się obowiązkom fazendera. Obchodził stajnie i senzalas, pomieszczenia niewolników, objeżdżał pola, oceniał kawowe krzewy, wydawał nadzorcom robotników polecenia na dany dzień i zawsze znajdował czas, by rzucić jakieś miłe słowo kowalowi lub dojarce. Około ósmej wracał, by razem z żoną i córką zjeść śniadanie – rytuał, który uznawał za święty. Nic dziwnego, że był wtedy wygłodniały i czasami naruszał zasady obowiązujące przy stole.

Teraz otarł okruchy z brody równie wspaniałej, co cesarska.

– Papai, wybaczcie mi. Rzeczywiście całkiem zapomniałam, że musicie dziś jechać do Vassouras. Ale sami widzieliście, że kawa zakwitła. Czyż nie jest cudowna?

– Tak, tak, zdaje się, że zbiory będą udane. Mam tylko nadzieję, że senhor Afonso nie pomyślał dziś rano tak samo i że znowu się nie wycofa.

– Nie, nie zrobi tego, papai. Nawet najbogatsze zbiory nie mogą go już uratować. Tym razem sprzeda.

– Niech Bóg cię wysłucha, Vita. Ale z Afonsem nigdy nie wiadomo. Jest szalony i nieobliczalny. Podasz mi, proszę, bułki?

Kosz z pieczywem stał tuż przed doną Almą, która chciała uprzedzić córkę. Jednak gdy wyciągnęła rękę, zatrzymała się, a jej twarz wykrzywił grymas bólu.

– Mamăe? Poczuliście się gorzej?

– Te bóle są po prostu straszne. Ale nie przejmujcie się mną, poślę po doktora Vieirę. Jego środek przeciwbólowy podczas ostatniego ataku zdziałał cuda. Będziesz mógł obejść się dziś bez Féliksa? – spytała męża.

Félix był w Boaviście chłopcem do wszystkiego. Miał czternaście lat, był wysoki i postawny. Nie dało się go jednak zatrudnić przy zbiorach – nie mówił, a na docinki niewolników potrafił odpowiadać tylko pięściami. Po kilku tygodniach pracy na polach, kiedy Félix wracał co wieczór z paskudnymi ranami, ojciec Vitórii postanowił zatrzymać chłopca w domu. Potrzebowali kogoś na posyłki i do noszenia ciężarów. Worki z ryżem, półtusze wieprzowe, beczki wina – zawsze się coś znalazło. Z czasem chłopak nauczył się naśladować obyczaje państwa i można mu było zlecać nie tylko najprostsze zadania.

– I to dzisiaj! – lamentowała dona Alma. – Kiedy macie tyle innych spraw na głowie.

Vitória spojrzała na matkę pytająco. Tyle innych spraw? Oczywiście zawsze miała dużo do zrobienia. Odkąd matkę osłabiła choroba, Vitória przejęła prowadzenie domu. Ale cóż takiego miało się dzisiaj zdarzyć, co wykraczało poza jej zwykłe obowiązki?

– Ach, kochanie, nie przekazałam ci jeszcze? Pedro zapowiedział się na dziś wieczór i przywiezie kilku przyjaciół. Między innymi siostrzeńca cesarza. Postaraj się więc, żeby tak ważnym gościom niczego nie brakowało.

Vitória zmarszczyła czoło. Czy matka celowo tak późno poinformowała ją o wizycie? Nie, dona Alma mogła być chorowita i obolała, ale wciąż była pełną poświęcenia matką, która nigdy świadomie nie zaszkodziłaby córce. Z drugiej strony w ostatnim czasie coraz częściej zdarzało się, że Vitória jako ostatnia dowiadywała się o wyjątkowych wydarzeniach – a przecież to na nią spadała wtedy cała praca.

Ta wizyta zaś z pewnością wymagała przygotowań. Ważni goście, można pęknąć ze śmiechu! O ile znała swojego brata Pedra, wpadnie on z hałaśliwą gromadą niewychowanych chłopaków. W mgnieniu oka pochłoną wyszukane potrawy, nie chwaląc ich choćby jednym słowem. Będą wlewać w siebie drogiego burgunda niczym zwykłą wodę, a po ich pobycie salon jeszcze przez wiele dni pachnieć będzie papierosowym dymem.

Najchętniej, bez względu na rodowód owych młodzieńców, postawiłaby przed nimi prostą potrawę z carneseca, suszonej na słońcu wołowiny, którą – Vitória była tego pewna – spożyliby z większym apetytem niż najwykwintniejsze specjały. Ale niech będzie, jak ma być. Rodzinie i gościom winna była przygotowanie potraw odpowiednich do ich stanu. W końcu Boavista stanie się dziś największą fazendą w całej okolicy – jeśli wszystko pójdzie dobrze, a senhor Afonso w ostatniej chwili znowu się nie wycofa.

Tym razem była duża szansa, że interes pójdzie gładko. Przed trzema laty rekordowe zbiory ledwo uratowały Afonsa Soaresa przed ruiną, w którą fazenda popadła przez jego skłonność do hazardu. Teraz jednak nie pomogą mu najobfitsze nawet plany. Afonso, w każdym razie tak przebąkiwano, grając w stolicy, stracił niemal cały majątek. Jeśli chciał zachować przynajmniej siedzibę i zapewnić rodzinie minimum komfortu, musiał się wreszcie rozstać z gruntami graniczącymi z Boavistą.

– Muszę jechać. Vita, gdy tylko Félix wróci, mogłabyś pójść z nim do piwniczki i wyjaśnić mu, gdzie się co znajduje i jak się ma obchodzić z butelkami? Sądzę, że dorósł już do takiej odpowiedzialności. Możecie też od razu przynieść laffite z 1874 – dziś wieczór z pewnością będziemy mieli okazję świętować. – Eduardo da Silva mrugnął do córki, czule pożegnał się z żoną i energicznym krokiem opuścił pokój.

Przez chwilę przy stole panowała przygnębiająca cisza, jak to zwykle bywało, gdy matka i córka nagle zostawały same. Nie zdarzało się to często, w Boaviście goście przychodzili i wychodzili niemal bez przerwy. Lekarz regularnie zaglądał do swojej najbardziej dochodowej pacjentki, pastor pojawiał się kilka razy w tygodniu, by raczyć się winem senhora Eduarda, ten i ów sąsiad wpadał przy okazji, gdy przejeżdżał obok fazendy, podróżując w interesach do stolicy Rio de Janeiro czy choćby do najbliższego miasta Vassouras. Dekorator Lourenço i mademoiselle Madeleine, modystka, częściej, niż to było konieczne, świadczyli paniom swe usługi i, oczywiście, co jakiś czas odwiedzał dom Pedro. Zatem nieustannie ktoś był w pobliżu, a niemiła cisza między doną Almą i Vitórią nie miała okazji powstać.

– Mamăe – zwróciła się wreszcie Vitória do matki. – Od kiedy wiedzieliście o wizycie Pedra?

– Ach, kochanie, to niewybaczalne, że powiadomiłam cię dopiero dzisiaj. Ale gdy dotarł do mnie list – to było jakieś trzy dni temu – miałam tyle innych spraw na głowie, że zupełnie zapomniałam cię poinformować.

– Już dobrze. Ile osób przywiezie?

– Zapewne trzy. Wyobraź sobie, że jeden z nich to Joăo Henrique de Barros, a jeśli się nie mylę, tak nazywa się zięć kuzynki księżniczki Isabel!

– Mamăe, z całym szacunkiem dla waszej głębokiej znajomości cesarskiego drzewa genealogicznego – jakie to ma znaczenie? Po pierwsze, Joăo Henrique de Barros nie jest rzadkim nazwiskiem. Po drugie, nawet jeśli to naprawdę zięć kuzynki dony Isabeli, i tak może się okazać zwyczajnym złodziejem.

– Dziecko!

Często już prowadziły taką dyskusję i nigdy nie doszły do porozumienia. Dona Alma była przekonana, że właściwe pochodzenie warte jest więcej niż wszelkie cnoty i wszystkie bogactwa świata. Vitória do tej pory nie rozumiała, dlaczego matka została żoną Eduarda da Silvy. Gdy się pobrali, Eduardo był niewiele więcej niż rolnikiem, który miał na tyle rozumu i dalekowzroczności, by wyemigrować do Brazylii i poświęcić się uprawie kawy.

W krótkim czasie pracowitość i rosnący na całym świecie popyt na „zielone złoto” uczyniły z Eduarda da Silvy bogatego człowieka – ale tylko przypadkowi zawdzięczał swe wyniesienie do stanu szlacheckiego. Po tym, jak pospieszył z pomocą mało ważnemu członkowi rodziny cesarskiej, który miał wypadek podczas jazdy konnej, i uratował mu życie, został nagrodzony przez doma Pedra II tytułem barona. Eduardo da Silva, portugalski imigrant, który z najpośledniejszego stanu dzięki ciężkiej pracy wyrósł na pana na Boaviście, stał się barăo de Itapuca. A dona Alma, jedyna córka zubożałego szlachcica, została wreszcie uwolniona od hańby, jaką było małżeństwo z kimś niższego pochodzenia.

– Zastanawialiście się już, mamăe, nad jadłospisem? Jeśli ci panowie rzeczywiście są tak ważni, musimy wywrzeć na nich jak najlepsze wrażenie. Co nie będzie takie proste, bo nic już nie zostało z zupy truflowej i włoskiej szynki.

– No tak... razem z Luizą coś wymyślicie – odparła dona Alma wymijająco. Luiza była kucharką, która gotowała dla nich od wieków, a dzięki wielkiemu doświadczeniu nie pozwalała niczemu wyprowadzić się z równowagi.

– Odprowadź mnie teraz, proszę, do mojego pokoju, muszę trochę odpocząć – dodała kobieta.

Typowe, pomyślała Vitória. Podała matce ramię i poprowadziła ją ku schodom. Gdy tylko zdarzało się coś wyjątkowego i trzeba było wykazać się większą pomysłowością czy aktywnością, dona Alma stwierdzała, że jest niedysponowana. Jakaż niesprawiedliwość! Ona, Vitória, musiała w wieku siedemnastu lat ponosić odpowiedzialność za niezakłócony bieg codziennego, domowego życia, a jak dziękowała jej za to matka? Cierpiętniczą miną, na widok której oponentowi nie przedostawało się przez gardło słowo krytyki.

Vitória postanowiła tym razem nie ulec życzeniu matki i nie odprowadzać jej na piętro. Zbyt dużo miała do zrobienia, by tracić czas na żmudną procedurę. Matkę należało wspierać w drodze do pokoju, a gdy już zasiadła w fotelu, żądała koca, modlitewnika, robótki ręcznej lub, czego Vitória musiała dziś za wszelką cenę uniknąć, rozmowy na temat choroby, przez którą według niej Pan Bóg nauczał pokory.

– Mirando, chodź tu i zaprowadź donę Almę do jej pokoju.

– Tak jest, sinhá Vitória. – Dziewczyna czekająca do tej pory w drzwiach jadalni, by posprzątać po posiłku, gdy rodzina wstanie od stołu, podbiegła spiesznie.

– Stosownym krokiem, Mirando. W domu się nie biega – to miejsce spokoju oraz odpoczynku i takim ma pozostać. – Vitória ostro spojrzała na niewolnicę. – Gdy tylko pomożesz donie Almie ze wszystkim, czego jej potrzeba, wrócisz tutaj. Najszybciej jak możesz, ale stosownym krokiem, zrozumiałaś?

– Tak jest, sinhá.

Dona Alma, milcząc, rzuciła córce sceptyczne spojrzenie. Zdawała się rozumieć, że to małe upomnienie miało być demonstracją gospodarskich kompetencji. Z lekkim westchnieniem chwyciła ramię Mirandy, drugą ręką zebrała czarną suknię z tafty i mozolnie podreptała po schodach.

– Mamăe, odpocznijcie dobrze. Później do was zajrzę – zawołała za nią Vitória. Znowu miała wyrzuty sumienia.

Podeszła do okna, by raz jeszcze spojrzeć na białe piękno lśniące w porannym słońcu. Cóż za widok! Już choćby z tego powodu opłacało się mieszkać z dala od dworu i w Rio de Janeiro uchodzić za prostą wieśniaczkę.

Pomimo całej czekającej na nią pracy wybierze się dziś na mały spacer po polach kawy. Kilka ładnych gałązek doskonale się nada na odświętnie nakryty stół; białe kwiecie będzie idealnie harmonizować z adamaszkowym obrusem i delikatną porcelaną Limoges. Tak, zręcznie ułoży gałązki w weneckim, kryształowym wazonie i nikomu nie przyjdzie nawet do głowy, że nie jest to drogocenny okaz botaniczny.

Ale najpierw mniej przyjemne zadania. Musiała pilnie porozmawiać z kucharką i razem z nią przejrzeć zapasy. Luiza od lat sprawowała nadzór nad kuchnią, będzie wiedziała, co zdołają przygotować do wieczora, a czego nie.

Vitória zaciągnęła zasłony w jadalni, by również tu w miarę możliwości zapobiec wpadaniu gorącego powietrza. Aż do wieczora pomieszczenie nie będzie używane.

Rodzina da Silva prawie nigdy nie jadła razem obiadu. Eduardo, w ciągu dnia najczęściej w drodze, zajeżdżał do szynku lub jadł z nadzorcami robotników, którzy na skraju pola urządzili prymitywną kuchnię. Alma da Silva cierpiała na chroniczny brak apetytu i rezygnowała z obiadu. A Vitória tak się najadała na śniadanie, że przed południem nigdy nie odczuwała głodu – a jeśli już, wtedy polecała, by podano jej na werandzie lekką przekąskę lub owoce.

W drodze do kuchni spojrzenie Vitórii padło na oszkloną szafkę, w której odbijała się jej postać. O, nieba, wciąż była w podomce! Pobiegła szybko do pokoju i założyła cienką, ale mocną, perkalową suknię i solidne buty. W takim upale nie nosiła gorsetu, lecz skoro widzieli ją tylko służący, nie budziła niczyjego oburzenia.

Dziewczyna cicho zamknęła za sobą drzwi. Nie chciała, żeby matka zawołała ją do siebie. Z pokoju leżącego po drugiej stronie korytarza dobiegało stłumione mamrotanie. Dona Alma zdawała się angażować Mirandę dłużej, niż to było konieczne. Vitória niemal współczuła służącej, która prawdopodobnie musiała wysłuchiwać niekończących się utyskiwań na cały świat w ogólności, a szczególnie na ten wstrętny, zapomniany przez Boga zakątek. Chociaż Brazylia ogłosiła niepodległość już ponad sześćdziesiąt lat temu, dona Alma nadal traktowała kraj jak portugalską kolonię. Nieprzerwanie uskarżała się na nieludzkie warunki życia, wilgotny, gorący klimat i dziką ludność, której najwyraźniej brakowało porządnych obyczajów. Jak inaczej wytłumaczyć mieszanie się ras, fakt, że obok białych, czarnych oraz Indian pojawiało się mnóstwo poddanych nieokreślonego koloru skóry? I że było ich coraz więcej?

Vitória przemknęła na dół. Gdy dotarła do holu, zawołała Mirandę. Matka niech polamentuje innego dnia, dziś przyda się każda para rąk.

Miranda zamknęła drzwi do pokoju dony Almy i zeszła po schodach.

– Dobrze, ty bezużyteczne stworzenie. Dość się nagadałaś. Gdy posprzątasz ze stołu, wypolerujesz srebra i dokładnie odkurzysz każdy przedmiot w salonie. Ale żebyś znowu czegoś nie popsuła!

Następnie Vitória, tupocząc w topornych butach, udała się do kuchni.

– Sinhazinha, w jakim ty biegasz stroju? – Kucharka uniosła głowę znad miski, w której właśnie zagniatała ciasto, i spojrzała krytycznie na Vitórię. Jako jedyna wśród niewolników zwracała się do córki pana domu na „ty” i również jako jedyna nazywała ją „sinhazinhą”. Vitórii podobało się to czułe zdrobnienie od „sinhá”, które z kolei stanowiło uproszczoną formę stosowaną przez czarnych zamiast „senhora” bądź „senhorita”. Również tylko Luiza pozwalała sobie otwarcie wypowiadać przy niej swoje zdanie. Pozostali niewolnicy czcili kucharkę niczym świętą. Byli przekonani, że posiada magiczną moc. Vitória czasami skłaniała się ku tej opinii, nawet jeśli uważała wszelkie zabobony, a przede wszystkim niezwykle silny wśród niewolników kult czarów, za bezsprzeczne bzdury. Luiza była chudą kobietą w nieokreślonym wieku. Vitória dawała jej około pięćdziesiątki, jednak anegdoty opowiadane przez Luizę w chwilach, gdy stawała się rozmowna, pozwalały przypisywać jej znacznie bardziej zaawansowany wiek. Dla Vitórii pozostawało niejasne, dlaczego Luiza uparcie zatajała, ile naprawdę ma lat. Czy sądziła, że w ten sposób zwiększa swą atrakcyjność? Śmieszne. Kucharka była wysuszona, stara, miała bardzo ciemną skórę i właśnie dlatego, jak uważała Vitória, nie przysługiwało jej prawo, by krytykować wygląd sinhazinhy.

– Co ci się nie podoba w moim stroju, Luizo?

– Dziecko, dziczejesz. Wyglądasz jak chłopka w tych okropnych butach i znoszonej sukni. I do tego bez gorsetu. Gdyby senhor Eduardo cię tak zobaczył...

– Ale papai tego nie zobaczy i kropka. A dziś wieczór, gdy przyjadą goście, mnie nie rozpoznasz.

– Jacy goście?

– Przyjeżdża Pedro z trzema przyjaciółmi.

– Najwyższy czas, żeby pokazał się w domu – wymruczała Luiza. Jej zrzędliwy ton nie zmylił Vitórii. Wiedziała, że kucharka uwielbia Pedra i cieszy się z jego wizyty.

– Kto wie, co znowu zgotował? I co go przygnało do domu w środku tygodnia? – mówiąc to, Luiza ponownie zanurzyła w cieście chude, lecz silne ręce.

– Też się już nad tym zastanawiałam. Ale ponieważ przyjeżdża z przyjaciółmi, mężczyznami wysokiego stanu, okazja może być wyjątkowo radosnej natury. Tak czy siak, musimy coś wymyślić, w końcu papai również będzie miał wieczorem powód do świętowania.

Kucharka przybrała zamyślony wyraz twarzy, jednak nieprzerwanie zagniatała ciasto, angażując w ten proces całe ciało.

– Assado de porco – powiedziała nagle. Jej ton nie dopuszczał sprzeciwu. – Pedro uwielbia moją pieczeń wieprzową. Innym panom też zasmakuje; młodzi mężczyźni potrzebują porządnego jedzenia. Do tego możemy podać nadziewane kartofle, choć moim zdaniem dużo lepiej pasują pieczone korzenie manioku. Ale dona Alma się sprzeciwi.

– Gadanie! Maniok będzie w sam raz. – Vitória uwielbiała żółtozłote pieczone plasterki korzeni, na zewnątrz chrupkie, a w środku mączne, o słodkawym smaku. Jedną cechę manioku ceniła jednak szczególnie – była to całkowicie nieeuropejska potrawa. Wyższe sfery Brazylii we wszystkim naśladowały Stary Kontynent, lecz nigdy nie osiągały równego stopnia wyrafinowania, a Vitória od dawna miała dość tych zwyczajów.

Luiza uniosła brew.

– Dziecko, dziecko... – Zdawała się zawsze rozumieć skryte pobudki Vitórii. – Wybrałaś maniok tylko dlatego, że dona Alma go nie chce.

– A nawet jeśli... Sama przecież powiedziałaś, że maniok będzie znacznie lepiej pasować do pieczeni. A ponieważ mamăe woli nie brać udziału w przygotowaniach, ja decyduję. I niech tak zostanie.

Luiza nie potrafiła powstrzymać uśmiechu. Dziecko całkowicie wdało się w ojca, w każdym razie pod względem temperamentu i charakteru. Jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny, Vitória bardziej przypominała matkę z jej smukłą sylwetką, przezroczystą bielą skóry i falującymi, czarnymi włosami. Jednak w przeciwieństwie do dony Almy miała błękitne oczy. Obramowane wspaniałymi, długimi, czarnymi rzęsami oczy Vitórii lśniły barwą przypominającą niebo w czysty, czerwcowy poranek, gdy widoku nie przesłania nawet jedna chmurka lub pyłek. Była pięknością, ta jej sinhazinha z niewiarygodnie jasnymi oczami, których jedyną wadą było, że spoglądały poważniej, niż powinny u młodej dziewczyny.

– Co się tak przyglądasz?

Luiza spuściła wzrok i zdawała się całkowicie koncentrować na ugniataniu ciasta.

– No dobrze, już widzę, że masz znowu jeden z tych swoich milczących dni. Proszę bardzo, łaskawa pani, zachowaj swoje niemożliwe do wypowiedzenia myśli dla siebie. – Vitória odwróciła się na obcasie. W drzwiach raz jeszcze odezwała się do Luizy. – Jakby co, znajdziesz mnie w bieliźniarni.

Następnie Vitória musiała sprawdzić stan obrusów i pościeli. Co prawda wszystko regularnie prano i krochmalono, jednak z powodu tropikalnych upałów i wysokiej wilgotności powietrza plamy od wilgoci tworzyły się czasem bardzo szybko, więc rzeczy nie były tak pachnące i czyste, jak można by oczekiwać w domu tej rangi, co jej. Bardzo prawdopodobne, że przyjaciele brata spędzą noc tu, w Boaviście, bo najbliższy hotel znajdował się w Vassouras, a od żadnego gościa nie można było wymagać dwugodzinnej jazdy nocą wierzchem, nie mówiąc już o powozie. Po deszczu drogi wciąż były błotniste i trudno przejezdne, w dodatku czaiły się na nich liczne niebezpieczeństwa w postaci jadowitych pająków lub band wyjętych spod prawa opryszków. Poza tym gościnność nakazywała, by zaproponować panom nocleg. W domu było dość miejsca. Posiadłość z sześcioma sypialniami i dwoma łazienkami na piętrze była właściwie o wiele za duża dla rodziny da Silva. Ojciec budował dom z myślą o licznym potomstwie, lecz jego pragnienie się nie spełniło. Dona Alma urodziła co prawda siedmioro dzieci, jednak troje z nich zmarło już w niemowlęctwie. Kolejne w wieku jedenastu lat zabrała cholera, która szalała w roku 1873, a starszego brata Vitórii powalił tężec po tym, jak skaleczył się o zardzewiały płot. Zostali tylko ona i Pedro, który jedynie sporadycznie odwiedzał dom.

Vitória wyjęła z szafy największy obrus i rozpostarła go. Bardzo słabo pachniał lawendą. Skoro będzie ich siedmioro, należało oczywiście nakryć do największego stołu. Obrus wydawał się w porządku. A do tego pasujące serwetki z kunsztownym haftem. Vitória dokładnie sprawdziła, czy nie są poplamione, pożółkłe lub dziurawe, ale nic nie odkryła. Tym lepiej. Ostrożnie złożyła obrus i schowała serwetki, po czym zamknęła drzwi starej, wiśniowej szafy, która, tak samo jak jej zawartość, należała do wyprawy matki.

W chwili gdy Vitória chciała opuścić bieliźniarnię, jej spojrzenie padło na balową suknię wiszącą na wieszaku obok drzwi. Po przyjęciu u Gonzagów suknię oddano do krawcowej, żeby wykonała kilka poprawek. Vitória tańczyła z takim zapałem, że koronka na ramieniu się poluzowała, a dolna falbanka odpruła się w kilku miejscach. Dzięki Bogu nie zauważył tego nikt oprócz niej – i oczywiście matki – bo pozostali goście byli w równie upojnym nastroju, jak ona sama.

Co za bal! Rogério, jej najzagorzalszy adorator, tak dziko obracał nią w tańcu, że Vitórii całkiem zakręciło się w głowie. Po prawdzie winny temu mógł być także szampan, który Edmundo, ten nudziarz, spieszył podać jej po każdym tańcu.

– Vita – powiedział, celowo zwracając się do niej imieniem, którego używali tylko najbliżsi. – Vita, wyglądasz na wykończoną. Wypij kieliszek, szampan dobrze ci zrobi. – Jeśli liczył na miłe pogaduszki, to był głupszy, niż wyglądał. Któż chciałby rozmawiać z Edmundem, skoro sprowadzona aż z Rio orkiestra grała tak porywające walce, polki i mazurki? Edmundo mógł ją przecież poprosić do tańca, zamiast nieustannie wodzić za nią tym psim wzrokiem. Ale skoro taniec nie był jego mocną stroną...

Teraz przepiękna suknia, świeżo uprana i uprasowana, wyglądała jak nowa. Praczka musiała ją niedawno odnieść. Tym niemniej Vitória zezłościła się, że jej o tym nie poinformowano. A gdyby nie znalazła przypadkiem sukni? Takiego stroju nie zostawia się po prostu w rogu bieliźniarni! Zdjęła wieszak z haczyka i przyjrzała się kreacji. Marzenie! Błękitny jedwab idealnie harmonizował z barwą oczu Vitórii i w niezwykle elegancki sposób podkreślał śnieżnobiałą cerę. Drobniutkie, białe pąki róż zdobiące długą spódnicę sprawiały wrażenie niewinnych i tworzyły fascynujący kontrast wobec bardzo śmiałego dekoltu.

Vitória przycisnęła suknię do talii i spojrzała na nią od góry. Toporne buty wystające spod materiału wywołały jej śmiech, ale nie powstrzymały od przetańczenia paru kroków w rytmie walca i zakręcenia kilku piruetów. Cicho zanuciła melodię Walca wiedeńskiego, przy której niedawno płynęła po sali, i gdyby Rogério nie trzymał jej tak mocno – może odrobinę za mocno? – z pewnością straciłaby przytomność.

Jak przetrwa do następnego wielkiego balu? Trzy niekończące się tygodnie! Ale przynajmniej wesele Rubema Araújo z Isabel Souzą zapowiadało się na wyjątkowe wydarzenie. Zaproszono ponad dwustu gości, a Souzowie nie poskąpią niczego, bo mieli powód do radości, że znaleźli tak dobrą partię dla swojej bezbarwnej córki. Wreszcie jakaś okazja, by się porządnie wystroić! Oczywiście Vitória nie będzie mogła ponownie założyć błękitnej sukni, w końcu goście zjawią się ci sami, co na przyjęciu u Gonzagów. Ale może tę wiśniową? Stanowiła wyjątkowy przykład wyszukanej elegancji, wspaniale podkreślający białą cerę i czarne włosy Vitórii.

Dziewczyna została gwałtownie oderwana od tych rozważań. Do izby weszła Miranda.

– Sinhá Vitória, ktoś z wizytą. Nie ośmieliłam się go wprowadzić.

Och, miejmy nadzieję, że nie był to nikt ważny! Mirandzie co prawda surowo przykazano, by nie wpuszczała do domu obcych, ale mogło przecież chodzić o kogoś, kogo dziewczyna nie zdążyła jeszcze poznać w ciągu trzech miesięcy, kiedy przebywała w Boaviście. O bankiera Veloso lub wdowę Almeidę.

Jednak w drzwiach stał mężczyzna, którego także Vitória nigdy dotąd nie widziała. Buty miał ubłocone, a ubranie – wskazujące na kogoś niskiego pochodzenia – równie brudne. Wyglądało na to, że odbył długą podróż. Zdjął skórzany kapelusz, który, jak dowodził odcisk na czole, musiał tkwić na jego głowie przez wiele godzin. Długie do ramion włosy były związane na karku, ale kilka kosmyków się uwolniło. Zwisały luźno na twarzy, nadając przybyszowi zuchwały wygląd. Wokół bioder nosił pas, przy którym tkwił duży rewolwer.

Wyjątkowo niezwykły gość. Sądząc po ubiorze, mógł to być gaucho, rolnik z południa kraju. Czarne włosy i nieco skośne oczy mogły też należeć do caboclo, indiańskiego mieszańca, jakich wielu błąkało się w tych dniach po okolicy w poszukiwaniu pracy. Jego postawa nie była jednak typowa ani dla prostego rolnika, ani caboclo. Głowę trzymał uniesioną wysoko i patrzył na Vitórię w sposób, którego z pewnością nie dało się określić jako poddańczy i który spowodował, że przeszył ją zimny dreszcz. Czy był przestępcą? Kto w biały dzień nosił u boku rewolwer? Oddech Vitórii niezauważenie przyspieszył. Była zdana sama na siebie, po schorowanej matce czy niezdarnej Mirandzie nie mogła się spodziewać pomocy. Luiza przebywała w kuchni z tyłu domu, gdzie nie usłyszałaby żadnych odgłosów napadu, a Félix pewnie już dawno znajdował się w drodze do Vassouras.

– Dobry człowieku, pomylił pan drzwi. Wejście dla posłańców i dostawców znajduje się z tyłu domu – jak w przypadku wszystkich gospodarstw w tym kraju. A jeśli chce nam pan coś sprzedać, to niczego nie potrzebujemy. – Nim mężczyzna zdołał powiedzieć choćby słowo, Vitória zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. W tej samej chwili zezłościła się na siebie za tę przesadną reakcję. Doprawdy, zaczęła już widzieć duchy! Bandyta – miała po prostu zbyt bujną wyobraźnię. Mężczyzna zapewne był handlarzem, który chciał jej sprzedać nożyce, narzędzia do pracy w polu lub nasiona nowej odmiany kukurydzy. Przez boczne okno obserwowała, jak z idealną gracją wskakuje na konia i odjeżdża z podwórza. Koń wyglądał na równie wyczerpanego, jak sam mężczyzna, jednak był wyraźnie szlachetniejszej krwi. Dziwne, pomyślała Vitória, tak wspaniałe zwierzę w posiadaniu podobnego człowieka. Liczba toreb, tobołków i worków, którymi obładowany był koń, pozwalała wnioskować, że mężczyzna rzeczywiście zajmował się handlem. A jeśli tak, to, powiedziała sobie Vitória, jej reakcja była zapewne całkiem słuszna. Do czego by to doprowadziło, gdyby jacyś żałośni petenci ośmielali się dzwonić do frontowych drzwi. Potem zaczną może jeszcze siadać w miękkich fotelach w holu i żądać częstowania ich kawą!

W Boaviście nie odprawiano nikogo. Każdy handlarz mógł oferować swoje towary, każdy biedak otrzymał talerz zupy, każdy przejeżdżający żołnierz mógł ugasić pragnienie swoje i konia. Ale wszyscy zgłaszali się przy tylnym wejściu, gdzie przyjmowani byli przez Mirandę, Féliksa lub innego domowego niewolnika. Tylko osoby przybyłe z oficjalną wizytą do rodziny da Silva, w sprawie prywatnej lub w interesach, miały prawo dzwonić do frontowych drzwi.

Vitória pokręciła głową. Wciąż nie mogąc uwierzyć w bezczelność mężczyzny, udała się do jadalni. Miranda polerowała srebrny nóż – dopiero drugi, ponieważ na stole błyszczał tylko jeden, a reszta zastawy leżała matowa i szara na nieporządnej kupce.

– Idź do tylnych drzwi i sprawdź, czego chce od nas ten śmieszny typ. Ale tak czy siak go odpraw. Wydaje mi się, że nie ma czystych zamiarów.

– Tak jest, sinhá. – Miranda głośno upuściła nóż na palisandrowy stół i pospiesznie odeszła. Niedługo potem wróciła. – Nikogo tam nie było, sinhá Vitória.

Bardzo dziwne. Jak zawsze. Vitória nie chciała sobie dłużej łamać głowy nad zagadkowym mężczyzną.

Miranda stała niezdecydowana przed swoją panią i czekała na jej reakcję.

– Co tak stoisz i się gapisz? Siadaj i poleruj srebro. Wyświadcz mi też przysługę i postaraj się nie niszczyć przy tym tego pięknego stołu po babce dony Almy, dobrze?

Miranda usiadła. Zatopiona w myślach Vitória także przysunęła sobie krzesło i spoczęła przy stole. Przez szparę w zasłonie wpadał pojedynczy promień słońca, skierowany prosto na perski dywan przed kredensem. Tańczyły w nim drobiny kurzu. Nieobecne spojrzenie Vitórii wędrowało, aż zatrzymało się na obrazie wiszącym nad bufetem. Alma i Eduardo da Silva w salonie nowej fazendy Boavista, Anno Domini 1862. Matka w różowej sukni z szeroką krynoliną odpowiadającą ówczesnej modzie – niewiarygodne, że dona Alma była kiedyś taką pięknością. Ojciec sprawiał wrażenie wyjątkowo surowego, ale należało to zapewne przypisać dawnym gustom i ręce artysty. W każdym razie Eduardo prezentował się na obrazie jako bardzo przystojny mężczyzna, a na jego ozdobionej sumiastym wąsem twarzy lśniła duma oraz inteligencja.

Głośny brzęk wyrwał Vitórię z chwili zamyślenia. Miranda upuściła wypolerowany nóż na pozostałe i spoglądała na nią przestraszona.

Tym razem Vitória nie skrzyczała Mirandy, dość już ją upominała. Kiedyś dziewczyna nabędzie takich manier, jakich od niej oczekiwano. Vitória bez słowa wstała i wyszła. Dość próżnowania! Jeśli chciała się uporać ze wszystkim, co było do zrobienia, nie mogła tracić czasu. Jeden z niewolników był podobno bardzo chory. Kiedy Félix wróci z Vassouras z lekarzem, będzie musiała razem z nim zajrzeć do młodego Murzyna. Sporadycznie zdarzał się przecież symulant, który albo wymigiwał się od pracy, albo chciał zostać odizolowany od pozostałych niewolników, by zaryzykować ucieczkę.

Następnie Vitória musiała zająć się skargą na nadzorcę oskarżanego o kradzież żywności przeznaczonej dla niewolników. Ciężki zarzut – jeśli Vitória uzna, że w opowieści kryje się ziarno prawdy, będzie musiał wkroczyć ojciec. W najgorszym przypadku zwolni Seu Franco, co niezbyt by ją zasmuciło. Mężczyzna był nie do zniesienia. Następnie chciała zajrzeć do klaczy, która ze zranionym kopytem stała w stajni i zdawała się tęsknić za wspólnymi przejażdżkami równie mocno, jak Vitória.

Po odpoczynku w południe – z którego z pewnością nie zrezygnuje, gdyż wieczór zapowiadał się na długi – musiała załatwić kilka spraw przy biurku. Miała do przejrzenia rachunki i listy dostawców; zadanie, które powierzył jej ojciec, gdy odkrył jej zadziwiający talent do liczb. Poza tym nie odmówi sobie lektury gazety, w której gorliwie śledziła kursy kawy od niedawna sprzedawanej na giełdzie w Rio de Janeiro.

Ale najpierw, zanim upał stanie się nie do zniesienia, Vitória chciała pójść na pola. Obwiązała się prostym fartuchem, na głowę włożyła słomiany kapelusz, wzięła koszyk oraz nóż i wyszła z domu. Droga prowadziła przez mały, przydomowy zielnik. Za drewnianym ogrodzeniem, całkiem już wyblakłym i popękanym od słońca oraz deszczu, wąska ścieżka skręcała na pola. Największy ich obszar zajmowały krzewy kawy, ale uprawiano również zboże, kukurydzę, warzywa i owoce. Trzeba było przecież wyżywić trzystu niewolników, a oprócz tego pięćdziesiąt krów, dwadzieścia koni, sto świń i prawie dwieście kur.

Gdy po krótkim marszu Vitória dotarła do pierwszego pola kawy, na jej górnej wardze zebrały się krople potu. Słońce na bezchmurnym niebie prażyło już niemiłosiernie, a była dopiero godzina dziesiąta. Nawet najmniejszego powiewu. W ciągu dnia, oceniała Vitória, temperatura z pewnością wzrośnie do trzydziestu pięciu stopni. I to jeszcze przed nastaniem wiosny! Musiała się pospieszyć, jeśli nie chciała wrócić do domu zlana potem. Ujęła krzew i ostrożnie obcięła kilka wyjątkowo pięknych gałązek. Tak samo postąpiła przy trzech kolejnych krzakach, aż napełniła kosz. Potem poprawiła kapelusz na głowie i udała się w drogę powrotną. Jakże odświeżająca byłaby teraz kąpiel w Paraíbie! Ale Vitória natychmiast odrzuciła ten pomysł. Tego dnia z pewnością nie mogła spędzić, pluskając się w rzece. Poza tym po obfitych deszczach Paraíba niosła znacznie więcej wody. Zwykle niemrawo wiła się przez okolicę, ale teraz wezbrała w rwący i podstępny strumień, w którym nie należało pływać. Z daleka wyglądał jednak niewinnie, pobłyskując niczym jasna, jedwabna wstążka pośród zieleni wzgórz. Vitória stała około pół kilometra od rzeki. Dostrzegała tylko jej zarysy. Nie miała najlepszego wzroku, ale zupełnie nie potrafiła zaprzyjaźnić się z okularami, które ojciec przywiózł jej aż z Francji. Potężne drzewa otaczające brzeg i gliniastą drogę wiodącą wzdłuż rzeki do Vassouras znała na tyle dobrze, by umieć je sobie wyobrazić. Coś jednak zakłócało znajomy widok. Czyżby na drodze zabłąkała się krowa? Vitória zmrużyła oczy i skoncentrowała się na ciemnej plamie. Nie poruszała się. Jeździec? Przecież nie ten podejrzany typek, który wcześniej zjawił się przed drzwiami? Vitória szybko zebrała suknię i pobiegła do domu. Gdy dotarła do ogrodzenia zielnika, obejrzała się ponownie. Plama zniknęła.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Zapach kwiatów kawy

Подняться наверх