Читать книгу Łowca z lasu - Andriej Lewicki - Страница 8
Rozdział pierwszy
O ludziach i mutantach
ОглавлениеTylko u ludzi bywa, że im głośniej ktoś krzyczy, tym słabiej bije. U zwierząt przeważnie jest na odwrót – im głośniej ryczą, tym mocniej gryzą. Dziki ryczą wyjątkowo głośno, a już ten to mnie prawie że ogłuszył. Akurat zdążyłem wbić w dno wilczego dołu trzeci zaostrzony pal, gdy zwierz zwalił się do jamy, niemalże prosto na moją głowę.
Dziki mutanty nazywa się u nas garbusami – wielkie stwory, o garbach twardych jak kamień i łbach upstrzonych ostrymi kościanymi naroślami. W sumie to czysty fart, że dzik spadł nie na mnie, a właśnie na pal. Niefartem było to, że nie zdążyłem go porządnie umocować – od uderzenia zaostrzony kół pochylił się i przewrócił.
Ale swoje zadanie zdążył wypełnić, bo brzuszysko garbusowi rozdarł jak się patrzy... co nie przeszkodziło mutantowi rzucić się do ataku. Dziki są wyjątkowo wredne, z reguły starają się stratować i rozszarpać wszystko, co tylko się porusza i oddycha, a dowolną istotę innego gatunku postrzegają jako natychmiastowe zagrożenie, które należy wdeptać w glebę po same uszy. Cisnąwszy mu w ryj nożem, rzuciłem się ku ścianie jamy, będącej w zasadzie głębokim, szerokim leśnym zapadliskiem. Nieco podcięliśmy jego brzegi za pomocą łopaty, z dna wybraliśmy liście i suche gałęzie. Przede mną wisiała przywiązana do drzewa na górze lina. Podskoczyłem, złapałem za nią, zacząłem się wspinać – i w tym momencie szabla odyńca wbiła mi się w nogę.
Dzika twoja rogata mać, za jakie grzechy?! Ja tu przecież nic złego nie chciałem robić, tylko zwabić go do dziury, poczekać, aż się wykrwawi, odrąbać mu głowę i obedrzeć ze skóry! Czysty biznes, nic osobistego!
Świat zawirował z bólu, palce ześliznęły się po linie. Aj, trzeba było założyć swoje specjalne rękawiczki!
Na górze ukazała się siwa głowa.
– Trzym się! – Michaił złapał mnie za rękę.
Garbus szalał, rzucał łbem i ryczał. Podkurczyłem nogi, czując, jak krew strużką ścieka mi do lewego buta.
Michaił chwycił mnie drugą ręką, zawisł wychylony za krawędź jamy. Spod rozchełstanej koszuli wysunął się jego wisior – płaskie metalowe puzderko wielkości pudełka zapałek, dyndające na tytanowym łańcuszku. Mój partner natężył się i sapiąc głośno, powoli wciągnął mnie na górę. W dole odyniec prychał, chrumkał i kręcił się w kółko, zachlapując ściółkę krwią.
– W dupę mutanta z takim życiem! – wydyszałem, siadając pod drzewem i ostrożnie podwijając nogawkę. – Skąd się ten palant wziął?! Miał tu przyleźć za minimum pół godziny, nie wcześniej! Przecież jeszcze nawet zanęty nie położyliśmy!
Rolę zanęty pełnić miało pół worka zgniłych jabłek, w których się lubują dziki garbusy. One to w ogóle zeżrą wszystko jak leci: żołędzie, orzechy, nasiona, owoce, mięcho... Nawet człowieka bez większego problemu opierdzielą. Ale z jakiegoś powodu zgniłe jabłka są dla nich wyjątkowym delikatesem.
Jamę mieliśmy jeszcze przykryć uprzednio przyszykowanymi długimi żerdziami, potem narzucać na to chrustu i liści, a na wierzchu tego wszystkiego ułożyć jabłka. Zlecenie na dzika dostaliśmy od mieszkańców Oriechowki. Od jakiegoś czasu nękał ich, ryjąc po polach, strasząc kobiety i dzieci, a niedawno zabił pastucha i rozegnał stado chuderlawych wiejskich kóz.
Michaił schował wisior za pazuchę. Pochodzenie tej błyskotki było jego zazdrośnie strzeżoną tajemnicą. Nieraz już próbowałem go o to wypytać – co to za wisior, co takiego oznacza, ale partner był nieugięty i nawet po pijaku nie puszczał pary z gęby, aż w końcu odpuściłem. Coś tam ukrywa – jego prywatna sprawa. Już dawno zrozumiałem, że w przeszłości Michaiła były rozdziały, o których nie miał zamiaru nikomu opowiadać.
Mój towarzysz dawno już przekroczył półwiecze, ale trzymał się naprawdę porządnie i w ogóle był z niego silny chłop. Solidne bary, umięśniony, żylasty, zupełnie jak atleta na emeryturze. No i czuć było w nim wojskową szkołę. Przywykł do dyscypliny, codziennie urządzał gimnastykę, a co drugi dzień sparing ze mną: a to boks, a to zapasy, to znów na noże. Byłem od niego o pół głowy wyższy, dobre dziesięć kilo szczuplejszy i ze dwa razy młodszy, a mimo to zdarzało się, że z trudem nadążałem za nim podczas długich marszy przełajowych.
Marsze takie urządzamy sobie dość często, dzięki czemu zdążyliśmy zwiedzić już prawie całe dostępne terytorium. Las okrążał zabójczym zielonym oceanem stosunkowo niedużą wysepkę, na której wypadło nam mieszkać. A czy gdzieś na Ziemi były inne, podobne wysepki...? Byłem pewien, że muszą być, ale stąd nie było szans do nich dotrzeć. Ja w każdym razie nie słyszałem o ekspedycji, która wróciłaby z głębin Lasu.
– Ranę trzeba szybko opatrzyć – powiedział Michaił.
– Opatrzę, tylko najpierw zatłukę tę świnię rogatą.
Sięgnąłem po mój krótkolufowy „ogryzek”, czyli TOZ-106. Strzelba leżała na kurtce, narzuconej na przygotowane do ułożenia na pułapce żerdzie. Mój TOZ miał samorobny magazynek na pięć nabojów, a w składaną kolbę wspawane mocowanie, w którym można było trzymać drugi, zapasowy.
– Nie wygłupiaj się – odparł mój partner. – Idź ty swoim burżujskim obrzynem wróble straszyć. To zwykłego dzika strzelać trzeba pod łopatkę albo w szyję, a żeby ubić garbusa, to tylko jak w oko albo w brzuch trafisz. W oko stąd nie strzelisz, a w brzuch to już w ogóle.
– Takiś mądry? To daj swojego karabinka.
Na ramieniu Michaiła wisiał sztucer Tigr, który mój towarzysz ładował wzmocnioną wojskową amunicją. Do strzelania garbusów jak znalazł.
– Nie-a. – Pokręcił głową. – Tygryska ci nie dam. Nie ma sensu przeciwpancernych marnować na dzika, on i tak sam się zaraz zawinie. I w ogóle to przestań mi tu się emocjonować jak baba. Nauczysz się wreszcie kiedyś...?
Zatrzymaliśmy krwawienie, przemyliśmy ranę wodą utlenioną, założyliśmy opatrunek. W tym samym czasie garbusowi zdecydowanie zaczynało już brakować sił – w końcu jemu nie miał kto zatamować walącej z brzucha juchy, więc słabł z minuty na minutę. Usiedliśmy na skraju jamy, żeby chwilę odetchnąć, ale wtedy Michaił trącił mnie w bok, uśmiechnął się, od czego na policzkach zrobiły mu się nieduże dołeczki, i zagaił:
– Dowcip mi się przypomniał. Wpadły raz do jamy cztery mutanty: lis mutant, wilk mutant, zając mutant i świnia. No i świnia się odzywa... Co, opowiadałem już? – Musiał domyślić się po mojej minie.
Niekiedy nie mogę się mojemu partnerowi i zarazem przyjacielowi nadziwić. Spokojnie mógłby być moim ojcem – kawał chłopa, dorosły, w latach już, były żołnierz, doświadczony w boju, z niejednego pieca chleb jadł. Nauczył mnie całej masy przydatnych rzeczy: sztuki przeżycia w głuszy, taktyki walki, planowania, walki wręcz, strzelania, przekazał mnóstwo zwykłej, praktycznej mądrości życiowej... A przecież od czasu do czasu łapie go taka dziecinada, żeby nie powiedzieć, że zdziecinnienie: dowcipy zaczyna opowiadać, żartować sobie i w ogóle... Ale ostatecznie świat dziesięć lat po Pandemii, która pochłonęła większość rodzaju ludzkiego, jest krwawy, brutalny, niebezpieczny i mroczny; każdy radzi sobie z tym po swojemu, więc Michaił bierze się za dowcipy i krotochwile, jak dzieciak. Nasze stosunki też zresztą są mocno nietypowe: ani nauczyciel i uczeń, ani partnerzy, ani przyjaciele... Nie trafisz za tym.
Wyciągnąłem kapciuch z resztką machorki, skręciłem cygaretkę. W ogóle to nie palę dużo, chyba że w stresie albo po kielichu. Michaił kopci nałogowo, więc chronicznie brakuje mu deficytowego tytoniu, co przekłada się na ciągły głód nikotynowy. Podpaliłem, zaciągnąłem się i od razu podałem papierosa towarzyszowi. Ten złapał kilka głębokich machów, powiedział:
– A ja się przespaceruję.
Odebrałem skręta, zaciągnąłem się ze smakiem i też się podniosłem. Ostrożnie przeniósłszy ciężar ciała na ranną nogę, zastanowiłem się nad odczuciami. Zrobiłem krok, drugi... Nie jest źle. To znaczy oczywiście, że jest źle, w końcu jak mogłoby być dobrze z taką dziurą, ale da się wytrzymać. Mogło być gorzej.
Garbus w jamie nagle zaryczał wielkim głosem i rzucił się do ataku na ścianę. Dziabnął ją centralnym rogiem, sterczącym spod dolnej szczęki, rzucił łbem, prując gliniastą ziemię, podskoczył, obrócił się w miejscu i znów zaczął się miotać.
Michaił wyprostował się, poruszył ramionami. Był ubrany dokładnie w takie same, jak ja, kamuflażowe spodnie, wpuszczone w cholewy wysokich butów, i szarą kurtkę myśliwską. Moja, zielona, leżała na żerdziach. Te dwie kurtki razem ze spodniami, butami, namiotem i trzystugramową sztabką srebra dostaliśmy rok temu w zamian za to, że pod Białą Cerkwią pomogliśmy grupie nieszczęśników odbić ich schron z artefaktami z łap bandy, która nadciągnęła z południa.
– No dobra, nasza robota skończona – oświadczył Michaił. – Idź do obozu, bo jeszcze ktoś się napatoczy i nam zwinie namiot, przygotuj kolację. Ja tu poczekam, aż nasz garbus wyzionie ducha, urżnę mu łeb i przyciągnę.
– Mnie przecież dziabnął! – zaoponowałem. – Ja go chcę zabić. Mało, że chcę, marzę o tym!
Partner podrapał się po plasterku naklejonym na prawym policzku – wczoraj wieczorem zaciął się po ciemku podczas golenia.
– Ależ ty czasem namolny jesteś, Stas. Mówię ci, żebyś do obozu poszedł, bo bez namiotu zostaniemy.
– Zemścić się chcę – naciskałem. – Tam przy komórkach i tak nikt nie chodzi, tylko my. Zemsta jest dobra i przyjemna.
– Zemsta dobrze robi na zdrowie psychiczne, nie przeczę. Ale w tym wypadku masz do czynienia nie z człowiekiem, a z nierozumną bestią. Wiesz, jak to powiedział kiedyś ktoś mądry? Że wybaczać należy tylko tym, którzy zemsty są niegodni. Ot, i ten rogaty prosiak właśnie nie jest godny. Przecież on nawet nic nie rozumie.
– Sam mówiłeś, że garbusy mają zalążki intelektu.
– Otóż to: tylko zalążki.
Nie odpuszczałem:
– Łeb takiego samca musi ważyć ze trzydzieści kilo, jak nie więcej. Plus do tego trzeba go oprawić, mięso może i łykowate, ale co, chyba nie chcesz go tutaj zostawić? Straszne marnotrawstwo by było. Uwędzić, zasolić... Może część Sigizmundowi przerzucić albo sprzedać tutejszym. No i co, jak to wszystko sam przeniesiesz? Mieliśmy przecież zrobić włóki. Sam nie dasz rady.
– A ty już tym bardziej z twoją nogą.
Michaił popatrzył w zadumie na niebo. Południe dawno już minęło, w koronach drzew szumiał wiatr, szeleszcząc liśćmi. Była wczesna jesień – robiło się chłodno, ale jeszcze nie przyszły przymrozki, nocami spaliśmy bez ogniska. Od niedużej dąbrowy, gdzie rozłożyliśmy pułapkę, były jakieś trzy kilometry na południowy zachód do Oriechowki. A na wschodzie rozciągała się duża połać Lasu. Właśnie stamtąd, z zabójczego dla ludzi zmutowanego matecznika, wyłaził ten odyniec garbus, który tak dał się we znaki tutejszym.
Miałem swój pomysł na rozwiązanie tej sytuacji, ale mój towarzysz obwieścił go pierwszy:
– Trzeba będzie obóz przenieść tutaj. Komórki, jasna rzecz, lepsze, ale... Dobra, to ty zostań tutaj, poczekaj, aż garbus zdechnie. Ja wezmę płachtę, plecak i jedzenie. Weź no popatrz na mnie...
Popatrzyłem. On przypatrzył mi się uważnie i zapytał:
– W głowie ci się nie kręci? Rzygać się nie chce?
– Gdzie tam, wszystko gra. Rana jak rana, nie pierwszy raz przecież, dobrze jest.
– Dobra, to czekaj, a ja niezadługo będę.
Michaił wziął ode mnie cygaretkę, zaciągnął się ostatni raz, oddał mi i poszedł.
Dopaliłem, naciągnąłem kurtkę. Pogroziłem garbusowi kułakiem. Tamten prychał, tupał ciężko na dnie jamy, od czasu do czasu stawał i rzucał łbem. Szyi jako takiej te stwory praktycznie nie mają, korpus przechodzi od razu w kanciasty łeb ze sterczącymi na wszystkie strony rogami. Oczu nie widać, tylko ciemne szczelinki w fałdach twardej, szczeciniastej skóry.
– Zastrzelić by cię, brzydalu! – warknąłem wściekle, nadal zły na siebie i dzika za to, że w tak prostej operacji dorobiłem się dziury w łydce i bólu dupy... znaczy się nogi, na dobre półtora tygodnia.
Garbus w odpowiedzi zabuczał i przewrócił się na bok; zobaczyłem, że całe brzucho ma utytłane krwią. Podniósł się z wysiłkiem, znów zaczął łazić dokoła jamy. Nie było mi go szkoda ani na gram – litościwi w naszych czasach żyją krótko. Mutant przyczynił się do śmierci co najmniej jednej osoby, przez niego mieszkańcy Oriechowki stracili kilka kóz, co dla mieszkańców chutoru mogło oznaczać perspektywę rychłego głodu i kolejnych śmierci. Krótko mówiąc: w wilczym dole pode mną kręcił się pomiot Lasu, który należało bez wahania tępić. Tyle, i ani słowa więcej. Za tę robotę przyobiecano nam dwadzieścia nabojów do tigra, trzy dziesiątki do mojego obrzyna, dużą paczkę zapałek sztormówek i pięć sporych puszek konserw. W naszych czasach podstawową i powszechnie akceptowaną walutą stały się stare monety jedno- i dziesięciorublowe oraz sztabki srebra i złota. Walutą równoległą można było nazwać różnego kalibru amunicję. Michaił twierdził, że podczas Pandemii zginęło około dziewięćdziesięciu-dziewięćdziesięciu pięciu procent ludności, a zatem procentowy stosunek ilości nabojów w magazynach wojskowych na jednego żywego człowieka zdecydowanie wzrósł. Tylko i wyłącznie dlatego mogliśmy jeszcze strzelać z broni palnej, a nie popylać po lasach z łukami i procami.
Spieszyło mi się do rychłego powrotu na Oriechowkę z jeszcze jednego powodu. Otóż gdy wychodziliśmy na łowy, Lerka – córka starszego wioski – bardzo wieloznacznie na mnie popatrywała, a na moją propozycję zawarcia bliższej znajomości dała mi do zrozumienia, że jeśli wrócimy z głową upolowanego odyńca, na to i owo będę mógł liczyć.
I właśnie wtedy garbus zdechł. To znaczy, słowami Michaiła – zawinął się do lepszego świata. Wyciągnął kopyta. Zaliczył zgon. Swoją drogą, o wiele wcześniej, niż się spodziewałem. Ni z tego, ni z owego nagle posępnie, dojmująco zaryczał i zaczął się cofać. Pierwszy raz w życiu coś takiego widziałem, żeby się samiec garbusa cofał. Normalnie się przed nikim ani niczym nie cofają, nawet przed ciemnymi leszymi, nawet przed niedźwiedziami samotnikami. Najwyraźniej teraz dzik musiał ujrzeć przed sobą straszliwe lico nieuchronnej zwierzęcej śmierci. Potem znów przewrócił się na bok, wierzgnął racicami – i oddał ducha Lasowi.
Odczekałem kilka minut, żeby mieć pewność. Mutant nie poruszał się. Rzuciłem w niego kilka kamyków, przy czym dwa trafiły prosto w rozpruty brzuch – no, tego by żaden garbus nie zniósł. Wziąłem długą żerdź, dźgnąłem truchło raz i drugi. No dobra, to by było na tyle. Świnka gotowa.
Uzbroiwszy się w siekierę, zszedłem na dół, podniosłem z ziemi nóż, którym zacinałem wcześniej pale, podsunąłem się od strony brzucha i dźgnąłem garbusa w ranę. Nic, nawet nie drgnął. Trup aż miło.
Wyciągnąłem zza pasa siekierkę. Takie karczycho rąbać to zupełnie jakby drzewo ścinać. Tam przecież są kręgi szyjne jak pnie, a skóra niczym dębowa decha... No ale trudno, nie pierwszy raz i nie ostatni. Splunąłem w dłonie, złapałem mocniej trzonek, podniosłem nad głową... I zamarłem.
Opuściłem siekierę. Zmarszczyłem czoło. Wsłuchałem w ciszę. Zdawało mi się – czy padł strzał? Jak gdyby za lasem...
Jeszcze dwa kolejne! Ki czort, kto tam strzela?
Z dna jamy nie można było określić, skąd dobiega dźwięk. Ot, do diabła, a jeśli to Michaił się tam na kogoś natknął?! Czasu minęło niemało, przecież powinien już albo kończyć zwijanie obozu, albo wracać.
Kolejny strzał. Oj, niedobrze, niedobrze... Wylazłem z jamy.
Za dąbrówką rozciągała się nizinka, a za nią wznosił nieduży pagórek. No, nawet nie tyle pagórek, a taki płaski, niewysoki garb. Trzymając policzek oparty o obciągniętą wiewiórczym futerkiem kolbę śrutówki, wspiąłem się na górę – i usłyszałem w oddali szum silnika. Sądząc po dźwięku, zbliżały się motocykle.
Na szczycie pagórka stała sobie przechylona na bok szopa, obrośnięta rozłożystymi łopianami. Krzywe ściany, w dachu więcej dziur niż klepek – ot, właśnie tam rozłożyliśmy się obozem. Nikt nigdy tutaj poza nami nie zaglądał, ile razy byśmy tu nie przychodzili, w życiu nikogo nie widzieliśmy, ani nawet śladów.
Mój obrzynek jest leciutki, raptem dwa i pół kilo. Ma nieco krótki spust, ale idzie się przyzwyczaić. Palec trzymałem gotowy w kabłąku... Wystawiwszy przed siebie lufę, ruszyłem ku dziurze w ścianie szopy. Zajrzałem do środka.
Ścisnęło mnie w żołądku, zimna struga potu poleciała między łopatkami. W szopie było pusto. To jest – zupełnie pusto. Ani naszych rzeczy, ani zawiniątka z namiotem, ani plecaka. Przez dziury w dachu wpadały promienie światła, rysując jaśniejsze plamy na drewnianej podłodze. W szczelinach między deskami powyrastała trawa, w rogach zalegały hałdy ziemi, pośrodku pomieszczenia leżał kawał pordzewiałej blachy pod ognisko, teraz pokryty tylko warstwą popiołu i wypalonych węgli.
Niech to Las pochłonie, gdzie się podział mój towarzysz?! Od razu przez głowę pogalopowały niefajne myśli, przypomniały mi się opowieści o znikających ludziach, których jakieś dziwne stwory porywały rzekomo w głębiny Lasu. Było takie miasteczko pod Kijowem – Bojarka bodajże... Pewnego pięknego dnia zniknęli z niego wszyscy mieszkańcy, i to bez śladu – ani krwi, ani śladów walki, nic nie zostało. Nic.
Ale zaraz – tutaj jest krew! O, ciemne, wilgotne plamy na ścianie przy dziurze w przeciwległej ścianie szopy. Wodząc z lewa na prawo moją śrutówką, podszedłem bliżej, wyjrzałem na zewnątrz.
Łopiany były połamane i zdeptane. Przedarłszy się przez zarośla, zauważyłem, że hen, daleko pośród pustki, ktoś jedzie, oddalając się od dąbrowy. Co my tam mamy...? Chyba para motocykli i coś większego, jak gdyby quad? Lornetka by się przydała, ale nie miałem ani lornetki, ani nawet celownika optycznego. No nie miałem, do diaska, a tak by się teraz przydał! Nie było szans, żeby dojrzeć cokolwiek bardziej szczegółowo z tej odległości, tym bardziej że za maszynami ciągnął się błękitny obłoczek spalin. Tak mi się tylko wydawało, że na jednym z motorów mignęło coś czerwonego – jak gdyby pasażer w jaskrawej kurtce albo koszuli.
Na skraju łąki znalazłem koleiny ze śladami opon, a przypatrzywszy się, doszedłem do wniosku, że poza dwoma motocyklami musiał tu być też trójkołowiec. Sprzętu jeżdżącego w okolicy nie było wcale tak dużo – w sensie kołowego, ale faktycznie jeżdżącego. Problemy z benzyną – bo skąd ją brać? Przecież w przeciągu kilku lat traci właściwości, lżejsze frakcje po prostu odparowują, choćbyś kanister nawet zaspawał. Dłużej da się przechować tylko niskooktanową, ale tyle lat po Pandemii nawet jej ze świeczką szukać... Chociaż benzynę jakoś tam wzbogacają tymi specdodatkami, ale też weź je i znajdź. Rzecz jasna, jest jeszcze diesel, ten dłużej postoi, tylko znów – skąd go brać? Tak więc transportu pod dostatkiem, a jeździć nie ma czym.
Motocyklami najczęściej jeżdżą koczownicy Czarnego Rynku. Bajkerzy... Chociaż trójkołowców jakoś wcześniej w ich autoparku nie widywałem. Nietypowy pojazd, tym łatwiej będzie tę bandę znaleźć. Chyba. O ile się nie pomyliłem przy odczytywaniu śladów.
Od tego biegania rozbolała mnie noga. Kulejąc, wróciłem do szopy i usiadłem ciężko przy ognisku.
Całkiem możliwe, że to właśnie brygada bajkerów przypadkiem natknęła się na nasze obozowisko i połakomiła na sprzęt i zapasy. Ale wtedy by zabili Michaiła. Albo zostawili rannego tutaj. Chociaż raczej by zabili, bo po co zostawiać za plecami potencjalnego wroga? Koczownicy nie mieliby powodu, żeby porywać mojego partnera – ani żywego, ani martwego. No więc po co go zabrali? Chyba że leży gdzieś tu martwy w krzakach. Zacząłem podnosić się, żeby znów wyjść na dwór i poszperać w zaroślach, ale zauważyłem coś błyszczącego pod krawędzią stalowej płyty. Pogmerałem pod nią palcami i wyciągnąłem wisior na tytanowym łańcuszku.
Spochmurniałem, obracając znalezisko w rękach. Do tej pory ani razu nie miałem szansy nawet dotknąć tej błyskotki... A przecież niemożliwe, żeby wisiorek tak po prostu zsunął się Michaiłowi z szyi – chyba że sam go ściągnął, gdy rzucili się na niego koczownicy, i wcisnął pod płytę. Schował, żeby nie wpadło tamtym w łapy. I pewnie, żebym ja znalazł. Przecież wiedział, że będę tu węszyć, próbując zrozumieć, co i jak się wydarzyło.
Podrapałem się po głowie. Wystrzały padły cztery, a ile ze strony Michaiła – nie wiadomo. Musieli go postrzelić, rannego pewnie związali, bo sam by raczej nie poszedł z koczownikami. Złapali, związali i wywieźli. Ale on zostawił mi ten medalion.
Raz jeszcze popatrzyłem na świecidełko. Metalowa blaszka z uszkiem, przez które przewleczono cienki łańcuszek. Czort wie, do czego to może być...
I wtedy zauważyłem szkic na stalowej płycie – przy resztkach ogniska wyrysowany był węglem drzewnym nierówny okrąg, a w nim litera V, przekreślona zygzakiem podobnym do błyskawicy. Michaił to rysował czy jak? Jakaś wiadomość dla mnie...? Tylko że patrzę na ten rysunek i nic mi to nie mówi, z niczym się nie kojarzy.
Jednym słowem, jest niewesoło. A co gorsza, zupełnie nie rozumiem: po jakiego radioaktywnego grzyba zabrali go ze sobą bajkerzy-koczownicy? A to przecież niebezpieczni chłopcy, z nimi trzeba ostrożnie. Skórzane kurtki, ćwieki, kolce, dopalacze, karty, broń i benzyna, nieogolone mordy, czarne rękawiczki, rewolwery, obrzyny, skrócone kałasze i pistolety maszynowe, strzelby-pompki... Taaak. Piękne, malownicze połączenie ogromnego paramilitarnego klubu motorowego i dzikiej tatarskiej ordy – oto Czarny Rynek w dwóch zdaniach. Ale przecież nijak im na odcisk nie nadepnęliśmy, żadnemu z ugrupowań, band i organizacji nie pchaliśmy się przed oczy. A może porwanie ma jakiś związek z przeszłością Michaiła? Przecież on sam dziwnie mało o tym mówił, a o ostatnich latach przed Pandemią nie wspominał nawet po kielichu. Z jakiegoś powodu pięć lat jego życia skrywała zasłona milczenia, której ani myślał uchylać. Z rodziną ani krewnymi nie miał kontaktu, nie wiem nawet, czy jakichś miał. Żadnych znajomych, towarzyszy broni... Nic. O nikim nie słyszałem ani słowa. No, wyjątkiem był tylko Sigizmund, były szef zaopatrzenia z bazy wojskowej, z którym Michaił znał się jeszcze przed Pandemią, a do którego nie raz i nie dwa zaglądaliśmy. Sigizmund miał na Czarnym Rynku swoją namiotową knajpę. Zdarzało nam się przywozić na jego grilla mięso rzadkich mutantów.
Tak, Czarny Rynek to dopiero miejsce. Jego centrum, całe pachnące dymem ognisk, oparami spalin, potem, prochowym dymem i krwią, nazywane jest po prostu Kwaterą. Tam gnieździ się Chan i jakiś tuzin band, stanowiących podstawę bajkerskiej ordy. W najbliższej okolicy stoją obozami pozostałe brygady, najemnicy, myśliwi, handlarze, kłębiący się tam jak trutnie wokół ula – to odlatując dalej, to znów przybliżając się ku centrum, okazjonalnie rozkładając się na pograniczu Kwatery albo przenosząc dalej od niej.
No i co miałem począć? Zrobiłem kółko po szopie, przerzucając wisior z ręki do ręki. Ech... Jak ktoś ma wielu przyjaciół, to nie ma ani jednego. Przyjaciel – to zawsze ten jedyny, prawdziwy, a cała reszta to zwykli, pospolici znajomi i koledzy. Niezależnie od dzielącej nas przepaści wieku, Michaił już dawno przestał być moim nauczycielem, a stał się przyjacielem. Jedynym, jakiego miałem przez całe życie.
Wyszedłem na zewnątrz, popatrzyłem w kierunku, gdzie zniknęli porywacze. Stąd do jądra ciemności Czarnego Rynku miałem jakieś dwanaście kilometrów. Dojdę tam jeszcze za dnia.
Zawiesiłem medalion na szyi, przerzuciłem strzelbę na plecy. Kulejąc, ruszyłem przez łąkę.