Читать книгу Metro - Andriej Diakow - Страница 6
Rozdział 1: TRANSAKCJA
ОглавлениеCzarny cień żywo przemknął po ponurym pochmurnym niebie. Przecinając powietrze trzymetrowymi błoniastymi skrzydłami, pteranodon majestatycznie przeleciał nad ruinami obwodnicy Petersburga. Żylaste ciało co chwila przeszywał dreszcz w oczekiwaniu na poranny posiłek, a potworna głowa kręciła się niespokojnie, wypatrując na powierzchni ziemi oznak życia. Pteranodon złapał sprzyjający podmuch przenikliwego jesiennego wiatru i poszybował nad wyschłe koryto Newy. Pod czujnym spojrzeniem gada z ogromną prędkością przesuwały się wraki samochodów, zwały śmieci, fragmenty zbrojeń budynków, wyszczerbione filary dawno zburzonych mostów – żelbetowe dżungle, pozostawione w spadku przez dawnych „panów życia”…
Jeszcze kilka machnięć skrzydłami… i w dole zamigotały żyłki torów kolejowych, tu i ówdzie wyzierających spod brunatnego mchu. Nad stacją Sortirowoczna drapieżnik z przyzwyczajenia zatoczył kilka kręgów w nadziei, że dojrzy dwunogą zdobycz. Wcześniej te dziwne stworzenia często pojawiały się na dworcu kolejowym, kopiąc w zamarzniętej ziemi. Teraz o ich wizytach przypominały tylko wyłamane szyny i równe rzędy poprzecznych dziur – wszystkie podkłady kolejowe już dawno zabrano.
Pteranodon rzucił ostatnie spojrzenie na rzędy przeżartych rdzą wagonów i poleciał dalej, nad ruiny Prospektu Sławy. Na wpół zburzone domy, niczym zbocza kanionu, wskazywały drapieżnikowi drogę. Porywy wiatru na próżno starały się zepchnąć latającego jaszczura z kursu. Ten pewnie sunął swoją trasą. Gad obniżył lot nad popękanym asfaltem i przyspieszył. Droga przed nim nurkowała pod Mostem Nowowołkowskim. Prostokątny prześwit mostu gęsto wypełniały lepkie nici gigantycznej pajęczyny rozpiętej przez nieznanego drapieżnika. Pteranodon, jakby się naśmiewając, jeszcze przyspieszył, złożył skrzydła i wydając ostry krzyk, z ogromnym impetem staranował przeszkodę. Postrzępione brzegi powstałej wyrwy zatrzepotały na silnym wietrze, a z głębi pajęczyny na oddalającego się skrzydlatego jaszczura spojrzało jedenaście wściekłych oczu pechowego myśliwego. W szarym przedświcie obłąkanego nowego świata wciąż trwało szalone nowe życie…
Tymczasem bestia dotarła nad plac Moskiewski, zniżyła się nad masywny pomnik i miękko osiadła na wyciągniętej ręce „wodza światowego proletariatu”. Pteranodon podreptał w miejscu, po czym usadowił się wygodnie i zamarł w oczekiwaniu, uważnie obserwując wyjście z „nory” – zawalonego przejścia podziemnego prowadzącego na stację Moskiewską. Właśnie tu skrzydlaty jaszczur niejednokrotnie widział wyłażących spod ziemi dwunogów. Całkiem niedawno udało mu się nawet uraczyć jednym z nich. I teraz postanowił jeszcze raz spróbować szczęścia. Na wspomnienie zapachu słodkiego, ciepłego mięsa ciało gada znów przeszył dreszcz…
W następnej chwili coś huknęło ogłuszająco. Niespodziewany dźwięk, dudniąc, poniósł się po placu, odbijając się wielokrotnie od wyszczerbionych ścian domów. Drapieżnik już tego jednak nie słyszał – głowa pteranodona rozpadła się na drobne kawałki, a z wyprężonej w śmiertelnej agonii szyi bryznęła potężna struga krwi, ochlapując oszronioną powierzchnię cokołu.
W oknie szóstego piętra stalinowskiego budynku naprzeciwko placu można było dostrzec ruch. Mignęła sylwetka rosłego człowieka w masce przeciwgazowej i w workowatym skafandrze ochrony chemicznej, pracowicie rozkręcającego karabin snajperski z długą lufą. Po paru minutach mężczyzna, rozglądając się na boki, wyszedł głównym wyjściem i omijając zwały śmieci, niespiesznie skierował się w stronę placu. Trup pteranodona jak bezkształtna góra mięsa leżał u podnóża pomnika. Z pokrowca na pasku myśliwy wyjął przerażających rozmiarów nóż, przymierzył i jednym celnym ciosem odciął od skrzydła mutanta kostny wyrostek. Schował trofeum do kieszeni kamizelki, zdjął z ramienia kałacha i przyjął wyczekującą pozycję. Z przejścia już wychynęła grupa okutanych szarymi szmatami ludzi z sankami i bosakami. Stalker przyjrzał się, jak jego współplemieńcy pospiesznie zaciągnęli masywną tuszę potwora do westybulu stacji, po raz ostatni obrzucił okolicę uważnym spojrzeniem i zszedł pod ziemię. Nieliczne promienie słońca przecisnęły się przez szczeliny w zasłonie ponurych chmur i nieśmiało oświetliły ruiny Moskiewskiego Prospektu. Nad Piterem wstawał dzień…
• • •
– Ej, sierota, nie idziesz zobaczyć stalkerów?
Cherlawy około dwunastoletni chłopak z jeżykiem nierówno ostrzyżonych włosów popatrzył w ślad za biegnącymi dziećmi i ocknąwszy się nagle, rzucił się za nimi. Nie, nie obrażał się za to określenie. Sierota to ten, kto nie ma rodziców. A on miał. I to jakich! Po prostu są teraz w raju. Kiedyś tata przed snem często opowiadał mu o raju. Tam jest świeże powietrze, dużo zieleni i czystej wody, błękitne niebo… Gleb zwykle tak wyobrażał sobie rodzimą Moskiewską, całą pokrytą sadzonkami ziemniaków i baliami z wodą, a zamiast smoliście czarnej sadzy na suficie – mnóstwo, mnóstwo niebieskiej farby…
Gleb podbiegł do gromady dzieci, przecisnął się do przodu i stanął obok kulawej Naty, dziewczynki z sąsiedniego trzeciego namiotu.
– Patrz, Gleb, idą! – Dziewczynka jak zwykle oparła się o troskliwie nadstawione ramię towarzysza zabaw, rozluźniając niedorozwiniętą nóżkę.
Przed nimi działo się coś niezmiernie interesującego i strasznego zarazem. Spod blach byle jak skleconego pudła, pełniącego funkcję komory śluzy, wydostawały się obłoczki pary. Nazywało się to, pięknie i tajemniczo zarazem, dezynfekcją. Wreszcie drzwi z okropnym zgrzytem rozwarły się na oścież. Wszedł wujek Sawielij, usunął z przejścia szlauch dostarczający środek czyszczący i odsunął się na bok… W drzwiach ukazała się masywna postać stalkera. Ogromne buty, imponujących rozmiarów ładownica opasająca tułów, równie ogromne ręce i kaptur, w którego cieniu nie dało się rozpoznać twarzy…
Gleb przyglądał się chciwie całej postaci nieznajomego. Kiedy ten odrzucił kaptur, dzieciarnia chóralnie westchnęła. Gość wcale nie był szkaradny, na jego z gruba ciosanej, pokrytej szczeciną twarzy nie było blizn, ale we wzroku stalkera dało się odczytać coś nieuchwytnego, od czego człowiekowi robiło się nieswojo. Coś pokrewnego uczuciu, które powstaje, gdy macasz na oślep w poszukiwaniu latarki, a trafiasz na coś śliskiego, wijącego się i gotowego wgryźć się w wyciągniętą rękę. Od stalkera biła nieujarzmiona siła… A jednocześnie w jego ciężkich krokach kryła się jakaś rezygnacja. Jakby nadchodził zmęczony życiem starzec.
Tłum rozstąpił się, przepuszczając gościa. Gleba przeszył dreszcz, kiedy stalker przechodził koło niego. Budził strach… a jednocześnie straszną ciekawość. Chłopiec bokiem ominął tłoczących się na peronie gapiów i usadowił się nieopodal głównego ogniska, żeby słyszeć całą rozmowę.
– Cześć, Taran. Chodź do nas, usiądź przy ognisku. – Siwowłosy, energiczny staruszek zakrzątnął się przy kociołku, nalewając do miski porcję polewki. – Zupa dziś wyjątkowo dobra! Proszę, dobry człowieku, spróbuj. Czym chata bogata…
Ponury mężczyzna położył ukryty w pokrowcu karabin obok siebie, usiadł na ocynkowanej skrzyni i przyjął z rąk staruszka miskę z dymiącym posiłkiem. Rozpiął jedną z kieszeni kamizelki, wyjął z niej kompaktowy dozymetr i zbliżył do zupy.
Staruszka jakbyś ktoś potraktował brzytwą, jednak zmilczał i z wysiłkiem przywołał na twarz życzliwy uśmiech.
– Jedz, Taran, nie bój się. To wszystko nasze, naturalne… Grzybki, kartofelki… Dopiero co z grządki wykopane!
Z półmroku stacji wychynął jeszcze jeden jej mieszkaniec, w zdartych walonkach i wytartym waciaku, który wiele już widział.
– Zachar ze swoją drużyną właśnie patroszą ptaszka – zaczął dziarsko, przysiadając się do kręgu. – No, potrafisz strzelać, brachu! Za jednym razem żeś bydlaka położył!
Pod ciężkim spojrzeniem stalkera chłopina zaciął się i szybko zmienił temat.
– Żółć zhandlujemy „ogryzkom” – powiedział już spokojniej Karpat. – A skóra będzie na buty. I mięsa się z kwintal uzbiera. Stary, bo stary, ale jednak skończył już latać nasz messerschmitt!
– Taranowi podziękuj… I starczy językiem mleć po próżnicy! – Stary dołożył do ognia kolejne polano i obrócił się do stalkera. – Dziękujemy za pomoc, dobry człowieku! Bo my to, sam rozumiesz, bez wypadów na powierzchnię nie damy rady. Drew się teraz nie kupi, więc musimy wyściubiać nos na zewnątrz…
Stalker, powoli przeżuwając jedzenie, patrzył w ogień.
– Wienię Jefimiczuka straciliśmy przez tę gadzinę… A taki dobry człowiek z niego był! – Stary Pałycz wyraźnie był w nastroju do wspomnień, ale przytulna atmosfera szybko uleciała, kiedy do ogniska podszedł chudy przywódca stacji, Nikanor.
– Tak jak się umówiliśmy – powiedział sucho, stawiając u stóp stalkera pokaźnych rozmiarów worek.
Taran niespiesznie rozwiązał mocny węzeł i niedbale wysypał zawartość na ziemię. Tabletki, pudełeczka, zwoje bandaży utworzyły bezkształtną stertę, z której stalker zaczął pedantycznie wybierać niektóre przedmioty i odrzucać je na bok. Pogrzebał z minutę, zgarnął większość medykamentów z powrotem do worka, wstał i zarzucił go sobie na plecy.
– Posłuchaj, Taran… – Stary, unikając wzroku stalkera, przestępował z nogi na nogę i ciężko wzdychał. – To są przecież prawie wszystkie lekarstwa, jakie nam zostały. Może… przyjmiesz zapłatę w jedzeniu… albo jeszcze jakoś inaczej?
Nikanor stał nieruchomo. Tylko mięśnie na jego twarzy mocniej się uwydatniły.
– Nakupicie więcej u „ogryzków” – uciął twardo Taran.
Wrzucił do opróżnionej miski parę naboi – za nocleg i kolację – podniósł karabin i poszedł.
Pałycz klasnął z zakłopotaniem w dłonie, a Nikanor splunął ze złością pod nogi. Jego gniewne spojrzenie natrafiło na Gleba.
– A ty, czego się gapisz, próżniaku! Czy może już dziś przepracowałeś swoje? Skoro tak, to zaraz ci dołożę!
Gleb rzucił się do składziku, marząc o tym, by jak najszybciej zniknąć z oczu wściekłego naczelnika. Przecisnął się przez wąski korytarz, złapał za stojącą pod ścianą łopatę, wskoczył w uniwersalnego rozmiaru buciory pokryte zaschłą skorupą błota i jak zwykle polazł w stronę dołu na nieczystości. Po emocjonującym spotkaniu z przerażającym stalkerem chłopiec był roztrzęsiony.
Wybieranie cudzych odchodów było znacznie spokojniejsze i zwyczajne.
• • •
– Halo! Halo! – Nikanor wrzeszczał na całe gardło do słuchawki telefonicznej. Łączność z Technolożką była jak zwykle beznadziejna. Poprzez chrypiące zakłócenia przebijał się daleki głos, lecz naczelnik stacji nie mógł zrozumieć nawet połowy słów.
– Powtarzam! Będziecie musieli z nim rozmawiać tutaj, na Moskiewskiej! Jest uparty jak osioł! – Nikanor wsłuchał się w skupieniu, potem energicznie pokiwał głową. – Tak, tak! Wysyłajcie! Uprzedzę patrole! Będziemy na was czekać!
Nikanor odłożył słuchawkę i padł w wysłużony fotel, zapalając skręta. Telefon… To chyba jedyna oznaka cywilizacji, która ostała się na Moskiewskiej. A i tu kabel był przeciągnięty przez mazutów. Przecież to oni dostarczali prąd do kilku żałosnych żarówek, podtrzymujących na stacji skąpe oświetlenie. Bajońskie kwoty, jakich żądali za światło, nie zjednywały mazutom miłości ludu. Nikanor nie znosił tych chytrych drani, jednak nie mógł nic na to poradzić.
Zgasił niedopałek i wstał od stołu. Trzeba było wydać dyspozycje odnośnie do oczekiwanych gości.
• • •
Klik… klik… klik… Odgłos zatrzaskującej się pokrywki zippo był magiczny. Na wypolerowanej do połysku powierzchni zapalniczki wyraźnie odcinał się relief dwugłowego orła.
Czasem – co prawda, niezwykle rzadko – Gleb pozwalał sobie nawet potrzeć kółkiem o krzesiwo i w upojeniu obserwować, jak kołysze się mały języczek ognia. Ojciec mówił, że z zapalniczki należy korzystać oszczędnie, i Gleb dobrze to zapamiętał.
W ciągu tych kilku lat, które minęły od śmierci rodziców, chłopiec ani na chwilę nie rozstawał się z tym pięknym metalicznym świecidełkiem – jedyną rzeczą przypominającą mu utraconą rodzinę. I zippo do tej pory działała. Choć za każdym razem słabiej. Dlatego Gleb coraz rzadziej ją zapalał. „Ognisko domowe”… Chłopiec pamiętał jak przez mgłę, co znaczy to wyrażenie, ale święcie wierzył, że teraz to on jest strażnikiem tego właśnie ogniska domowego i póki ognik będzie się tlił w zapalniczce, jego rodzice zawsze będą gdzieś blisko…
Gleb nie spostrzegł, jak ogarnął go sen.
Czarodziejska zapalniczka zadziałała: w ciemności ukazała się twarz… Tak bliska… Nieco zmrużone oczy i nieposłuszne loki ładnie pachnących włosów. Mama…
Z półdrzemki wyrwało chłopca gwałtowne szarpnięcie za rękę. Gleb podniósł wzrok i zobaczył opasłego Prochę – miejscowego chuligana i lizusa. Ten obracał zapalniczkę w swoich grubych palcach, przyglądając się zdobyczy. Nieco dalej rozmieściła się jego świta – troje brudnych smarkaczy z szyderczymi uśmieszkami obserwowało, co robił wódz.
– Dobra rzecz! – oznajmił tłuścioch z aprobatą, pokazując trofeum kolegom.
– Oddawaj! – Gleb skoczył na równe nogi i wpatrywał się ze złością w swego prześladowcę. – To moje!
– To sobie weź. – Grubas uśmiechnął się złośliwie, trzymając zapalniczkę nad głową.
Gleb podskoczył, próbując jej dosięgnąć. Dzieci zarechotały. Grubas był wyższy od Gleba o głowę i nieomal dwa razy szerszy. Gleb nie miał szans. Procha szczerzył z zadowoleniem swoje podgniłe zęby.
– No, oddawaj! – Gleb zaszlochał, poddając się. – To prezent od taty! Dawaj natychmiast!
Grubas, ubawiwszy się setnie, pchnął go mocno w nos pulchną pięścią. Gleb wywrócił się na ziemię, boleśnie uderzając o beton. Z nosa poszła mu krew. Chłopiec gotów był się rozbeczeć. Rozpacz i żal wezbrały z taką siłą, że miał ochotę czym prędzej zniknąć… przepaść… uciec z tego okropnego miejsca… żeby być razem z rodzicami.
– Wstań i otrzyj twarz!
Twarde słowa zabrzmiały tak nieoczekiwanie, że Gleb aż się wzdrygnął. A w następnym ułamku sekundy uświadomił sobie, że słyszał już ten gruby męski głos. Całkiem niedawno.
Odwrócił się z przestrachem.
Przed nim stał ten sam stalker, ogromny, obcy. Jak się okazało, przez cały czas był obok, obserwując scenę poniżenia. Gleb nie ośmielił się nie usłuchać stalkera i dlatego podskoczył jak oparzony.
Nazywali go chyba Taran.
– Czego się boisz bardziej, chłopcze? Że cię pobiją czy że zostaniesz bez swojej zabawki? – Taran świdrował Gleba złym, nieustępliwym spojrzeniem, tak że ten nie śmiał odwrócić wzroku. – To TWOJA rzecz. Należy TYLKO DO CIEBIE. I DO NIKOGO INNEGO.
Stalker cedził ciężkie frazy, jakby uderzał siekierą, i z każdym wymówionym słowem w chłopcu, zamiast dopiero co odczuwanej rozpaczy i strachu, budziła się determinacja. Palce same zacisnęły się w pięści i Gleb, szczerząc drapieżnie kły, rzucił się nagle na tłuściocha. Jego ciało zadziałało instynktownie. Wczepiwszy się obiema rękami w tłuste włosy prześladowcy, chłopiec z całej siły uderzył go czołem w twarz. Grubas odsunął się, zasłonił rozbite usta rękami i przeraźliwie wrzasnął. Zapalniczka upadła na beton peronu. Gleb podniósł ją i nienawistnie spojrzał na świtę: który jeszcze połasi się na jego skarb? Jednak koledzy Grubasa nie odważyli się z nim zadzierać. Chwilę później nie było po nich nawet śladu.
Taran obserwował obojętnie, jak Gleb klapnął na ziemię, przyciskając do piersi cenny drobiazg. Coś dziwnego było w tym dziecku. Na pierwszy rzut oka był to zwykły nastolatek, jakich dziesiątki biegają po stacji. Brudne, rozczochrane włosy, zapadłe policzki. Podkrążone oczy. Umorusany od stóp do głów. Nieco zadarty nos. Jednym słowem, nic nie wyróżniało go spośród rówieśników. Nic… oprócz sprytu w nad wiek dojrzałym spojrzeniu. I jeszcze coś – w jego brązowych oczach nie było zmęczenia i rezygnacji, które przebijały w spojrzeniu większości mieszkańców kolejki podziemnej.
Stalker niechętnie się odwrócił i podszedł do ogniska. Rozbłyski płomieni nierównym blaskiem oświetlały siedzących w kręgu ludzi. Wśród rzeszy znajomych Gleb zauważył nowe twarze. Ciekawość pomogła mu zapomnieć o niedawnym wzburzeniu i, z zapalniczką schowaną w kieszeni poszarpanych spodni, zbliżył się do ognia.
Przybysze wyróżniali się porządnymi ubraniami i dziwnymi szerokimi pasami, z których zamiast broni zwisały wszelkie możliwe narzędzia – młotki, obcążki, śrubokręty… Ta osobliwa para najwyraźniej przybyła z Technolożki.
O tej stacji Gleb słyszał wiele zadziwiających historii. Mówią, że wszędzie tam jest jasne światło i mnóstwo najrozmaitszych urządzeń i maszyn. A świńskich farm i poletek prawie wcale. Całą żywność mazuty kupują od innych stacji w zamian za broń i różne potrzebne w gospodarstwie maszyny.
Gleb od razu rozpoznał dowódcę. To ten… z bródką i surową twarzą.
Zakasłał i wymieniwszy przelotne spojrzenia z siedzącym obok Nestorem, zwrócił się do stalkera:
– A więc to ty jesteś Taran?
Stalker zignorował pytanie, wyciągając dłonie do przyjemnego ciepła ogniska.
– Nie przyjąłeś naszego zaproszenia. Dlatego przyszliśmy tutaj. Jeśli góra nie chce do…
– Po co jestem potrzebny Aliansowi? – szorstko przerwał Taran.
Mazut, zaskoczony, urwał w pół słowa, ale szybko się zorientował i ciągnął dalej:
– Domyślny jesteś, stalkerze… Tak, reprezentujemy Alians Primorski i mamy dla ciebie zlecenie.
– Nie potrzebuję zleceń.
– Dobrze. – Brodacz zasępił się. – To nie praca… Potrzebna nam twoja pomoc, Taranie. To bardzo ważne dla Aliansu… Dla wszystkich.
– Czego konkretnie chcecie? – Stalker popatrzył na mazuta jak na wyjątkowo natrętną muchę.
– Tu nie możemy powiedzieć wszystkiego… Ale dotyczy to pewnej ekspedycji… Uznaliśmy, że jesteś najlepszym kandydatem i zdołasz przeprowadzić oddział…
– Dokąd? – Taran znów przerwał.
– Eee… – Brodacz zrobił głębszy wdech. – Do Kronsztadu.
Stalker wstał i w milczeniu ruszył w stronę wyjścia ze stacji. Delegaci poruszyli się nerwowo.
– Naboje, stalkerze! Tyle, ile zdołasz unieść!
Mieszkańcy z zainteresowaniem przysłuchiwali się daremnym namowom gości.
– Jedzenie! Lekarstwa! Broń!
– Ochłoń, mazucie – rzucił przez ramię Taran.
– To twoje ostatnie słowo?
– Spadaj na drzewo. – Taran odwrócił się, rzuciwszy mazutowi gniewne spojrzenie.
– To raczej jego ostatnie słowo – skomentował, uśmiechając się półgębkiem Pałycz.
Brodacz przygasł… Zamyślił się, a po kilku sekundach nagle się ożywił.
– Alians potrafi okazać wdzięczność. – Dowódca gorączkowo dobierał słowa. – Dowolna cena, Taranie! Wszystko, czego zechcesz!
Stalker zatrzymał się.
– Wszystko?
– Wszystko, co jest w mocy Aliansu!
Powoli, niczym w strasznym śnie, stalker podniósł rękę…
– O, tego dzieciaka.
Palec zatrzymał się, pokazując wprost na Gleba…
Chłopiec osłupiał. Przerażenie przebiegło mu po ciele kłującym dreszczem. W ustach mu zaschło. Gleb usłyszał jakby przez warstwę waty, jak mazuty szepczą z naczelnikiem stacji. Nikanor wymachiwał rękami, a jego okrzyki stawały się coraz głośniejsze, aż chłopiec usłyszał wyraźnie:
– Jak wam w ogóle przez gardło przechodzi taka propozycja! Dziesięć kilo świniny za dzieciaka! Kto to widział?! – Nikanor popatrzył w kierunku zamarłego Gleba i pospiesznie odwrócił wzrok. – Tyle, ile sam waży. I basta!
Gleb jak przez mgłę pamiętał to, co się działo później. Łzy piekły oczy… łzy żalu i strachu. Niczym w niemym kinie, przed wzrokiem chłopca przesuwały się sceny, jedna bardziej niedorzeczna od drugiej… Staruszek Pałycz rzuca się z oburzeniem po peronie między Nikanorem a mazutem, groźnie wygarniając to jednemu, to drugiemu. Chroma dziewczynka beczy u matki na rękach, patrząc z przestrachem na Gleba. Nikanor ze spuszczonym wzrokiem omawia z mazutami szczegóły transakcji… A potem nad chłopcem zawisa postać stalkera:
– Wszystko słyszałeś, chłopcze. Twoi współmieszkańcy to szajs, powietrze to szajs, a i twoja praca, jak słyszałem, to kompletny szajs. Nie masz tu czego szukać. Idziemy.
Gleb otarł łzy postrzępionym rękawem, ostatni raz obrzucił spojrzeniem sklepienia rodzimej Moskiewskiej i powlókł się za Taranem, całym sercem czując, że nie będzie już powrotu do dawnego życia.