Читать книгу Wstęga - Andriej Lewicki - Страница 6
ОглавлениеWołali na niego Garsteczka, był ochroniarzem i potrafił dać sobie radę w życiu; teraz jednak leżał bezwładnie jak szmaciana lalka, rozciągnięty na podłodze długiego korytarza. Jego serce waliło i rzucało się dziko, w głowie słyszał obce głosy, wsączające mu w mózg dziwne, mroczne myśli. Z nosa leciała krew.
Uniósł się z karbowanych, stalowych płyt i zgrzytnął zębami, gdy w potylicy odezwał się ból. Wytarł krew z czoła rękawem kurtki mundurowej, potem podniósł się na kolana.
Lampa oświetlenia zapasowego migała i gasła, w jej świetle korytarz o niskim sklepieniu przypominał raczej pulsującą rozbłyskami, długą rurę prowadzącą prosto do piekła. Nieopodal leżał człowiek w identycznym jak Garsteczka mundurze. Witia, niech to diabli! Witia... Co się z nim stało? Przekrwione oczy patrzyły nieruchomo w sufit, pod głową rozlewała się kałuża krwi.
Garsteczka spróbował wstać, ale nie dał rady, znów upadł na kolana.
– Wićka! – zawołał ochrypłym głosem.
Co się stało? Atak? Ale kto napadł, na kogo? Drżącą ręką wyciągnął z kabury pistolet, usiadł pod ścianą. Przesunął lufą z prawa na lewo.
Gdyby doszło do ataku, to coś by się działo. Hałas, zamieszanie! A tutaj nic, tylko martwa cisza.
Odkaszlnął, splunął. Niedowierzająco popatrzył na czerwoną plwocinę na podłodze, potem znów spojrzał na leżącego nieruchomo Witię. Znów zawołał:
– Ej! Odezwij się...!
Strasznie kręciło mu się w głowie, ale pamięć powoli wracała, nadpływając leniwymi falami. Był... był w jakimś obiekcie wojskowym, w... KZ-1. Tak, Kompleks Zamknięty nr 1. Był tutaj członkiem ochrony... ale dlaczego? Przecież służył w piechocie morskiej. Miał na koncie dwie... nie, trzy operacje bojowe! I medal za odwagę. Więc dlaczego...?
Ach... No tak. Było też tamto. Wysłali go, w zasadzie zesłali tutaj, do tej nory. Już od czterech miesięcy gnił na służbie wartowniczej, łażąc w tę i we w tę po korytarzach. Teraz natomiast był – tak, na piętrze we wschodnim skrzydle budowli. Właśnie tym, które przylegało bezpośrednio do Sektora.
Służba jak co dzień. Rutyna. Nic szczególnego. I... I CO TU SIĘ, DO CHOLERY, DZIEJE?!
– Hej! – zawołał. – Ludzie! Jest tu kto?!
Garsteczka wsunął pistolet do kabury, po czym podczołgał się na czworakach do przyjaciela. Zajrzał mu w twarz, naczynia krwionośne w oczach Witii popękały tak potwornie, że strach było patrzeć. Krew sączyła się z nosa, z uszu... To jest, nie sączyła się już – zastygła w czerwonych skrzepach.
– Witia... – wymamrotał Garsteczka, przeciągając ręką po twarzy. – Ale jak... co...?
Odsunął się od trupa i znów popatrzył w obie strony korytarza, oddzielającego od siebie wschodnie i zachodnie skrzydło kompleksu. Po jednej stronie błyszczały stalowe drzwi prowadzące do pomieszczeń skrzydła wschodniego i na klatkę schodową. Na drugim końcu tkwiła ślepa betonowa ściana, poza małym przejściem do przedsionka. Tamtędy można było dostać się do części zachodniej i na zewnątrz.
Ale gdzie byli wszyscy inni ludzie? Cała załoga Kompleksu?
Garsteczka oblizał popękane usta, wyprostował się. Lampa oświetlenia awaryjnego paliła się nadal matowym, przygaszonym światłem, pogrążając dalekie kąty korytarza w cieniach.
– Jak w kostnicy – zachrypiał, opierając się o ścianę, żeby nie upaść.
Na wszelki wypadek zabrał jeszcze pistolet Witii. Tamtemu już się nie przyda... Chciał szczęknąć bezpiecznikiem, ale o mało nie upuścił broni na ziemię.
– Eheeeej! Niech się ktoś odezwie! Ej, no! – wrzasnął raz jeszcze, próbując nie poddać się panice. Przecież to niemożliwe, to się nie może dziać! Raptem minutę wcześniej szedł sobie korytarzem, a tu nagle – bach! Leży, krwawi z nosa jak świnia, Witia nie żyje, migają lampy awaryjne... Przecież to jakaś pieprzona apokalipsa!
Kiedy Garsteczka ruszył ku bliższym drzwiom, świat wokół niego zawirował jak na karuzeli. Odczekał, kilka razy przełknął ślinę i popchnął drzwi, wchodząc do stołówki.
Nieduża sala ze stołami i ławkami była pusta, kolacja już się skończyła. Która w ogóle była godzina...? Zerknął na zegarek, ale elektronika wyświetlała tylko cztery ósemki. Nawet on wysiadł? Przecież to wojskowy zegarek, zabezpieczony, wodoodporny, z „wiecznym” akumulatorkiem! Powinien chodzić minimum dziesięć lat – tak przynajmniej mu tłumaczył magazynier wydający sprzęt i sort mundurowy, gdy Garsteczkę przyjmowano do KZ.
Potrząsnął głową, w potylicy znów odezwał się tępy ból. Przeszedł przez pustą stołówkę, kierując się do kuchni.
Martwy kucharz leżał na posadzce, cuchnęło przypalonym żarciem, na patelni powoli zwęglały się kawałki kurczaka. Garsteczka odruchowo odsunął naczynie z rozgrzanej płyty i nachylił się nad kucharzem. Krew z nosa, krew z uszu, czerwone oczy... Niemalże czarne w półmroku.
Zatoczył się, dopadł do kranu. Odkręcił kurek i zaczął chciwie chłeptać ciepławą wodę.
Potem odważył się jeszcze raz popatrzeć na ciało.
– No nie rozumiem – wyszeptał. – Ni cholery nie rozumiem! Muszę... wyjaśnić...
Złapał się rękoma za głowę, ścisnął. Chryste, jak to było? Wieczorna zmiana zaczęła się o szóstej: Witia stał przy schodach, on na korytarzu. Co pół godziny zamieniali się miejscami, co jakiś czas zaglądali do stołówki i sprawdzali kwatery mieszkalne.
Kompletny debilizm, pilnowanie obiektu wojskowego od środka. Kompletny i potwornie nudny, ale regulamin służby wartowniczej był niewzruszony jak skała... Jak beton, który musiał go pisać.
Dwie godziny warty już przeleciały, a potem... potem wszystko naraz: huk, drżenie ścian, taki jakby delikatny dreszcz. Aż zabolały zęby, uszy zatkało, ktoś coś krzyknął... i tyle. Chociaż nie, było jeszcze jedno uderzenie od góry, po którym wszystko podskoczyło. Ostatnim, co zapamiętał, był głuchy, niski łomot, a potem wszystko rozmazało się i popłynęło. Zapadł w ciemność.
Czyli teraz musiało być około ósmej wieczorem, może wpół do dziewiątej. Dokładnie nie był w stanie określić, ile czasu leżał nieprzytomny, ale raczej niezbyt długo. Witia jeszcze ciepły, kurczak nie do końca się spalił...
We wschodnim skrzydle Kompleksu nie było okien, ale Garsteczka wiedział, że wzdłuż ściany, za którą zaczynał się Sektor, ciągnęła się otwarta galeryjka, gdzie stały trzy automatyczne wukaemy. „Świry”, jak je nazywali z kolegami... Ten brak okien doprowadzał go przez ostatnie cztery miesiące do szału. Jak w wariatkowie, tylko uciec i nie wracać.
Ręce jeszcze mu się trzęsły, ale słabość mijała. Garsteczka czym prędzej wrócił na korytarz. Popchnął kolejne drzwi, wystawił przed sobą pistolet i wszedł do podłużnego pomieszczenia mieszkalnego.
Pod ścianami kwatery stało sześć łóżek – na trzech leżały teraz nieruchome ciała. Kolejne, czwarte spoczywało na podłodze. Pyskaty technik z bazy remontowej na dole.
Garsteczka szybko obejrzał zwłoki: krew z nosa i uszu, wszyscy martwi... Jednemu aż oczy popękały, jak jajka w mikrofali. Popękały! Niemało w życiu widział, ale tutaj autentycznie mało się nie porzygał. Przełknął jednak cofkę, wytoczył z powrotem na korytarz. Potrząsnął głową, splunął na ziemię i wziął się do sprawdzania pozostałych pokojów.
Budynek miał stosunkowo prosty plan: prostokąt podzielony na dwie nierówne części poprzecznym korytarzem. Dokładnie ponad nim, na dachu stał szereg ekranów ochronnych, a od dwóch dłuższych ścian Kompleksu ciągnął się w obie strony nierówną linią mur Kordonu, również z ekranami na szczycie.
Garsteczka zastanawiał się kiedyś, ile srylionów pierdyliardów dolarów musiało kosztować coś równie ogromnego? Szczególnie jeśli doliczyć jeszcze wartość dodatkowego sprzętu i wyposażenia.
Krótsze, wschodnie skrzydło Kompleksu wychodziło na terytorium Sektora, a oddzielone korytarzem zachodnie znajdowało się na wciąż jeszcze normalnej, nieskażonej ziemi. Sam korytarz był poniekąd przedłużeniem Kordonu, przebiegającego wprost przez budynek: stąd właśnie przedsionek, oddzielający go od całej reszty.
Tam, gdzie teraz znajdował się Garsteczka, było kilkanaście pomieszczeń: kwatery personelu szeregowego i oficerów, część gospodarcza, zbrojownia, stołówka, pomieszczenie socjalne... Drzwi zaopatrzone były w systemowe zamki magnetyczne, ale teraz wszystko się wyłączyło, więc za wyjątkiem zbrojowni, dodatkowo wyposażonej w specjalne zabezpieczenia mechaniczne, oraz biura szefostwa wszystko było otwarte na oścież.
W pomieszczeniu socjalnym, pomiędzy stołem bilardowym a wiecznie zepsutą bieżnią, Garsteczka znalazł jeszcze dwa trupy. Następne trzy w kwaterach oficerskich.
Doszedł do końca korytarza, przystanął i zamyślił się.
Ścięło ich wszystkich w tej samej chwili. Jednakowe objawy, więc ten sam czynnik... I nagle dotarło do niego, co się stało. Aż jęknął cicho, gdy zrozumiał, jaka była przyczyna i że zapewne poza nim w całym ogromnym Kompleksie nie pozostał nikt żywy.
Ale jak to? Przecież Fala rzadko kiedy dochodziła do Kordonu, a jeśli nawet, to jako ledwo wyczuwalne, nieduże zakłócenia, wychwytywane bez problemu przez system ekranujący! Czyli co, tym razem przyszła jakaś wyjątkowo silna? A jeśli tak, to jakim cudem przeżył?
Garsteczka podrapał się po ciemieniu. Bo głowę miał mocną, ot co. Łeb jak żeliwny sagan, jeszcze matka mu powtarzała: „Taką głową to orzechy łupać, a nie myśleć”.
Z drugiej strony, przecież zostawało jeszcze zachodnie skrzydło, dwukrotnie większe od wschodniego i odizolowane. Ludzi tam było więcej, laboratoria, magazyn wojskowy, nawet podziemna strzelnica i klatki dla wyłapanych w Sektorze istot, które próbowali badać naukowcy.
Było tam wszystko, z wyjątkiem drogi. O tym przekonał się Garsteczka szybko, gdy wszedł do przedsionka i natknął się na lekko opalizującą płytę, przegradzającą pomieszczenie na pół. Kurtyna musiała opaść automatycznie po tym, jak Fala wyłączyła zasilanie w całym obiekcie.
Upewniwszy się, że tędy się do zachodniego skrzydła nie dostanie, spróbował przejść schodami. Klatka schodowa prowadziła do hangaru na dole, górą wychodziła na dach. Garsteczka stanął pośrodku betonowego kwadratu, zadarł głowę i popatrzył na popękane, osiadłe betonowe płyty sklepienia. Z pęknięć wystawały pręty zbrojenia i rury, cała klatka na górze przekrzywiła się na bok, schody pogięły.
Przez pęknięcie do klatki schodowej wsunęło się czarne, gumowe koło na wysięgniku, wystającym z brzucha machiny latającej, która musiała spaść na dach. Kawał transportera był aż za duży jak na zwykły śmigłowiec.
Behemot, pomyślał Garsteczka. Na takim bydlaku latał generał Cywik z Rady Bezpieczeństwa ONZ, a przecież kilka godzin wcześniej Cywik zajrzał do KZ, wracając z planowej wizytacji Sektora. Garsteczka mógł sobie wyobrazić, co się wydarzyło: konwertoplan musiał już wznieść się w powietrze, kiedy dosięgła go Fala, a całą elektronikę usmażyło od razu, nawet pomimo zabezpieczeń. Wnosząc z wielkości dziury i ułożenia korpusu, maszyna już nabrała wysokości i zdążyła obrócić się na północny wschód, kiedy jak kamień runęła z powrotem. Wątpliwe, żeby ktokolwiek z załogi przeżył.
Wszedł na kilka stopni, ale potem wycofał się, gdy schody zaczęły jęczeć i trzeszczeć. A nuż całość się zawali? No tak, na dach też się nie da; nawet jeśli wejdzie na górę, to nie przebije pancernego dna behemota.
Paskudnie. Jeszcze tliła się w nim iskierka nadziei, ale nawet ona zgasła, gdy zbiegł na sam dół. Prowadzące do hangaru drzwi były zamknięte na głucho potężnym mechanicznym kołowrotem. Garsteczka poszarpał się z nim chwilę, a potem z wściekłością walnął w pancerną płytę pięścią. Splunął, potem possał bolące kostki dłoni.
Ilu ludzi zostało na dole? Wedle regulaminu w warsztacie powinno być dwóch wartowników. Dodatkowa para mechaników od rana grzebała w agregacie napędowym drezyny, bo główny skład pociągu elektrycznego wyruszył w głąb Sektora po specjalnie dla tego celu ułożonych szynach, wioząc ekspedycję profesora Kaufmanna i ochraniających ją ludzi majora Titomira.
O tak. Garsteczka nagle uświadomił sobie, że sytuacja była jeszcze poważniejsza, niż to mu się początkowo zdawało. Rysowały się przed nim nie tylko dodatkowe utrudnienia, ale też pewne, hm... perspektywy. Kuszące perspektywy natury mocno materialnej.
Ukucnął i schował twarz w dłoniach, usiłując zebrać myśli, które rozbiegały się na wszystkie strony. On sam miał ochotę poderwać się i gdzieś pobiec, robić coś, cokolwiek, działać... Spokojnie, szeregowy! Weźcie się w garść.
Wiedział doskonale, że sam dowodzący ochroną Kompleksu, major Titomir, pojechał do Sektora. I to bynajmniej nie dlatego, że tak bardzo ciekawiła go dzisiejsza ekspedycja naukowa. Uczeni byli dla majora doskonałym pretekstem.
Titomir zawiózł tam pieniądze.
Żelazną walizkę wypchaną pieniędzmi. Dużymi pieniędzmi. Małymi pan major nie obracał, o nie.
Na peronie Stacji, do której dojeżdżał pociąg pancerny z Kompleksu, mieli pojawić się włóczędzy z Sektora, żeby przekazać Titomirowi towar. Oddać artefakty, dostać gotówkę i po cichutku się zmyć. Po tym, jak ekspedycja wróci, Garsteczka i Witia mieli – również po cichu – wywieźć towar z KZ, przerzucić do Lublina i tam opylić kontrahentowi.
Bez mała trzy miesiące już się tym zajmowali. Na każdej przepustce, a dostawali ich podejrzanie dużo... Rzecz jasna, papiery podpisywał osobiście zawiadujący ochroną, czyli sam Titomir. Titomir, dla którego Witia i Garsteczka pracowali jako nielegalni kurierzy.
A co teraz? Jeżeli major wraz z żołnierzami i naukowcami zginęli, nakryci przez Falę, a razem z nimi pośrednicy z Sektora... No bo niby jak inaczej, skoro wszyscy w Kompleksie też nie żyją?! Jeżeli tak, to...
Garsteczka aż się spocił, kiedy zrozumiał: walizka kasy! Nie miał nawet pojęcia ile, ale artefakty tanie nie były. I teraz ta kasa leżała sobie w wymarłym pociągu i czekała, aż ktoś tam przyjdzie i ją po prostu zabierze. A nie przyjdzie nikt, bo poza nim nikt żywy o niej nie ma pojęcia. Musiał dostać się do Sektora! I to już, teraz, zaraz, zanim ktokolwiek się tu zjawi! Na skrzydłach chciwości polecieć! Dopędzić do Stacji, złapać walizę, wrócić do Kordonu, przeskoczyć przez mur i zniknąć.
Niby że on? Zwykły szeregowy, który nawet po tamtej stronie nogi nie postawił? Garsteczka znów podrapał się po głowie, próbując pobudzić neurony do działania. Tak po prostu, na rympał? Tam i z powrotem? Na skrzydłach polecieć... Prosto do grobu, aha. Przecież o Sektorze nie miał pojęcia.
No nie miał. I co z tego?! Nie w takich pierepałkach przecież bywał, swoje widział i niemało umie. Tym bardziej że głęboko wchodzić nie będzie trzeba. Stacja była niedaleko od Kordonu, w stosunkowo niegroźnej okolicy.
Podobno.
No dobra, ale jak wyjść z Kompleksu?
Tylko przez zewnętrzną galerię strzelecką. Inaczej nijak. Z klatki schodowej, potem przejściem technicznym... Nic innego nie wymyśli. Jedyna droga na zewnątrz.
Pod wieczór Czerwonego Kruka znów złapały dreszcze, więc był zmuszony zażyć kilka gramów płomieniówki. Po jego ciele przetoczyła się fala palącego ciepła, drżenie od razu ustało. Mięśnie nabiegły nową siłą.
Kruk umościł się na dachu składu kolejowego, rozścieliwszy swój ciemnoszkarłatny płaszcz. Plamy wyblakłego kamuflażu mieszały się na nim z nowszymi bryzgami, które na zawsze już wgryzły się w grube płótno. Obok niego stał na rozłożonym dwójnogu galil galatz z przystrzelanym celownikiem, załadowany dwudziestoma kulami dum-dum.
Odcinek prowadzących do porzuconej stacji towarowej torów zachował się wyłącznie dlatego, że od czasu do czasu używali go ci durnie z Kompleksu. W okolicy nie było nic ciekawego. Nic wartościowego. Ani anomalii, ani artefaktów. Rzadko w ogóle ktoś tu zaglądał. „Puste Miejsce”, jak mawiali o stacji lokalni włóczędzy. Dokładnie dlatego naukowcy z Kompleksu urządzili tu sobie bazę wypadową, ale nawet oni nieczęsto się tu pojawiali.
Dziś wieczorem miał przybyć pociąg, który przywiezie tego, dla kogo przeznaczony był pierwszy, podpisany imieniem, nabój w magazynku.
Kruk podniósł się, patrząc na długi peron pokryty kałużami, w których odbijało się wiszące nisko niebo i zardzewiały, przekrzywiony dźwig suwnicowy z resztkami lin. Może lepiej tam się przenieść...?
Poryw wiatru wpadł, uderzył go w twarz, wycisnął kilka łez. Czerwony Kruk zsunął rękawiczkę i bardzo ostrożnie przetarł lewe oko, wyraźnie ciemniejsze od drugiego.
Ubrany był w ciepłe, myśliwskie spodnie, wsunięte w cholewy wysokich butów, oraz gruby sweter, ale wiatr i tak przenikał aż do szpiku kości. Narzucił na plecy połę płaszcza. Wielu uważało, że swoje drugie imię dostał właśnie dzięki niemu, ale mylili się. Sektor zamieszkiwał szczególny podgatunek kruków z lekko czerwonawymi piórami – rudoszyje. Mniejsze i szybsze niż ich czarni pobratymcy, odznaczały się krwiożerczością, wredotą i mściwością.
Dokładnie tak myślał o sobie Kruk: był małym, wrednym zabójcą. Ponadto sam był niewysoki, metr sześćdziesiąt siedem w butach, więc przezwisko pasowało jak ulał.
Pociąg... Pociąg powinien stanąć zaraz pod dźwigiem, więc na pierwszy rzut oka stanowisko tam byłoby wygodne. Robiło się ciemnawo, a magazyny stały daleko od peronu; w półmroku może być ciężko prowadzić celny ogień. Jeszcze trzy godziny temu, gdy Czerwony Kruk badał teren, wybierając miejsce, był i na wysięgniku.
Jeśli przyczai się tam, będzie dokładnie nad wychodzącymi z wagonu. Mógłby strzelać, jak do kaczek... Ale w kogo? Jak rozpoznać człowieka, patrząc z góry? Jeśli jeszcze będą mieli czapki albo hełmy... A jego kontakt z Kompleksu coś wspominał, że właśnie na tę ekspedycję mają zabrać jakieś specjalnie robione kaski.
Z góry może majora nie rozpoznać. Albo spudłuje. I co wtedy, jeśli wszystko się sypnie? Kruk musiał mieć przecież wyjście awaryjne, żeby móc uciec i kontynuować polowanie na człowieka, którego śmierć stała się dla niego sensem i celem życia. Z dachu da radę ześliznąć się bez trudu. Z dźwigu – tylko martwy.
A więc zostanie tu i będzie czekać.
Wsparłszy się na łokciach, Kruk przyłożył oko do lunety.
Cztery strzały: dwa w majora i dwa kolejne w żołnierzy, żeby spowodować zamieszanie. Tylko że robiło się coraz ciemniej, więc szansa spudłowania rosła.
Usłyszał cichy, niski szum. Uniósł się na kolana, wyszarpnął lornetkę z pokrowca i uniósł do różnokolorowych oczu.
Tak, pociąg nadjeżdżał. Powoli, spokojnie; nieduża lokomotywa z jednym jedynym wagonem, nietypowo długim, jak gdyby szerszym u tyłu. Kruk wyregulował ostrość, popatrzył na zasłonięte pancernymi płytami otwory strzelnicze w burtach pojazdu.
Hałas narastał, można było odróżnić w nim poszczególne dźwięki: stukot kół, świst wiatru, dzwonienie szyn. Trzy minuty, pomyślał Kruk, i będą tutaj. Ale te minuty mogą się okazać krytyczne, bo ciemno robiło się dosłownie w oczach.
Uniósł się i wyciągnął spod siebie płaszcz, naciągnął na ramiona i zapiął pod samą szyję. Może jeszcze by zażyć płomieniówki? Tylko patrzeć, jak powrócą dreszcze... Chociaż nie, za duże ryzyko: jak przesadzi, to ciężko będzie strzelać.
Pociąg nadciągał, a wraz z nim wieczór. Trzeba będzie liczyć na światło lamp burtowych, które powinny włączyć się po zapadnięciu zmroku.
Lewa ręka zadrżała, Kruk zacisnął zęby. Uspokój się! Nadchodził czas jego łabędziego... nie, kruczego śpiewu. Ujął w rękę snajperkę, oparł się o eternit i ułożył kolbę przy prawym ramieniu, podkładając wykręcony lewy nadgarstek pod drewniane łoże.
Strzały wyborowe nie były jego konikiem. Wolał wejść w zwarcie i dobyć swego długiego, zębatego kosiora; radził sobie z dowolnym nożem, nie gardził pistoletem. Zdarzało mu się zabijać ludzi w pomieszczeniach i wąskich korytarzach, na strychach i dachach, w podziemiach i tunelach, w niezliczonych porzuconych budynkach w całym Sektorze. Jednak tak, z daleka... Dobrze, że odległość nie była duża, a pozycja w miarę wygodna.
Elektrowóz zapalił reflektor, podjeżdżając do peronu, jednocześnie rozbłysły światła boczne na wagonie, zamieniając pociąg w serię jasnych punktów. Kruk uśmiechnął się krzywo: sami mu pomagali. Stacja wokół składu przepadła, zniknęła w czarnej otchłani, a jej wąski wycinek aż zalśnił światłem. Kałuże pobłyskiwały chłodno, matowo lśniły uciekające w nicość tory.
Skład podjechał pod dźwig i zatrzymał się. Silnik chodził jeszcze kilka sekund, ale potem zamarł i ucichł. Nad Stacją zawisła głucha cisza. Nie działo się nic. Nic się nie poruszało. Czerwony Kruk zamarł w bezruchu, słysząc tylko równe, pewne uderzenia własnego serca.
Nagle jego głowa szarpnęła się niekontrolowanie, źrenice rozszerzyły. Dreszcz przebiegł nie tylko po lewej ręce, ale objął całe ciało, jakby tysiące rozżarzonych igieł naraz wbiły mu się w kręgosłup. Uniósł głowę, popatrzył w niebo... i poderwał się.
Czarne niebo na wschodzie nabiegało przelewającym się, purpurowym ogniem. Kruk westchnął urywanie, popatrzył na pociąg stojący nieruchomo przy peronie. Na gotowy do strzału, pragnący jego dotyku karabin. Znów na niebo. Tęczówka jego lewego oka pociemniała, nabrała koloru dojrzałej, niemalże czarnej wiśni.
Nie miał wątpliwości: od strony Wstęgi, skrytej za zasłoną mgieł, zagubionej gdzieś pośród mokradeł i lasów, martwych dróg i pustych miast, z dalekiego centrum Sektora toczyła się ku nim Fala. A to oznaczało, że jego życie należało liczyć teraz w minutach, o ile...
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.